Tag "korupcja"

Powrót na stronę główną
Świat

Kraj jałowych wyborów

W Bułgarii w siłę rosną ugrupowania antyeuropejskie

Przedterminowe wybory parlamentarne w Bułgarii wygrała koalicja GERB-SDS (Obywatele na rzecz Europejskiego Rozwoju Bułgarii-Związek Sił Demokratycznych). Na te proeuropejskie, centroprawicowe ugrupowania głosowało ponad 26% wyborców. Drugie miejsce zajęła inna proeuropejska i centroprawicowa koalicja, PP-DB (Kontynuujemy Zmianę-Demokratyczna Bułgaria), uzyskując 14,3%. Na trzecim uplasowała się prorosyjska i antyzachodnia formacja Wyzrażdane (Odrodzenie) – 13,4%. Zmiana w porównaniu z ostatnimi wyborami to nowa partia tajemniczego Deljana Peewskiego. Jego DPS Nowo Naczało (Nowy Początek) powstała na skutek podziału partii tureckiej i dostała ponad 11%. Bezbarwni socjaliści zadowolili się tym, co zwykle – nieco ponad 7%.

Łącznie do parlamentu dostało się dziewięć partii. Sporo, co nie wróży niczego dobrego. Połowa to ugrupowania populistyczne, prorosyjskie (czy bardziej antyukraińskie) i antysystemowe. Frekwencja wyniosła 37,5% i była drugą najgorszą w historii Bułgarii.

Warto zaznaczyć, że poprzednio Bułgarzy udali się do urn… 9 czerwca br. Może dlatego teraz mało ich interesowało w powyborczy poniedziałek, kto wygrał. Wszystkich bardziej zajmowało sprawdzanie, czy i jak wyniki z 27 października różnią się od tych z czerwca. Bo im więcej zmian, tym większe szanse na coś trwałego. Tymczasem korekt jest niewiele, a te, które się pojawiły, nie przyniosą pozytywnych efektów.

Ludzi interesuje, czy uda się sklecić koalicję, która będzie w stanie rządzić dłużej niż trzy miesiące. Posłanka Lena Borisławowa, absolwentka Harvardu, 35-letnia polityczka partii Kontynuujemy Zmianę (nr 2 w parlamencie), idzie jeszcze dalej. Jej zdaniem nie chodzi wyłącznie o stałego premiera i rząd, kraj potrzebuje parlamentarnej większości antykorupcyjnej. „Nie chcę prorokować, co się stanie, jeśli takiej nie znajdziemy”, przestrzega deputowana.

Wszyscy przeciwko wszystkim

Dlaczego od trzech lat w Bułgarii nie można stworzyć stabilnego rządu? Bo wszyscy są przeciwko wszystkim i każdemu zależy na szukaniu kompromitujących materiałów na konkurencję. Bułgarzy z zazdrością spoglądają więc na sytuację nad Wisłą. Dla nich Polska pod wieloma względami pozostaje niedoścignionym wzorem państwa sukcesu, które po zeszłorocznych październikowych wyborach zbudowało trwałą koalicję, choć partie wchodzące w jej skład tak dużo dzieli. Bułgarskie media mówią wręcz o „polskim syndromie odpowiedzialności za kraj”. To zjawisko w Bułgarii kompletnie nieznane.

Podobnie jak w czerwcu wybory z 27 października wygrały partie proeuropejskie. Elementów wspólnych dla koalicji GERB-SDS i PP-DB znajdziemy sporo. Ale tak naprawdę partie te, które teoretycznie nie powinny mieć problemów z dobraniem sobie trzeciego koalicjanta, ponoszą największą odpowiedzialność za trwający już 36 miesięcy kryzys polityczny.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Królowie życia i destrukcji

Nie ma lepszej pracy niż członkostwo w Krajowej Radzie Sądownictwa

Wśród polityków Koalicji 15 Października krąży pomysł, aby „zagłodzić” nielegalną Krajową Radę Sądownictwa. W utworzonej w 2018 r. instytucji PiS ulokowało swoich nominatów udających apolitycznych, niezależnych i niezawisłych sędziów, którzy (wspólnie z Andrzejem Dudą) „wyprodukowali” ponad 2 tys. neosędziów. Ci neosędziowie, często bez stosownych kompetencji, zarówno merytorycznych, jak i etycznych, rozpierzchli się po wszystkich sądach w Polsce, paraliżując wymiar sprawiedliwości.

