Tag "literatura"
Kula w łeb
Wariackie wystąpienie Trumpa na kongresie konserwatystów. Gadał jak szaleniec, nic nie trzymało się kupy, za to kupa się tego trzymała – wołał, że czego Biden się dotknął, „zmieniało się w gówno”. Narcyzm wyciekał Trumpowi wszystkim otworami ciała. Przywódca wolnego świata bełkotał, robił miny, a w finale wykonał taniec pawiana. Tłum co chwila wstawał i klaskał. Duda i Mastalerek byli obecni w tym tłumie fanów, błyszczeli nawet w pierwszym rzędzie, też co chwila wstawali i wiwatowali, siadali i wstawali – jak kukiełki. Właściwie bardziej na miejscu byłoby położyć się. Duda ociekał dumą, bo pogadał wcześniej z Trumpem, całe dziesięć minut, a ten o nim wspomniał w swoim wariackim wystąpieniu. Łatwo obliczyć, że z tak gadatliwym i dominującym prezydentem Duda miał góra trzy minuty, aby przekonać go do polityki wobec Ukrainy i Polski. Ale nasza prawica teraz tygodniami będzie się tymi trzema minutami onanizować: krótko było, ale jaka rozkosz!
Trump myśli Putinem, a nasza prawica myśli Trumpem – co z tego wynika? To jednak kłopotliwa sytuacja dla propagandy PiS. Na dzisiaj wykładnia polityczna PiS jest taka: bronimy Trumpa i snujemy opowieści, że winna wojnie jest Rosja, ale również trochę Zełenski i bardzo Zachód, jego elity i Tusk. To się robi bardzo pokrętne, ale sekciarskie umysły wyznawców PiS wszystko sobie naprostują i wyjaśnią. Wierze nie są potrzebne logika ani fakty. Elity jako obelga – jeden z objawów choroby populizmu. Trump też wini za wszystko elity – gdziekolwiek zadomawiał się populizm lub faszyzm, atakowano elity, a gdzieniegdzie nawet palono książki.
Świetnie to ilustruje książka Harariego „Nexus. Krótka historia informacji od epoki kamienia do sztucznej inteligencji”, której tematem jest szeroko pojęta informacja. Harari pisze o przywódcach populistycznych: „Lud jest jednomyślny – i tylko oni reprezentują jego wolę
Wolę małe miasta
Rozmowy ludzi, scenki z prawdziwego życia to niewyczerpane źródło historii, które można wpisać w świat literacki
Daniel Odija – pisarz, dziennikarz, publicysta, animator kultury. Dwukrotnie nominowany do Nike, współtwórca komiksów. Unika medialnego rozgłosu, odwiedza małe miejscowości, robiąc warsztaty dla młodzieży, w trakcie których uczy tworzenia komiksów i pisania opowiadań.
Dwa razy byłeś nominowany do Nagrody Nike za powieści, tworzysz znane na całym świecie komiksy, przez wiele lat pracowałeś jako dziennikarz. Jednak dzisiaj najważniejsza w twojej działalności jest praca z dziećmi.
– Stała się bardzo ważną częścią mojego życia. Daje mi wielką radość. Kontakt z tak świeżą wyobraźnią i inteligencją działa ożywczo. Co więcej, uczy pokory. Ustawia nas bowiem w pozycji, w której widzimy, jak trzeba cały czas nad sobą pracować, by nie zgnuśnieć. Człowiek z wiekiem traci szare komórki, intelekt ulatuje, warto więc gimnastykować umysł, a takie zajęcia to poważne wyzwanie intelektualne. Zadziwia mnie kreatywność dzieci i młodzieży, ich pomysłowość nieograniczona żadnymi schematami. To dla pisarza inspirujące – wciąż na nowo odświeżać swoje pisanie, nie bać się najdziwniejszych idei.
Na warsztatach tworzycie z dzieciakami komiksy lub krótkie opowiadania, które są potem wydawane w formie książeczek. To trudna sztuka skoordynować tak wiele młodych głów?
