Tag "miasta"

Powrót na stronę główną
Ekologia

Zielona strona mocy

Do dobrego życia w mieście potrzebujemy szpalerów drzew, ale też przypadkowych krzaków i chwastów

My, miastowi, chcemy widzieć drzewa za oknem, słyszeć śpiew ptaków w ich koronach, mieć gdzie wyjść z psem na spacer i móc nacieszyć oko kwietną rabatą na skwerku. Lubimy łąki kwietne, pergole, skalniaki i zielone fasady. Część z nas jest nawet świadoma tego, że w upalny dzień w cieniu drzew jest o 6 st. chłodniej i że zieleń w naszym otoczeniu to nie tylko dom dla wielu tysięcy gatunków istot nieludzkich, ale to także lepsza jakość powietrza, naturalne panele akustyczne, naturalne regulatory wilgoci w gruncie czy zapory przeciwpyłowe. (…)

Jednak mimo tej teoretycznie powszechnej wiedzy na temat dobroczynnego działania roślin w naszym otoczeniu zachowujemy się jak twórcy bonsai (przepiękna japońska sztuka ogrodnictwa w mikroskali), dopuszczając ją tylko w wydaniu przez nas zaakceptowanym, czyli: drzewa – tak, pod warunkiem że nie zabierają nam miejsc parkingowych dla naszych ukochanych samochodów, ptaki – tak, pod warunkiem że nie zanieczyszczają odchodami naszych ukochanych samochodów. (…).

Do dobrego, zdrowego życia w mieście potrzebujemy jego zielonych płuc: szpalerów drzew, zielonych skwerów, a nawet przypadkowych krzaków, chwastów i butwiejących liści. I mamy wiele przykładów metropolii, których zielone rozwiązania możemy naśladować. Miasta, uznawane za najlepsze do życia, zapraszają mieszkańców do licznych parków i ogrodów miejskich, a także na bulwary, zielone dachy czy nawet na ścieżki przyrodnicze, spełniające nie tylko funkcje rekreacyjne, ale i edukacyjne.

Do najbardziej zielonych miast na Starym Kontynencie zalicza się Wiedeń, którego ponad połowę powierzchni zajmują tereny zielone: piękne parki, ogrody i lasy miejskie. Zielony vibe ma także Oslo, otoczone lasami i fiordami, z doskonałym dostępem do przyrody. Lublana – zielona stolica Europy 2016 – słynie z rozbudowanej sieci ścieżek rowerowych i pieszych oraz zjawiskowych nadrzecznych terenów spacerowych, harmonijnie łączących przyrodę z życiem miejskim. Nie mniej popularne są Kopenhaga – miasto zielonych skwerów i nadrzecznych promenad, przyjazne rowerzystom i pieszym oraz Helsinki – stolica otoczona lasami i archipelagiem wysp, z pięknymi parkami i ogrodami botanicznymi. Uniwersyteckie miasto Växjö (Szwecja), znane z ambitnych celów w zakresie zrównoważonego rozwoju i ekologii, nie bez przyczyny otrzymało tytuł „Najzieleńszego Miasta w Europie” – połowa jego powierzchni jest pokryta lasem. To także pierwsze nowoczesne miasto, w którym niemal 50% nowych budynków komunalnych zostało wykonanych… z drewna.

W wielu krajach wdrażane są badania wokół wykorzystania dźwięków natury, takich jak szum płynącej wody, do zagłuszania miejskiego hałasu, np. rozmów czy zgiełku ulicy. Dowiedziono już, że maskowanie dźwięków wpływa na uczucie ulgi akustycznej. Dobrym przykładem jest tu Paley Park w Nowym Jorku, który w elegancki sposób rozwiązuje problem braku dostępu do zieleni i hałasu w miejskiej dżungli. W 1967 roku pustą działkę na Manhattanie przekształcono w niewielki park publiczny (tzw. park kieszonkowy). W tym przypadku przestrzeń została zaprojektowana przez studio Zion & Breen tak, aby hałas ulicy był zagłuszany przez szum wody z wodospadu na drugim końcu działki. Co więcej, wolno stojące krzesła pozwalają zbliżyć się do wodospadu i dowolnie regulować poziom słyszalnego hałasu, w sposób naturalny sprzyjają też interakcjom społecznym. (…)

Na architektoniczne salony na trwałe wprowadziła roślinność biofilia. Za pioniera i głównego propagatora tego podejścia uważa się Edwarda O. Wilsona. Ten amerykański biolog i myśliciel w 1984 r. opublikował pracę „Biophilia”, w której zdefiniował to pojęcie jako wrodzoną

Fragmenty książki Joanny Jurgi Hotel Ziemia. Żyć i mieszkać dobrze, Powergraph, Warszawa 2025