Jednym z takich neosędziów jest Tomasz Wierzchowiec z Opola, który w sześć lat z szeregowego sędziego sądu rejonowego, orzekającego w sprawach rodzinnych i z zakresu prawa pracy, został sędzią Naczelnego Sądu Administracyjnego. W normalnych warunkach taki awans zająłby co najmniej 20 lat, ale dla PiS nie ma rzeczy niemożliwych. Wierzchowiec nie jest przypadkową osobą. Dzięki Zbigniewowi Ziobrze został prezesem Sądu Rejonowego w Kluczborku, a dzięki Mariuszowi Kamińskiemu komisarzem wyborczym na Opolszczyźnie (Państwowa Komisja Wyborcza powołuje komisarzy na wniosek szefa MSWiA). Wierzchowiec przysłużył się PiS m.in. tym, że podpisywał listy poparcia dla kandydatów do neo-KRS, w tym owianemu złą sławą Łukaszowi Piebiakowi, zamieszanemu w aferę hejterską. Takich „sędziów” jak Wierzchowiec, którzy zrobili błyskawiczne kariery dzięki neo-KRS, są setki.

„Zagłodzenie” upolitycznionej Krajowej Rady Sądownictwa miałoby polegać na obcięciu jej budżetu lub wręcz wstrzymaniu jej finansowania. Taki pomysł poparł prof. Krystian Markiewicz, prezes stowarzyszenia sędziowskiego Iustitia i szef Komisji Kodyfikacyjnej Ustroju Sądownictwa i Prokuratury. Według niego „to krok w dobrym kierunku”, „w ten sposób władze państwa postąpią nie tylko zgodnie z uchwałą Sejmu, ale przede wszystkim zgodnie z orzeczeniami Sądu Najwyższego i Naczelnego Sądu Administracyjnego, z których wynika, że funkcjonująca obecnie neo-KRS nie jest organem opisanym w konstytucji”.

Oczywiście przeciwna temu rozwiązaniu jest przewodnicząca neo-KRS Dagmara Pawełczyk-Woicka, która stwierdziła, że Sejm może co prawda ograniczyć część budżetu, ale nie na tzw. wydatki sztywne, czyli diety członków, zwrot środków za dojazd na posiedzenia czy za zakwaterowanie. Jak widać, szkolna koleżanka Zbigniewa Ziobry martwi się nie o warunki pracy członków neo-KRS, ale o zasobność ich kieszeni. A chodzi o gigantyczne pieniądze za nicnierobienie – poza demolowaniem i ośmieszaniem wymiaru sprawiedliwości.

Hojne diety

Jakie bowiem dokonania ma neo-KRS? 20 września br. uznała, że rząd Donalda Tuska „nie jest organem tożsamym do Rady Ministrów, o jakiej stanowi Konstytucja”, a to dlatego, że trzy ministry, składając przysięgę przed prezydentem, użyły feminatywów, czego nie przewiduje rota ślubowania.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Robił, co chciał

Jarosław Kaczyński absolutnie świadomie zbudował system, w którym państwem kierowała partia. A partią kierował on

Zorganizowana grupa przestępcza? Państwo mafijne? Kaczyński jako ojciec chrzestny? Dziś to są publicystyczne określenia. Ale przecież nie wyssane z palca. System, który mieliśmy za władzy PiS, rządził się swoją logiką, miał swoje siły napędowe. I miał wodza, który o wszystkim decydował. Dlaczego więc mamy szarpać płotki, jakieś urzędniczki, a ten, który za wszystko odpowiadał, udaje, że go przy tym nie było?

Przyjrzyjmy się, jak ten system wyglądał. Po pierwsze, co szczególnie razi szarego Kowalskiego, państwo PiS cuchnęło złodziejstwem i korupcją.

Dziś trudno już zliczyć regularnie ujawniane afery. W sferze zainteresowań prokuratury są i Kancelaria Prezesa Rady Ministrów, łącznie z Rządowym Centrum Legislacji (!), i Ministerstwo Sprawiedliwości, i spółki skarbu państwa… Instytucje teoretycznie najwyższego zaufania były miejscem, gdzie rwano bez zahamowań. Przekazywano miliony nieuprawnionym spółkom i fundacjom, kupowano od dziwnych podmiotów za cenę wielokrotnie przekraczającą ich wartość a to maseczki, a to generatory, podpisywano warte setki milionów kontrakty, których potem nie zrealizowano, zatrudniano polecone osoby na fikcyjnych etatach, za pensje przekraczające wyobrażenie zwykłych zjadaczy chleba. Jakby w przeświadczeniu, że tak być powinno.

Po drugie, państwo PiS było zainfekowane wirusem autorytaryzmu, a rozszerzał się on z miesiąca na miesiąc.