– Jeśli chodzi o krótkie formy prozatorskie, takie jak opowiadania, nowelki, to trzeba zdopingować dzieci do działania. Pokazać im jakiś temat. Namawiam do pisania krótkich tekstów science fiction na podstawie twórczości Stanisława Lema. Zdarza się też, że jako punkt wyjścia przedstawiam legendy z danego regionu. Patent polega na tym, aby zaproponować dzieciom możliwość wylosowania dwóch bohaterów, dowolnego miejsca i jakiegoś tajemniczego przedmiotu. Tym sposobem w jednej chwili tworzy się zarys nieznanego świata, którego tajemnice można odkryć, snując dalszą opowieść. Namawiam dzieciaki, by pisały własnym językiem, takim jakim mówią na co dzień, a nie tym, którym piszą szkolne wypracowania. To mogą być osobiste doświadczenia, sny czy obserwacje. Najważniejsze, by obudzić w nich radość z tworzenia literatury i aby wyzbyły się lęku przed dzieleniem się swoją wyobraźnią.
Język szkolnych wypracowań pełen jest zapychaczy, a treści mają pasować do klucza. To raczej ogranicza wyobraźnię.
– Nie krytykuję wypracowań ani pracy nauczycieli, bo to ważna i potrzebna robota. Ma ona jednak za zadanie sprawić, aby uczeń pisał poprawnie. Moje zadanie jest inne. Chodzi o uwolnienie twórczej strony. Poprawność jest na moich zajęciach sprawą drugorzędną. Prym wiodą wyobraźnia i kreatywność. Zdarza się, że dzieci pytają mnie, czy mogą napisać coś w ten bądź inny sposób. Odpowiadam zawsze twierdząco, bo mają po prostu płynąć z tekstem, dać się ponieść radości tworzenia. U mnie też są jednak ramy, ale czasowe, ponieważ moje zajęcia trwają najczęściej około dwóch godzin. Nie można za bardzo się rozpisać. Ale godzina wystarcza na wymyślenie krótkiej nowelki. Na ostatnich warsztatach
k.wawrzyniak@tygodnikprzeglad.pl
Metafizyka prawego brzegu
Dwóch agresywnych psycholi debatuje nad „pokojem ukraińskim”, choć tak naprawdę panowie rozmyślają nad podziałem świata. Zalatuje mi to wszystko rychłą apokalipsą bardziej niż kiedykolwiek, łakomiej niż kiedykolwiek zatem się przemieszczam, odwiedzam jaskinie odłożone na później i góry, do których miałem nabrać kondycji, bo żadnego później może już nie być – albo wlezę, gdzie zamierzyłem, w zadyszce, albo wcale.
Jest to wzmożenie paniczne i nieco chaotyczne, cechowało mnie zawsze w stanach krytycznych – świat jest wielki, chciałbym zobaczyć go jak najwięcej, zanim się skończy. Przeprowadzałem się w życiu kilkadziesiąt razy, zmieniałem domy, miasta i wsie, zakorzenienie miałem za tożsame ze zgnuśnieniem i przeciwdziałałem mu, by tak rzec, prewencyjnie. Tym bardziej fascynują mnie stany ducha ludzi, którzy są długodystansowcami jednego miejsca, zwłaszcza jeśli to ludzie ducha tak pięknego jak Marek Bieńczyk. Być może, gdyby wcześniej nie uczynił tego Stasiuk, Bieńczyk nadałby swojej najnowszej książce po prostu tytuł „Grochów”, a tak mamy „Rondo Wiatraczna” – wybitny poemat prozą nazwany jak bodaj najbardziej niepoetycki punkt na mapie stolicy. Pół wieku Bieńczyk przemieszkał na Grochowie, by raz w życiu (!) przeprowadzić się na drugi brzeg i z dystansu kilkunastu lat poważyć na literacki powrót do swojej dzielnicy. A dzielnica to skundlona (większość napływowa), niebohaterska (to lewy brzeg walczył w powstaniu, prawy mógł się tylko przyglądać jego dymom, a potem gruzom), niefolklorystyczna („warsiawska” gwara i kapele to raczej Czerniaków), ani trochę snobistyczna (jak choćby Saska Kępa), ani zanadto szemrana (jak Targówek, a zwłaszcza Szmulki). Dzielnica może i nie byle gdzie, za to byle jak, „bo też Grochowa pieszczota dostojności, dostojeństwa, nigdy nawet nie musnęła. Nigdy nie była mu dana, takiego ptasiego mleczka tu nie przewidziano. Nie istniał żaden niedzielny wybieg, na którym dawałoby się celebrować własną klasową świetność, uchylać kapelusza czy wsłuchiwać dostojnie w Chopina; zresztą kto miałby to robić. Swój spacer odbywały jeno oczy wpatrzone w przesuwającą się chochlę. To i jadło się kapuśniak, i wychodziło niedostojnie, umorusanym”. Zamiast degustować burgunda, tym razem szamamy z Bieńczykiem kapuśniak.