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Górki dla dewelopera

Władze miasta oddały ostatni półnaturalny teren Lublina w ręce TBV Investment

Górki Czechowskie – ostatni dziki, zielony teren w centrum Lublina – zostały oddane deweloperowi, TBV Investment, w ramach kontrowersyjnego planu inwestycyjnego, który firmie przynosi milionowe korzyści finansowe, a miastu nieodwracalne straty przyrodnicze, urbanistyczne i społeczne. Decyzja władz miejskich, zdominowanych przez radnych Platformy Obywatelskiej, nie tylko ignoruje głos mieszkańców i ekspertów, ale też podważa wiarygodność partii, która na szczeblu krajowym deklaruje przywiązanie do wartości ekologicznych i demokratycznych.

Górki Czechowskie to nie tylko 105 ha półnaturalnego terenu zielonego w sercu Lublina. To dziedzictwo urbanistyczne, przyrodnicze i społeczne, które przez dekady miało służyć mieszkańcom jako rezerwuar świeżego powietrza, przestrzeń rekreacyjna i naturalna bariera przed betonozą. Dziś ten teren staje się symbolem politycznej zdrady, triumfu kapitału nad wspólnotą i bezprecedensowego układu między władzą a deweloperem.

Mistrz gry planistycznej

Spółka TBV Investment należąca do Wojciecha Dzioby od lat konsekwentnie realizuje strategię maksymalizacji zysków z Górek Czechowskich. W 2024 r. jako pierwszy inwestor w Lublinie skorzystała z procedury zintegrowanego planu inwestycyjnego (ZPI), która pozwala deweloperowi przedstawić gotowy plan zagospodarowania, zamiast czekać na opracowanie go przez miasto. Dziewięć miesięcy później, po serii niejawnych spotkań, TBV wyszła z ratusza z niemal niezmienionym projektem. Kosmetyczne poprawki nie ukryją faktów: na 25 ha mają powstać bloki, akademiki i apartamentowce, a park – ten rzekomy „kompromis” – będzie realizowany przez dekadę, etapami, z możliwością wycofania się ze zobowiązań.

Negocjacje z deweloperem nie były protokołowane, a dokumentacja w formie notatek jest trzymana pod kluczem, jak można było się dowiedzieć już podczas procedowania pkt 23 porządku obrad rady miasta w sprawie uchwalenia zintegrowanego planu inwestycyjnego dla obszarów nr 1 i nr 2 położonych w Lublinie w rejonie ulic: Bohaterów Września, Poligonowej, gen. Bolesława Ducha, Północnej, Koncertowej i Zelwerowicza. Protestujący nie zostali podczas sesji rady miasta dopuszczeni do głosu.

W ramach umowy urbanistycznej TBV ma przekazać miastu 75 ha terenu „pod park” za symboliczną złotówkę. Wygląda jak gest hojności? Nic bardziej mylnego. To sprytna operacja finansowa, która pozwala deweloperowi uniknąć podatku. Zgodnie z aktami sprawy sądowej przekazanie tych 75 ha pozwoliło TBV Investment zaoszczędzić ponad 2,5 mln zł na podatku od nieruchomości. To nie darowizna, lecz optymalizacja kosztów. Co więcej, przekazanie terenu nastąpi dopiero po zakończeniu ostatniego etapu budowy parku, czyli nawet za 9-10 lat. Do tego czasu TBV nie tylko nie zapłaci podatku, ale też zachowa pełną kontrolę nad tym, co i kiedy zostanie przekazane. Umowa zawiera także klauzulę pierwokupu: jeśli miasto zechce sprzedać teren, TBV ma pierwszeństwo w zakupie. To nie darowizna, ale po prostu zabezpieczenie interesów inwestora.

Park jako pretekst

Park naturalistyczny, który ma powstać na przekazanym terenie, to w rzeczywistości przestrzeń podporządkowana potrzebom nowego osiedla. Ścieżki, alejki, place zabaw, parkingi – wszystko zaprojektowane z myślą o mieszkańcach bloków, nie o ochronie przyrody.

Park z latarniami i leżakami nie zastąpi naturalnego siedliska ściśle chronionemu gatunkowi – chomikowi europejskiemu, który występuje na tym terenie. Zdaniem ekspertów gatunek nie przetrwa w zmienionym środowisku. „Przesiedlenia chomika europejskiego kończą się najczęściej śmiercią osobników. To nie jest działanie ochronne, to likwidacja siedliska”, ostrzega dr inż. Weronika Maślanko, biolog z Uniwersytetu Przyrodniczego w Lublinie.