Gdy w roku 2015 PiS zdobyło urząd prezydenta, a potem większość w parlamencie, ruszyło na podbój władzy sądowniczej. Najpierw podporządkowało sobie Trybunał Konstytucyjny. W sposób absolutnie nielegalny – uchwałą Sejmu uznano, że niedawny wybór pięciu sędziów TK był niewłaściwy i jest nieobowiązujący, w ich miejsce zatem powołano swoich. A gdy Trybunał próbował się bronić, stwierdzając, że działania PiS są niezgodne z konstytucją, szefowa kancelarii premiera Beata Kempa nie wydrukowała tych orzeczeń. Prawa do tego nie miała. Ale co można było jej zrobić? W ten sposób PiS zdobyło Trybunał Konstytucyjny, a właściwie nie zdobyło, tylko zniszczyło, bo ten pisowski organ nie jest uznawany przez obecną większość sejmową.

Kolejnym krokiem była nowa, pisowska Krajowa Rada Sądownictwa. Uchwalono nową ustawę o KRS, niezgodną z konstytucją, tworząc nowe ciało, nazywane dziś neo-KRS.

Potem rozpoczęła się wojna o Sąd Najwyższy i o podporządkowanie sędziów. PiS jej nie skończyło, można rzec, walki trwają.

Partia rządząca w wielkim stopniu podporządkowała sobie również gospodarkę. W roku 2016 prezesem NBP został Adam Glapiński, którego w 2022 r. wybrano na drugą, sześcioletnią kadencję.

PiS wybrało także swojego szefa Komisji Nadzoru Finansowego, więc poprzez KNF i NBP mogło kontrolować system bankowy. Jak? Przekonać się o tym mogliśmy dzięki taśmom Leszka Czarneckiego, właściciela Getin Banku, i rozmowie zarejestrowanej w gabinecie szefa KNF. Pamiętają Państwo? To rozmowa z marca 2018 r., w której szef KNF Marek Chrzanowski proponował Czarneckiemu pomoc w rozwiązaniu kłopotów Getin Banku, m.in. poprzez zatrudnienie wskazanego przez niego prawnika. Za 40 mln zł.

A później poszli razem do Adama Glapińskiego.

Poprzez spółki skarbu państwa rozciągnięto też kontrolę nad znaczną częścią gospodarki.

O propagandzie, czyli przejęciu TVP i Polskiego Radia, niszczeniu mediów niezależnych i wspieraniu swoich w zasadzie nie ma co mówić… Wszystko skupiło się w rękach partii. A konkretnie – w rękach szefa partii.

Jarosław Kaczyński zbudował system, w którym zdemontowany został trójpodział władzy i w którym Sejm, rząd, urząd prezydenta, Trybunał Konstytucyjny, Sąd Najwyższy, KRS, media publiczne, NBP, spółki skarbu państwa – wszystko to znalazło się pod jego kontrolą. Uczynił to najzupełniej świadomie.

Jest opowieść prof. Wojciecha Sadurskiego, który zna Lecha i Jarosława Kaczyńskich jeszcze z czasów studiów na Wydziale Prawa Uniwersytetu Warszawskiego. I z seminariów u prof. Stanisława Ehrlicha. Sadurski opowiadał tę historię w Radiu Rebeliant, warto ją przypomnieć: „Uczestniczyliśmy w prywatnym seminarium u prof. Ehrlicha. I prof. Ehrlich, były marksista, ale rozczarowany do marksizmu i do systemu PRL-owskiego, postanowił spotykać się raz na jakiś czas i dyskutować rozmaite teksty ze studentami, doktorantami… To było międzypokoleniowe przedsięwzięcie. I m.in. Leszek i Jarek Kaczyńscy tam byli. (…)

r.walenciak@tygodnikprzeglad.pl

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Bardzo drodzy patrioci

Ponad 100 mln zł PiS wyprowadziło z Funduszu Patriotycznego do organizacji skrajnie prawicowych i kościelnych.

Fundusz Patriotyczny, utworzony w marcu 2021 r., jest projektem ideologicznym, którego głównym zadaniem miała być „realizacja polityki pamięci w zakresie historii i dziedzictwa Polski, w tym dorobku polskiej myśli społeczno-politycznej, ze szczególnym uwzględnieniem myśli narodowej, katolicko-społecznej i konserwatywnej”.