„Rondo Wiatraczna” to nie żaden bedeker magiczny, nie da się z tym tomem odnaleźć w grochowskich zaułkach, raczej można, a nawet trzeba się zgubić – także w lekturze, bo lepiej zgubić się z Bieńczykiem, niż z kim innym znaleźć. To jest proza
Na gołoborzu
Przyjaciel napisał książkę. Najbliższy to przyjaciel, od spraw trudnych i beznadziejnych, ale też patron radosnych uniesień, człowiek, z którego przez ponad połowę życia czerpię jako ze źródła środki do mycia duszy, brat mój w chwackich przebieżkach, a czasem i bliźniak w melancholijnych przechadzkach, na domiar dobrego krajan chorzowski, a nawet osiedlowy (na stadion Ruchu miał z domu o pięć minut bliżej), słowem towarzysz mój najpierwszy.
I oto zstąpił druh mój po latach 14, by odnowić oblicze prozy, napisał opowiadania, które mu wydano w małym a zacnym Wydawnictwie Drzazgi, fotografię okładkową sam wykonał, walnął serdeczną dedykację i wręczył mi z duszą na ramieniu tomik. Powiedziałem: „Już mi się tak podoba, że wolałbym nie czytać, lepiej nie będzie”, ale ciekawość, co też mój kompan znów tam wysmarował, zwielokrotniona jego długim milczeniem prozatorskim (w międzyczasach ogłaszał kolejne tomy poezji, której jest galernikiem doświadczonym i wytrawnym, jak raz dał się zniewolić mowie wiązanej, tak już jej służy od niemal trzech dekad) wzięła górę.
Dość już inwokacji, trzeba nazwać rzeczy po imieniu, a nawet nazwisku: Radosław Kobierski wraca do księgarń z tomem opowiadań „Na wulkanie”. Ostrzegłem Radka, że jeśli coś napiszę, zrobię to szczerze i bez znieczulenia, właśnie dlatego, żeśmy w przyjaźni, jak mnie zachwyci, będę wychwalał jego geniusz, jak mnie zażenuje, skopię mu tyłek mocniej niż ktokolwiek inny, jak po mnie spłynie, zmilczę aż do bólu. Okazało się, że jest jeszcze inaczej – ten zbiór opowiadań mnie zirytował. Z powodów, o których będzie niżej. Ale jeszcze bardziej rozdrażnił mnie, a nawet oburzył sposób, w jaki grono zblazowanych krytynów w okropnym telewizyjnym „Tygodniku Kulturalnym”, który na nieszczęście właśnie zmartwychwstał w TVP, spuściło tę książkę po brzytwie w kilku zdaniach. Panowie Deptuła, Wakar i Marczyński, specjaliści od sztuk innych, od lat gaszą kwestie literackie knajacko-salonowymi bon motami w rodzaju: „autor się męczył, pisząc tę książkę”, „ależ to pseudofilozoficzne”, „pozwólcie, że zacytuję, toż to śmiechu warte”, zagadując w ten sposób literaturoznawców, co to książkę do omówienia przynieśli.
Literatura w mediach publicznych ma się ostatnio nieźle za sprawą „Dobrego tytułu”, gdzie dwoje pięknych ludzi o jeszcze piękniejszych umysłach prowadzi rozmowy istotne z autorami, „Tygodnik Kulturalny” jawi się przy tym jako kwintesencja intelektualnego lenistwa. Owóż uznałem, że choć nie zamierzam Radkowi słodzić, wyłuszczę, co mi się w jego tomie zatytułowanym „Na wulkanie” spodobało mało albo i wcale. Jego debiutancka powieść „Harar”
W czym Polacy są dobrzy?
Daniel Odija,
pisarz dwukrotnie nominowany do Nike, animator kultury
Wychodzi nam siatkówka, co jest udokumentowane zdobywanymi medalami. Mamy również dowody na to, że wychodzi nam literatura. W ostatnim czasie Nobel Olgi Tokarczuk, wcześniej Wisławy Szymborskiej, a jeszcze dawniej Miłosz, Reymont i Sienkiewicz. Szkoda, że mimo najwyższego poziomu pisarze są wykluczani społecznie przez państwo. Z Polaków są też dobrzy podróżnicy. Można powiedzieć, że jesteśmy narodem mobilnym. Wbrew stereotypom jesteśmy także świetnymi pracownikami. Widać to po szacunku do polskich pracowników na całym świecie. Polacy są również w czołówce, jeśli chodzi o dostarczanie wirtualnych usług. Wreszcie wychodzą nam schabowe i pierogi. Niestety, wychodzi nam też zawiść. Po prostu lubimy zazdrościć tym, którym się udaje. A najgorsze jest to, że czujemy zawiść wobec swoich.