Dysponentem funduszu był Instytut Dziedzictwa Myśli Narodowej im. Romana Dmowskiego i Ignacego Jana Paderewskiego, którego dyrektorem został jeden z głównych architektów polityki historycznej PiS, prof. Jan Żaryn, słynący m.in. z gloryfikowania przedwojennych polskich faszystów z Obozu Narodowo-Radykalnego oraz bronienia mordercy i terrorysty Janusza Walusia powiązanego z rasistowskim i neonazistowskim Afrykanerskim Ruchem Oporu. Zastępcą Żaryna w randze wicedyrektora, odpowiedzialnym za Fundusz Patriotyczny, został Andrzej Turkowski, zaufany człowiek nieformalnego lidera środowisk skrajnie prawicowych, Roberta Bąkiewicza.

Korupcja polityczna.

Z mejli wykradzionych ze skrzynki Michała Dworczyka, ministra w kancelarii premiera Mateusza Morawieckiego, które publikowała strona Poufna Rozmowa, wiadomo, że Turkowski dostał dyrektorski stołek w wyniku tajnego porozumienia między środowiskami neofaszystowskimi skupionymi wokół Bąkiewicza a PiS. Wszystko rozegrało się w czerwcu 2020 r., przed drugą turą wyborów prezydenta RP. W zamian za poparcie Andrzeja Dudy przez skrajną prawicę Bąkiewicz zażądał od Dworczyka spełnienia sześciu warunków, wśród których była posada dyrektorska dla jego człowieka w nowo tworzonym Instytucie Dziedzictwa Myśli Narodowej im. Romana Dmowskiego i Ignacego Jana Paderewskiego, którego powstanie premier Morawiecki ogłosił dokładnie 5 lipca 2020 r., a więc siedem dni przed drugą turą wyborów prezydenckich.

Tak też się stało, skrajna prawica poparła Dudę, Turkowski przejął kontrolę nad Funduszem Patriotycznym, a do organizacji związanych z Bąkiewiczem zaczęły płynąć szerokim strumieniem pieniądze. W sumie ok. 13 mln zł. Za taki numer, który był ordynarną korupcją polityczną, Dworczyk z Turkowskim powinni odpowiedzieć karnie, ale włos im z głowy nie spadł.

Fundacja Instytut Dziedzictwa Europejskiego Andegavenum powstała w 2020 r., a na jej czele w randze prezesa zarządu stanął Wojciech Golonka (rocznik 1984), kandydat Konfederacji w wyborach do Sejmu w 2019 r. i kandydat Komitetu Wyborczego Wyborców Kukiz‘15 w wyborach do sejmiku województwa małopolskiego w 2018 r. Golonka to zatwardziały nacjonalista i lefebrysta, członek skrajnego odłamu katolicyzmu Bractwa Kapłańskiego Świętego Piusa X.

Andegavenum dostało 560 tys. zł z Funduszu Patriotycznego na dwa projekty: „Katolicka myśl społeczna: pomniki, przykłady, kierunki rozwoju dla Polski” i „Tradycja katolicka dla wszystkich: pomniki myśli i żywe przykłady”. Za otrzymane pieniądze fundacja wydała (m.in. przetłumaczone na język polski) dziewięć książek i trzy komiksy oraz udostępniła nagrania wykładów na swoim kanale w mediach społecznościowych. Przekręt polegał na tym, że obrotny Golonka zlecił sam sobie (jako prezes Andegavenum osobie fizycznej prowadzącej działalność gospodarczą) wykonanie części usług, dzięki czemu zainkasował prawie 80 tys. zł. Najwyższa Izba Kontroli, która badała dotacje przyznane Andegavenum, stwierdziła, że było to niezgodne z art. 108 Kodeksu cywilnego, z którego wynika, że prezes zarządu, dokonując czynności prawnej w imieniu fundacji, nie może równocześnie występować jako druga strona tej czynności prawnej (reprezentując usługodawcę). Zdaniem NIK „sytuacja, w której warunki umowy określa ta sama osoba – działająca jako organ podmiotu i jednocześnie jako wykonawca umowy – jest niedopuszczalna, nie zapewnia bowiem transparentności podejmowanych działań i może prowadzić do powstania szkody majątkowej”.

Inne organizacje powiązane z Bąkiewiczem, które dostały pieniądze z Funduszu Patriotycznego, to m.in.: Stowarzyszenie Straż Narodowa (prawie 2,5 mln zł), Stowarzyszenie Marsz Niepodległości (1,7 mln zł), Stowarzyszenie Roty Marszu Niepodległości (ponad 680 tys. zł), Stowarzyszenie Patriotyczne Siedlce (910 tys. zł), Fundacja Advocata Nostra (840 tys. zł), Fundacja Milites Invictissimi (prawie 550 tys. zł), Stowarzyszenie Wiara i Tradycja (430 tys. zł), Stowarzyszenie Marsz Zwycięstwa (ponad 400 tys. zł), Media Narodowe (prawie 200 tys. zł), Fundacja Zabuże (160 tys. zł).