Marcin Goździeniak,
dziennikarz muzyczny, podcast Synestezja
Polakom doskonale wychodzi muzyka. Nasi artyści, od wykonawców klasycznych, przez jazzmanów, po grających elektronikę i metal, są szanowani na całym świecie. Niesamowitą karierę robi ostatnio gitarzysta fingerstyle Marcin Patrzałek. Na YouTubie ten 24-latek ma miliony wyświetleń. Można go było nawet zobaczyć w tzw. halftime show podczas jednego z meczów NBA, gdzie zazwyczaj goszczą amerykańscy wykonawcy. Nie zapominajmy też o znanym na całym świecie Behemocie. Zespół Nergala jest czwartym najczęściej słuchanym za granicą polskim zespołem na platformie Spotify. Śmieszną ciekawostką może być zaś fakt, że obrazoburcza piosenka Cypisa o zażywaniu kokainy trafiła w Korei Południowej do zabawek – tańczących w rytm muzyki kaktusów – ponieważ melodia przypominała piosenki z gatunku K-pop.
Dr Milena Drzewiecka,
psycholożka społeczna
Polak Robert Lewandowski jest dobry, a nawet bardzo dobry, na boisku do piłki nożnej. Polka Iga Świątek jest dobra, a nawet bardzo dobra, na korcie tenisowym. Czy to czyni nas narodem dobrych sportowców? Pomijając indywidualne sukcesy, w sportach grupowych nie jesteśmy najlepsi. Polacy jako grupa są dobrzy w pracy (przynajmniej jej ilości) i… narzekaniu. Jeśli chodzi o liczbę godzin przepracowanych w tygodniu, to w UE (dane Eurostatu) wyprzedzają nas tylko Grecy. W kwestii narzekania zaś spokojnie możemy stawać do konkursu. Nad Wisłą dobrze się narzeka i w pracy, i na pracę. A nawet na sport. Chyba że Lewy strzeli gola, wtedy „wszyscy jesteśmy biało-czerwoni”. I wielu zupełnie nie przeszkadza, że FC Barcelona ani czerwona, ani biała, grunt, że Lewandowski jest „nasz”. W tym wyławianiu sukcesów „swoich” Polacy też są dobrzy. Nawet bardzo.
Baba od przyry
Starzy ludzie pamiętają czasy szkolne nawet wtedy, kiedy wszystko inne wypadło im już z pamięci. Zdarza się, że osoby z demencją lub chorobą Alzheimera zapominają imion własnych dzieci i współmałżonków, ale wciąż pamiętają nazwisko dawnej nauczycielki biologii.
Święte słowa. Wita nimi wakacyjnie ospałą młodzież w nowym roku szkolnym niejaka Inge Lohmark, najbardziej zgorzkniała belferka wszech czasów, bohaterka powieści „Szyja żyrafy” autorstwa Judith Schalansky. Przed dwoma laty Ha!art wydał „Spis paru strat” (również w przekładzie Kamila Idzikowskiego), rewelacyjny tom esejoopowiadań o naszych wymarłych gatunkach, językach i miejscach. Teraz drukuje, jak dotąd jedyną, powieść greifswaldzkiej autorki. Schalansky projektuje i ilustruje książki sama – jej „Atlas wysp odległych” nagrodzono jako najpiękniejszą publikację roku.
Także „Szyja żyrafy” wyróżnia się mnogością rycin i upodabnia do szkolnego podręcznika biologii, który jest jednym z kluczowych rekwizytów w tej historii kilku dni z życia pani od przyrody w upadającym gimnazjum w północno-wschodnich Niemczech. Na każdej stronie oprócz tytułu rozdziału widnieją naukowe określenia zagadnień przyrodniczych, które deterministycznie odnoszą się do bieżącej treści książki. A jest nią agresywny monolog wewnętrzny pani Inge
Miłość jest chorobą, która nawiedza mnie atakami
Agnieszka Osiecka: Jestem właściwie bardzo sama. Mam tyle oblicz, ile wynosi chmara wlekących się za mną „zakochanych” – dla każdego inne
W okresie odwilży sentyment do przedwojennych tang oraz standardów ustąpił wreszcie na rzecz ballad. Osiecką fascynowały te przemiany – odzwierciedlały bowiem nie tylko bliskie jej nastroje, ale także klimat społeczno-obyczajowy szóstej dekady XX w. Ballada adekwatnie wyrażała sytuację młodzieży pokiereszowanej mentalnie przez okres socrealizmu. Na język prozy (po)etykę ballady udatnie przekładał starszy od Agnieszki o dwa i pół roku pisarz i publicysta Marek Hłasko. Ich drogi biegły równolegle, ale za kilka miesięcy miały się zacząć krzyżować. Chwilowo jednak Osiecka pochłonięta była gromadką adoratorów z dziennikarstwa.
„Przeżyłam (zupełnie ostatnio) dziwny okres i świadomie zerwałam ze wszystkimi skrupułami w sprawach »sercowych«. Niemalże upajałam się własnym brakiem »moralności« i potencjalnym prostytuowaniem się. Śmiałam się Edkowi w oczy, prawiąc mu, że jest przecież bezsilny, że mogę z nim zrobić, co mi się podoba, bezwstydnie znęcałam się nad nim. Markowi oświadczyłam, że nie zamierzam przestać żartować z Edkiem, a jeżeli mu się to nie podoba – to nikt go przecież nie trzyma, i kokietowałam Andrzeja N[owalińskiego…]”, wyznała diarystka 22 maja [1955 r.].
W tym samym zapisku wspomniała, że w związku z chaosem uczuciowym, który sobie zafundowała, zaczęła czuć się dziwnie we własnej skórze:
„Któregoś dnia, kiedy jakoś »sponiewierałam« Edka i wracałam właśnie, pożegnawszy się z nim, do pokoju, spojrzałam na siebie w lustro: potargana, w rozchełstanym szlafroku, rozpieszczony kot w ramionach – »jędza, czarownica« – przemknęła mi myśl. Upajałam się nią przez chwilę. Radowałam się własną okrutną wolnością i śmiałam się z tego, że mogłam kiedykolwiek myśleć, że w stosunku do Marka [Kubery] »obowiązuje« mnie bardzo wiele. […] A potem zorientowałam się, że jestem po prostu Markowa dziewczynka. Znam siebie i swoje chimery »w tych« sprawach. Toteż nie potrafię sobie »zaręczyć«, że taki stan jak teraz będzie u mnie trwał wiecznie: miłość jest chorobą, która nawiedza mnie atakami. Ależ jeśli chodzi o Marka, jedno jest pewne, to jest choroba nieuleczalna”.
Zupełnie nie rozumiała swoich uczuć do Mariana vel Marka, vel Markusa Kubery. Przyznała jednak tego dnia, że nie stosuje wobec niego żadnej wyrafinowanej „taktyki” – raczej ulega „typowej […] przekorności” osiemnastoipółlatki: „To tak, jakby tatuś wprowadził grzecznego chłopczyka do cukierni i kazał mu jeść ptysie, [a] chłopczyk ponuro i niechętnie »spełnił rozkaz«. Ale któregoś dnia chłopczyk się zbuntował i chce sam wybierać ciastka. No i wybrał, po namyśle, ptysia”.
W czerwcu Osiecka zacieśniła znajomość z krytykiem Grzegorzem Lasotą. Umawiała się z nim na obiady w Bristolu i U Fukiera. Bywała w jego mieszkaniu na Rynku Starego Miasta. Chadzała z nim do pobliskiego Krokodyla. Nie podzielała jego uwielbienia dla Włodzimierza Majakowskiego, on z kolei kpił z jej zachwytów nad Gałczyńskim. Ich gusty godziła scena. Pod koniec 1952 r. Państwowy Akademicki Teatr im. Mossowieta z Moskwy przyjechał na gościnne występy do Polski. Agnieszka widziała np. „Sztorm” na podstawie dramatu Władimira Billa-Biełocerkowskiego. Razem z Lasotą ekscytowała się tą sztuką – z tym że ona ceniła sposób wystawienia, Grzegorz zaś – jej tekst.