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Opinie

Cierpienia młodego wynalazcy

Jak Polska jest (nie)przygotowana do wyzwań innowacyjnej gospodarki.

W ciągu ostatnich kilku lat Polska, zajęta dumnym wstawaniem z kolan, snuciem marzeń o wielkich projektach infrastrukturalnych i wdrażaniu przez państwo przełomowych technologii, nie miała głowy do tak prozaicznej sprawy jak wynalazczość. Postawa rządzących była o tyle racjonalna politycznie, że innowacyjność w każdym społeczeństwie jest domeną bardzo wąskich grup społecznych, a jej wpływ na tempo rozwoju i poziom dobrobytu kraju uwidacznia się dopiero w długim terminie. Pomijanie innowacyjności w polityce gospodarczej nie jest grzechem jedynie poprzedniego rządu, czego efekty widać w statystykach.

W rankingu Global Innovation Index 2023 przygotowanym przez WIPO (Światową Organizację Własności Intelektualnej, www.wipo.int/global_innovation_index/en) znaleźliśmy się na 41. miejscu wśród 132 gospodarek i na 26. wśród 39 gospodarek europejskich! Pod względem liczby zgłoszeń do Europejskiego Urzędu Patentowego (EPO) aktywność Polski jest znacząco mniejsza niż pozostałych państw. W 2021 r. liczba zgłoszeń z Polski do EPO wyniosła 539, czyli 48 razy mniej niż zgłoszeń z Niemiec, przyznanych praw patentowych mieliśmy zaś 240, czyli 69 razy mniej niż Niemcy.

Powody zapaści polskiej nauki można streścić w jednym stwierdzeniu – zbyt niskie nakłady finansowe. Można też przeprowadzić głębszą analizę, ale przekraczałaby ona ramy tego artykułu. Zapaść naszej wynalazczości nie jest jednak spowodowana wyłącznie przedkładaniem przez kolejne ekipy rządowe korzyści z promowania bieżącej konsumpcji nad cele długoterminowe. Na przeszkodzie stają również kwestie bardziej kuriozalne.

W ostatnich kilku latach najgorętszym tematem na rynku inwestorów venture capital jest oczywiście AI – sztuczna inteligencja. Sukcesy dużych modeli językowych (LLM), takich jak ChatGPT, czy generatywnej AI tworzącej realistyczne obrazy i wizualizacje, jak Stable Diffusion, przyciągnęły ogromne kapitały i w błyskawicznym tempie pozyskały setki milionów użytkowników. W rozwój AI zaangażowali się najlepsi informatycy na całym globie. W latach 2014-2023 udzielono tysiące patentów w tej dziedzinie. Z 10 firm wiodących w rozwoju AI połowa jest z Chin. Najwięcej patentów – 2074 – zarejestrował Tencent, a ostatni w tej dziesiątce jest Microsoft, z „tylko” 377 patentami.

Gdzie w tym wyścigu plasuje się Polska? Choć co trzeci start-up pytany w corocznej ankiecie przez Start-up Poland uznaje za słowa kluczowe AI, deep tech i IoT (internet rzeczy), w dziedzinie AI mamy okrągłe zero krajowych patentów. Jak to możliwe w państwie, w którym uczniowie i studenci regularnie wygrywają światowe olimpiady informatyczne i matematyczne lub przynajmniej są ich laureatami? To proste. Polska w odróżnieniu od USA czy regulacji Unii Europejskiej nie uznaje kodu komputerowego za wynalazek. Dlaczego? Bo takie mamy prawo. Bo świat się zmienił, a my nie i do zmiany postawy nie przekonuje nas nawet malejąca z roku na rok liczba krajowych patentów utrzymywanych w mocy (z 18 336 w 2019 r. do 14 022 w roku ubiegłym).