Przepadała za przeglądaniem w mieszkaniu Lasoty albumów z reprodukcjami. Najbardziej podobali jej się Marc Chagall, Picasso i van Gogh. Uwielbiała kotkę nowego znajomego – czarną Panterkę, którą Grzegorz karmił dorszami. Jakiś czas temu krytyka opuściła żona – dziennikarka i tłumaczka z języka rosyjskiego Irena Lewandowska. Agnieszka uważała, że Lasota oddałby wszystko za jej powrót. Rozumiała, że w relacjach z nią i innymi dziewczynami poszukiwał li tylko zapomnienia i pocieszenia. To z tej przyczyny brylował tak ostentacyjnie na warszawskich salonach.
Pewnego razu Osiecka upiła się likierem z Braciszkiem Regulskim i całowała Janusza „w sposób, jak na »rodzeństwo«, dość nieoczekiwany”. W tym samym zapisku dziennym przyznała, że nie byłaby w stanie pójść do łóżka z Grzegorzem Lasotą. Monopol na zbliżenia intymne nadal przyznawała Gaździe. Z kolei wobec Kubery odczuwała mieszankę oporów i rozterek, obiekcji i zobowiązań. Podejrzewała się o „perwersję” polegającą na tym, że mężczyźni bardziej podniecali ją w tańcu niż w łóżku. Nawet z Januszem Gazdą właśnie tak się czuła. (…)
Z Grzegorzem Lasotą było jednak inaczej.
„Jego sposób bycia, który jest swoistą mieszaniną wdzięku, chamstwa i bezpośredniości
Fragmenty książki Karoliny Felberg Osiecka. Rodzi się ptak, t. 1, Znak Literanova, Kraków 2024
Pisać jak Sapkowski
„Rozdroże kruków”, nowa powieść o wiedźminie, udowadnia, ile jeszcze w tym uniwersum pozostaje do odkrycia
„Geralt miał wiele powodów, by na stacji zlekceważyć przyniesioną (…) wiadomość. Ba, powinna ta wiadomość być potraktowana jak ostrzeżenie. Jak alarm (…). Ale zwyciężyła najzwyczajniejsza w świecie ciekawość. Zamiast, jak należało, uciekać gdzie pieprz rośnie, Geralt pojechał we wskazanym kierunku. I po dwóch dniach jazdy dotarł do celu”. To z „Rozdroża kruków” (Wydawnictwo superNOWA), najnowszej powieści Andrzeja Sapkowskiego, o której fani marzyli przez ostatnich kilka lat. I wreszcie się jej doczekali.
Ów fragment zdaje się brzmieć jak literacki fałsz. Geralt, którego znamy z poprzednich powieści 76-letniego pisarza, raczej nie zdecydowałby się na takie ryzyko. Choćby dlatego, że nikt z jego bliskich nie był wówczas zagrożony. A sama wiadomość to prowokacja, która (o dziwo?) spełniła swój niecny cel. Jakim więc cudem dzielny wiedźmin dał się podejść w tak podręcznikowy sposób?
Odpowiedź na pozór banalna: to nie jest ten sam Geralt, do którego przyzwyczaił nas Sapkowski w poprzednich dziesięcioleciach. Tym razem obcujemy z wersją wiedźmina, której nie mieliśmy jeszcze okazji poznać. „Rozdroże kruków” opowiada o młodzieńczych latach Geralta z Rivii. To historia z czasów, kiedy bohater nie miał jeszcze przydzielonego przydomka. Był po prostu Geraltem.
Dziś pisanie o nowej powieści Sapkowskiego przypomina stąpanie po cienkim lodzie. Trudno nie oddzielać wygórowanych oczekiwań entuzjastów serii (do których zaliczają się recenzenci) od faktycznego poziomu książki. Dla wielu „Saga o wiedźminie” pozostaje istnym opus magnum gatunku (i nie będzie to nadużycie tego sztampowego określenia). Oznacza to, że mało które dzieło kultury – osadzone w tym uniwersum – ma szansę spełnić marzenia czytelników o kontynuacji idealnej. Być może boi się tego sam Sapkowski.
Dekomunizacja Kruczkowskiego
Nakaz IPN usunięcia go z nazw szkół czy ulic natrafił na opór społeczny
Czy ktoś 10 lat temu mógł przewidzieć, że IPN w ramach bezrozumnej dekomunizacji podejmie działania zmierzające do wykreślenia z narodowej pamięci Leona Kruczkowskiego, autora o międzynarodowym rozgłosie? A jednak…
Po przyjęciu 1 kwietnia 2016 r. Ustawy o zakazie propagowania komunizmu lub innego ustroju totalitarnego poprzez nazwy budowli, obiektów i urządzeń użyteczności publicznej jedną z jej ofiar – tzn. osób przeznaczonych do wymazania z pamięci narodowej – stał się Leon Kruczkowski (1900-1962). Pisarz i publicysta, z zawodu nauczyciel. Po 1945 r. także działacz polityczny związany z PPR i PZPR, wiceminister kultury i sztuki (1945-1948), członek Komitetu Centralnego PZPR i Rady Państwa PRL. To właśnie wybór polityczny dokonany przez Kruczkowskiego w 1945 r. stał się powodem jego tzw. dekomunizacji z pominięciem zasług dla kultury i literatury polskiej.
Polityczny wybór
Tak, Leon Kruczkowski był jedną z najważniejszych postaci życia kulturalnego Polski powojennej, a w okresie zimnej wojny aktywnie angażował się w akcje poparcia dla polityki PRL i ZSRR. W dramatycznym roku 1945 każdy Polak musiał dokonać wyboru politycznego. Kruczkowski też go dokonał. Właśnie takiego. Stanął po stronie Polski pojałtańskiej, czyli – co dzisiaj chętnie się podkreśla – władzy zainstalowanej przez Moskwę. Nie był w tym odosobniony wśród ówczesnych ludzi pióra i szeroko pojętej kultury.
Domyślam się, jakie były powody takiego wyboru Kruczkowskiego. Komunistą sensu stricto nie był nigdy. Był jednak człowiekiem lewicy, polskiej, romantycznej, wywodzącej się z Mickiewicza i powstania styczniowego. W jej etosie wyrósł i do niego nawiązywał w twórczości literackiej. W eseju „Dlaczego jestem socjalistą?” z 1938 r. zacytował na wstępie właśnie Mickiewicza: „Socjalizm jest wyrazem poczucia tak starego, jak poczucie życia, wyrazem odczuwania tego, co w naszym życiu jest niezupełne, obcięte, nienormalne, a wskutek tego nieszczęśliwe. Poczucie socjalistyczne jest polotem ducha ku lepszemu bytowi, nie indywidualnemu, lecz wspólnemu i solidarnemu”.
Następnie przytoczył belgijskiego socjalistę Henriego de Mana (1885-1953), który uważał socjalizm wyłącznie za problem moralno-psychologiczny: „Ludzi należy sądzić nie wedle ich poglądów, lecz wedle tego, jakimi czynią ich te poglądy. Socjalizm jest wiarą, która czyni ludzi lepszymi, gdyż wznosi ich ponad nich samych i wskazuje im cele ponadosobiste”. Takie były źródła lewicowości Kruczkowskiego – bynajmniej nie leninowskie i stalinowskie.
Być może w 1945 r. uległ złudzeniu, że Polska, do której dodano przymiotnik Ludowa, stanie się Polską Szklanych Domów, czyli zrealizuje romantyczny mit o egalitarnym i sprawiedliwym społeczeństwie. Gdyby żył dłużej, miałby więcej czasu na konfrontację tego złudzenia z rzeczywistością i nie można wykluczyć, że dokonałby jego krytycznej rewizji. Uczyniło tak przecież wielu ludzi świata kultury
Czytanie jest formą odczuwania świata
10 książek roku 2024
Polak przeczytał w minionym roku tylko 0,6 książki. Ale wydawcy się nie przejmują, wciąż wydają więcej i więcej. Niektóre tytuły są rewelacyjne
Statystyczny Polak przeczytał w minionym roku tylko 0,6 książki. Wydawcy jednak mają to nosie, wciąż wydają więcej i więcej. A niektóre tytuły są wręcz rewelacyjne. Mówię więc: Polaku, wyjdź z ułamka!
Czasem mam wrażenie, że od 2020 r. żyję na poligonie. Oto liceum z piekła rodem, z którego nie może wyzwolić żadna matura. Chwilami oddechu, przerwą obiadową, są lektury książek. Dobrych, ciepłych, pożywnych. I jeśli w poprzednich latach na tych łamach pisałem o dekalogu nowej normalności w czasie pandemii, o 12 gniewnych tytułach z momentu, gdy apokalipsa czaiła się tuż za rogiem, a także o książkach, które po prostu zasługują na uznanie, to teraz prezentuję wyjściową dziesiątkę publikacji, które w 2024 r. były jak dobra długa przerwa. Co nie znaczy, że zawsze było tylko przyjemnie. Kolejność książek w zestawieniu wylosował mi ChatGPT. Nie ma tu parytetów płci ani wydawnictw, żadnych reguł, jedynym kryterium było dla mnie czytanie, które jest formą odczuwania świata.