Chciałbym się skupić jednak na innym wycinku problemu – wynalazcach indywidualnych. Mierzony liczbą zgłaszanych patentów może się wydawać nie tak ważny, to 10-15% patentów przyznawanych w Polsce, ale przecież wynalazki takich innowatorów jak Louis Pasteur, Alfred Nobel czy Nikola Tesla dokonywały przełomów gospodarczych i społecznych.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Aktualne Notes dyplomatyczny

Opowieść o innej cywilizacji

Przetoczyła się przez media sprawa byłego pisowskiego wiceministra spraw zagranicznych Pawła Jabłońskiego. Otóż dowiedzieliśmy się, że Jabłoński łamał wewnętrzne rozporządzenia MSZ i samowolnie dysponował państwowymi pieniędzmi. Milionami. Konkretnie chodzi o program „Pomoc humanitarna 2023”, który ogłoszono w kwietniu zeszłego roku, a w zarządzeniu ministra ustalono zasady przyznawania grantów. Do rozpatrywania wniosków została powołana komisja konkursowa i w lipcu 2023 r. wiceminister otrzymał od niej notatkę z rekomendacją na udzielenie dotacji dziesięciu projektom. Dlaczego Jabłoński? Z prostego powodu – jako wiceminister te sprawy nadzorował.

W zasadzie w tym momencie sprawa powinna zostać zamknięta. Na zachodzie Europy system przyznawania grantów, czyli dysponowania publicznymi pieniędzmi, jest bardzo restrykcyjny, podobnie jak rola nadzorującego. Ale to była Polska PiS. Więc Jabłoński, wiemy to z raportu NIK, wydał swojemu asystentowi polecenie, by zmienił wyniki pracy komisji. Żeby dotacje dostały inne podmioty. Asystent napisał zatem do komisji mejla – zaproponował w nim rozstrzygnięcie konkursu. Jakie? Umieścił w nim swoich zwycięzców (może nie swoich, tylko wiceministra Jabłońskiego). W tej nowej dziesiątce tylko trzy podmioty były wcześniej rekomendowane przez komisję.

I jak to się skończyło? Ano tak, że 7,2 mln zł otrzymały organizacje z mejla asystenta Jabłońskiego. Na przykład takie jak Stowarzyszenie Bezpieczna Lubelszczyzna, które w konkursie dostało od komisji 0 punktów na 100 możliwych. Dodajmy, owo stowarzyszenie zasłynęło z akcji billboardowej przedstawiającej polityczki PiS. Inni „zwycięzcy” konkursu to Fundacja Klaster Innowacji Społecznych, kierowana przez działacza nieistniejącej już partii Adama Bielana (dostała 412 tys. zł na projekt dotyczący Ukrainy) czy też Stowarzyszenie Katolickie Przyjaźń Jaworznicka.

W tej sprawie pojawia się więc kilka pytań, w tym zasadnicze: po co minister Rau pisał regulamin konkursu, powoływał komisję konkursową itd., skoro wiceminister wydał pieniądze po uważaniu? On sam twierdzi, że po dokładnej analizie, co brzmi jak kolejna pisowska kpina.

Żeby była jasność – informacja o 7 mln (z kawałkiem), które Jabłoński rozdał, jak chciał, nikogo w MSZ nie zaskoczyła. To człowiek związany z Ordo Iuris, który z MSZ i dyplomacją ma tyle wspólnego, że był wiceministrem. Nie ma więc zielonego pojęcia o tym, jak pieniądze publiczne przyznawane są chociażby w Unii Europejskiej – że są komisje konkursowe, niezależni eksperci, a rolą nadzorcy (wiceministra, dyrektora generalnego itd.) jest pilnowanie, by wszystko było jak najbardziej correct. A takie rzeczy jak jakieś sugestie są w ogóle niedopuszczalne. Nie mówiąc o mejlach i samodzielnym układaniu listy „zwycięzców”.

Cóż, panie były wiceministrze Jabłoński… Do pewnych spraw trzeba mieć wiedzę i ogólną ogładę (urzędniczą również). Przekonanie, że „mnie wszystko wolno i jestem bezkarny”, to inna cywilizacja.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Donald Tusk nie ma wyboru. Rozliczenia albo państwo złodziei i przekrętów

Jeżeli obecna władza nie będzie potrafiła przeprowadzić rozliczeń, będzie to jej koniec.

Donald Tusk nie ma wyboru. Podpowiadają mu, żeby z rozliczeniami przystopować, że to interesuje tylko najbardziej zawziętych, korzyści z tego niewiele. Ale to nieprawda. To spór cywilizacyjny – między państwem, w którym jest ład i porządek, a państwem z dykty, w którym można kraść. Jeżeli obecna władza nie będzie potrafiła przeprowadzić rozliczeń albo wejdzie w buty PiS, da tym samym dowód, że jest niesprawna, niewarta swojej władzy i brak jej sprawczości. To będzie jej koniec. Nikt się nie uratuje – ani PO, ani lewica, ani PSL, ani Hołownia. I nie chodzi o to, że nie uratują się przed gniewem PiS. Nie uratują się przed gniewem wyborców.

Tusk chyba sobie z tego zdaje sprawę. Ale inni?

„Musimy jak najszybciej zakończyć etap wstępnych rozliczeń poprzedniej ekipy rządowej” – to niedawne słowa marszałka Sejmu Szymona Hołowni. „Obecny rząd musi zrobić coś lepszego, nowego”. I rozwinięcie tej myśli: „Ludzie oczekują od nas zupełnie nowej opowieści, pójścia do przodu, a nie tylko nieustannego rozliczania PiS. My poszliśmy do władzy po to, aby odsunąć PiS, by zrobić coś nowego, lepszego, bardziej uczciwego, żeby rozwinąć Polskę. Nie dało się tego zrobić bez odsunięcia PiS od władzy, ale nie jest to nasz punkt dojścia. Dlatego liczę, że te rozliczenia będą przebiegały szybciej”. Niby więc marszałek pogania tych, którzy są od rozliczania, a tak naprawdę ich hamuje, zniechęca.

To nie jest pogląd odosobniony. W gronie polityków koalicji i publicystów można usłyszeć podobne głosy. Zbierzmy te argumenty. Otóż koalicja powinna odpuścić rozliczanie PiS, gdyż:

  • Polaków interesują inne sprawy, przede wszystkim bytowe, więc na nich rządzący powinni się skupić. To jest owo „pójście do przodu”, o którym mówił Hołownia.
  • Rozliczanie staje się nudnym serialem, szarpane są jakieś płotki, zatem popularności rządzącym to nie przynosi.
  • Przeciwnie, ośmiesza ich! Przykładem są komisje śledcze, które startowały z przytupem, obiecywano sobie po nich wiele, a skończyło się chaosem, awanturami i bezradnością przesłuchujących. Co prawda, komisja śledcza ds. wyborów kopertowych złożyła ileś wniosków do prokuratury, ale co z nich będzie? Komisje pokazały bezzębność „bulterierów” typu Szczerba czy Joński. Mieli zagryzać pisowców, a skończyło się na piskach i ewakuacji do Brukseli. Wstyd!
  • Komisje śledcze przypominają Polakom obietnice składane przed wyborami – ich bezsilność pokazuje brak sprawczości władzy i jej nieporadność. Po co więc to przypominać?
  • Gdy formułowane są nietrafne zarzuty, pisowcom (i ziobrystom) łatwo prezentować się jako ci prześladowani, niesłusznie szykanowani i wzbudzać litość.
  • Rozliczanie podkręca atmosferę w kraju, a trudno rządzić w klimatach zimnej wojny domowej.

Może zatem zamiast wojny, zaproponujmy miłą Polskę?

r.walenciak@tygodnikprzeglad.pl

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Paweł Dybicz

Odroczenie i co dalej

Państwowa Komisja Wyborcza znów odroczyła decyzję w sprawie sprawozdania finansowego komitetu Prawa i Sprawiedliwości. Ważą się losy subwencji wyborczej dla tej partii. PKW może uznać zarzuty wykorzystywania przez Komitet Wyborczy PiS (w tym partię Ziobry) publicznych pieniędzy na cele bezpośrednio lub pośrednio związane z wyborami. Zarzuty owego wykorzystywania znane są od kilku lat, toteż powszechnie oczekuje się decyzji komisji pozbawiającej PiS i sojuszników ogromnych dotacji – prawie 26 mln rocznie i 75% kosztów poniesionych na kampanię. Utrata tych milionów zagraża istnieniu PiS i Suwerennej Polski, dlatego nie dziwi, że zdaniem prezesa Kaczyńskiego ogłoszenie werdyktu PKW będzie „dniem próby polskiej demokracji”. I, jak mówi: PKW to upolitycznione narzędzie w walce rządzącej koalicji ze Zjednoczoną Prawicą. Prezesowi warto przypomnieć, że obecna PKW ukształtowana jest według znowelizowanej przez PiS ustawy, w której sędziów zastąpili polityczni nominaci.

Kaczyści i ziobryści doskonale wiedzieli, że robią skok na kasę, dlatego tak zmienili prawo, by możliwe było wręcz nieograniczone finansowanie wyborów, a rozliczenia dotyczyły tylko komitetów wyborczych. Stąd liczne imprezy wyborcze Zjednoczonej Prawicy finansowane przez spółki skarbu państwa i ludzi, których partia postawiła na czele tych instytucji.