1. Izabela Tadra
Hotel ZNP
Filtry, Warszawa
Zatrzymałem się w hotelu odmalowanym przez Izabelę Tadrę, w opowieści bliskiej każdemu, kto przekroczył Rubikon młodości i nieodwołalnie wszedł w ten etap egzystencji, gdy lista rozczarowań jest dłuższa niż oczekiwań. W najbrzydszym hotelu w Warszawie, który ma najpiękniejszy widok na miasto, spotykają się Mężczyzna po przejściach i Kobieta z przeszłością. Chociaż autorka pisze o sprawach fundamentalnych, nie ma tam grama nieznośnego patosu, jest za to błyskotliwy humor, a także właściwy rytm, który nie pozwala oderwać się od lektury. To nie tylko traktat o życiu, rozprawa z mieszczańskim wychowaniem, litania marzeń, pragnień i wątpliwości. To przede wszystkim majstersztyk literacki. Każde zdanie debiutanckiej powieści Tadry jest dopracowane, ma swoją wagę i znaczenie.
2. Claudia Durastanti
Obca
tłum. Tomasz Kwiecień
Czarne, Wołowiec
Obcość jest poczuciem, które niczym niepokój przychodzi znienacka. Każdy z nas czuje się w którymś momencie, w danej sytuacji czy relacji obcy. Wtedy można się przyjrzeć takim publikacjom jak „Obca”. W autobiograficznej, słodko-gorzkiej historii, gdzie miesza się włoskie dolce vita i nowojorski american dream, czarne słońce południa i bezwzględność kapitalistycznej arki, mamy toksyczne relacje i wykluczenie, życie rozpisane na wiele smaków i nut. Bo chociaż Durastanti pisze o swoich głuchych rodzicach, opowieść ma rytm i wątki powracające jak refren, gdy na plan pierwszy wysuwa się naturalna potrzeba bliskości ponad podziałami i ograniczeniami. Czy to nie brzmi uniwersalnie?
3. Katarzyna Pochmara-Balcer
Swobodne wpadanie
Cyranka, Warszawa
Wielu z nas ma taką pasję, której nie rozumie świat. Bohaterka „Swobodnego wpadania” mówi wprost: „Miałam 16 lat. I choć z szukania ojca zrobiłam osobistą dyscyplinę sportową, znajdowanie go wychodziło mi najlepiej jedynie w literaturze”. To zdanie ustawia książkę. Powrót ojca do domu, pozorny, trudny i dziwny, zmienia życie córki. Mieszkanie staje się areną walki na słowa i gesty, a atmosfera gęstnieje z dnia na dzień. Dzięki wirtuozerskiemu językowi autorki czytelnik może się znaleźć w samym środku rodzinnego cyklonu, gdy ze starych ran tryska świeża krew, a głęboko tłumione myśli znajdują ujście w słowach. Skromna objętościowo proza niesie ogromny ładunek emocji. Choć książkę można przeczytać w jeden wieczór, myśli się o niej dużo dłużej. Tym intensywniej, im bardziej przeciąga się szara, jałowa zima, zamykająca nas w domach. W sportach smutku, w których jesteśmy absolutnymi czempionami.
4. Jon Fosse
Białość
tłum. Iwona Zimnicka
ArtRage, Warszawa
A jeśli już przy zimie jesteśmy, to w 2024 r. ta nowelka noblisty z 2023 r. zaskoczyła mnie jak zima drogowców. Mała wielka książka. Gdyby książki sprzedawać na strony, to ta w przeliczeniu na kartkę byłaby najdroższa na świecie. Cieniutka niczym broszura zawiera tylko potrzebne zdania, sens ukryty i w treści, i w formie. Ale o czym jest „Białość”? Czy to nowela o samotności, a może alegoria depresji albo plastyczny opis nawrócenia? Na to już musi sobie odpowiedzieć sam czytelnik, któremu autor – pomimo objętości powiastki – zostawia wiele przestrzeni. Prostota i uniwersalizm książki sprawiają, że każdy odczyta ją po swojemu.