Ludzie prawicy najwyraźniej nie czują wstydu z powodu przekraczania czy omijania prawa. Najdobitniejszym tego przykładem jest list Kaczyńskiego do Ziobry. Prezesa PiS nie oburza łamanie prawa przez sojuszniczą partię. Jego niepokój budzi tylko fakt, że działania ludzi Ziobry mogą spowodować utratę dotacji wyborczej. To zaprząta jego uwagę, a nie jakieś regulacje prawne. Dla niego i jemu podobnych znaczenie mają tylko zagrożone miliony złotych.

Członkowie PKW podkreślają, że muszą mieć czas, by zapoznać się materiałami dokumentującymi łamanie prawa przez ZP, że muszą kierować się przepisami Kodeksu wyborczego. Wiem, że pisowcy i ziobryści zabezpieczyli się i wprowadzili takie regulacje prawne, które znacznie ograniczają zakres działania komisji. Ale trudno nie uznać postępowania PKW za asekuracyjne, by nie powiedzieć bojaźliwe. Należałoby przypomnieć, że najważniejszym aktem prawnym jest Konstytucja RP. W niej jasno stoi, że wybory są czteroprzymiotnikowe, w tym RÓWNE. A ten przymiotnik nie odnosi się tylko do wyborców i równości ich głosów, ale także do równości szans kandydatów w wyborach.

Decyzje komisji podlegają zaskarżeniu do Izby Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych w Sądzie Najwyższym, nieuznawanej przez unijny trybunał i nowy rząd, stworzonej przez ludzi PiS i SP. Postanowienie PKW może być zatem zmienione, a wyrok izby zaskarżony do Trybunału Sprawiedliwości. I mamy kolejny kontredans, jaki zafundował nam tercet KZD. Należy się cieszyć ze zwycięstwa opozycji, bo inaczej skrót ten należałoby rozwijać nie jako Kaczyński-Ziobro-Duda, ale Koniec Z Demokracją.

Ps. Chcących wspomóc PRZEGLĄD proszę o wpłaty na konto:

Fundacja Oratio Recta
Nr konta: 72 1090 2851 0000 0001 2023 9821

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Prezes Piesiewicz – złoty i „skromny”

Po pisowcach został model olimpizmu oparty na dojeniu spółek skarbu państwa.

W igrzyskach olimpijskich w Paryżu weźmie udział 10,5 tys. sportowców płci obojga z 206 państw. Czeka na nich 329 kompletów medali, z czego płynie oczywisty wniosek: dla wszystkich nie starczy. Radosław Piesiewicz, prezes Polskiego Komitetu Olimpijskiego, twierdzi, że biało-czerwoni mają szansę na 16 krążków. Jednak z powodu wrodzonej skromności nie dodaje, że sam zasłużył na medal. I to z najszlachetniejszego kruszcu, bo choć na stolcu szefa PKOl zasiada raptem od kwietnia zeszłego roku, udało mu się skłonić do zdumiewającej ofiarności spółki skarbu państwa. To dzięki niemu polityka godnościowa Zjednoczonej Prawicy objęła sport i po raz pierwszy w historii sportowcy z orłem na piersi mogą liczyć na zapłatę godną osiągnięć, czyli wysokie premie finansowe oraz – to absolutne novum – nagrody rzeczowe. I to nie puchary z plastiku, ale diamenty, dzieła sztuki, bony na wakacje i – uwaga! – mieszkania.

Wredne pytanie: co będzie, jeśli silnie zmotywowani sportowcy zamiast planowanych kilku złotych krążków zdobędą ich setkę? Czy sukcesy naszych olimpijczyków doprowadzą do rozchwiania rynku mieszkaniowego? Odpowiedź: to scenariusz mało prawdopodobny. Ale po kolei.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Aktualne Przebłyski

Telus bez ziemi (ale z gaśnicą)

Zamiast potwora z Loch Ness mamy swojego dziwoląga. A imię jego Robert Telus. Człowiek z gaśnicą. Były pisowski minister rolnictwa. Najstarsi rolnicy nie pamiętają kogoś tak słabo rozgarniętego na posadzie ministra. Jednak o swoje interesy Telus potrafił zadbać. Gdy Lasami Państwowymi rządziła ekipa Ziobry, żona i córka Telusa podpisały umowę dzierżawy 15 ha. Telusowie hodowali tam prawie setkę koników polskich. Opłacało się, bo dopłaty od państwa były spore. Biznes się skończył po wyborach. Kontrola z Lasów wykazała, że doszło do samowoli budowlanej i bezumownego korzystania z części gruntów. Znaleziono też trzy martwe konie. No i po umowie. Nie pomogły ustawki w gazetach z Telusem całującym konika.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.