Miasto nie przedstawiło żadnego przekonującego uzasadnienia dla zabudowy Górek. Argumenty o „misji zwiększania średniego metrażu mieszkań” czy „rosnącej liczbie mieszkańców” są łatwe do obalenia. W dodatku podczas referendum w 2018 r. urząd miasta zmienił legendę mapy, usuwając zapis o „ochronie przed urbanizacją”, co było jawnym manipulowaniem przekazem. Głos mieszkańców został zignorowany – z 567 zgłoszonych przez nich uwag przyjęto tylko jedną, popierającą projekt.

Konsultacje społeczne były prowadzone równolegle z panelem obywatelskim, którego rekomendacje, w tym pełna ochrona Górek, zostały odrzucone z powodów formalnych. Miasto tak zaplanowało harmonogram, by rekomendacje panelu nie mogły wpłynąć na treść nowego studium. To nie błąd

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Ekologia

Klimat a rozwarstwienie mieszkaniowe

Bogaci płacą za to, aby mieszkać w miejscach chronionych przed szokami klimatycznymi

(…) Zauważmy, że cieplejsze części Stanów Zjednoczonych zazwyczaj charakteryzują niższe średnie dochody. Nie oznacza to, że osób o wysokich dochodach brakuje na południu, ani że nie znajdziemy biednych ludzi w północnych stanach, jak Massachusetts czy Waszyngton. Oznacza to jednak, że średnie dochody na południu i południowym zachodzie są niższe niż na północnym wschodzie czy wzdłuż północno-zachodniego wybrzeża Pacyfiku. Ta korelacja, co może być zaskakujące, pozostaje aktualna także w innych krajach, w tym w dużej części Ameryki Północnej, Środkowej i Południowej. W wielu krajach, w tym w Stanach Zjednoczonych, Meksyku, Peru, Boliwii, Brazylii, Panamie i Wenezueli, gminy, które są średnio o 1 st. C cieplejsze, notują od 1,2% do 1,9% niższe dochody na mieszkańca.

Takie zależności występują często na znacznie bardziej lokalnych poziomach. W Kalifornii osoby z najniższego kwintyla (dolne 20% rozkładu dochodów – przyp. tłum.) dochodów żyją w miejscach, gdzie doświadcza się 70 dni rocznie z temperaturami powyżej 32 st. C. Ci z najwyższego kwintyla mierzą się z takimi wyzwaniami pogodowymi 26 dni rocznie. Innymi słowy, biedniejsi mieszkańcy Kalifornii doświadczają prawie trzykrotnie więcej dni w roku z potencjalnie niebezpiecznym upałem niż bogatsi mieszkańcy stanu.

Ta różnica nie wynika tylko z samego faktu, że bogatsi ludzie zwykle mieszkają w miastach w pobliżu wybrzeża, takich jak San Francisco i Monterey. Takie gradienty na osi temperatura-dochód wydają się ujawniać także w obrębie miast.

Podczas moich wędrówek po Los Angeles często zastanawiałem się nad tym, jak to możliwe, że w tym samym dniu temperatura w nadmorskiej i zalesionej Santa Monica plasuje się w zakresie 26-29 st. C, podczas gdy w Downey lub gdzieś w Inland Empire przekracza 37 st. C. Takie systematyczne różnice w wymiarze lokalnym dotyczące występowania upałów zostały udokumentowane w dziesiątkach innych miast.

Pojawia się pytanie: dlaczego lokalne klimaty są tak silnie skorelowane z dochodami? Jednym z wyjaśnień jest działanie sił rynkowych. Ponieważ ekstremalne upały są generalnie zjawiskiem niepożądanym, potencjalni właściciele domów i najemcy prawdopodobnie będą skłonni zapłacić wyższą cenę za korzystniej położone lokalizacje, przy założeniu, że inne uwarunkowania będą z grubsza takie same. Innymi słowy, dynamika podaży i popytu na rynku nieruchomości może naturalnie generować „premię” za mieszkanie w Santa Monica w porównaniu z osiedleniem się w Downey. Mogą na to nakładać się inne czynniki – jeśli przestrzeń w pożądanych lokalizacjach jest ograniczona ze względu na geografię lub z powodu lokalnych przepisów (na przykład dotyczących gęstości zabudowy), popyt może jeszcze bardziej przekraczać podaż, podbijając ceny w tych pożądanych miejscach jeszcze bardziej. Jeśli drogi są zatłoczone i czas dojazdu do pracy wydłuża się wraz z odległością, co przekłada się ujemnie na koszty przemieszczania się z punktu A do punktu B, takie premie mogą być jeszcze wyższe.

Oczywiście rzadko zdarza się, aby udział pozaklimatycznych czynników atrakcyjności danej lokalizacji był taki sam: Santa Monica może być pożądana także ze względu na dostęp do modnych miejsc rozrywki i bliskość miejsc pracy w branży technologicznej. Domy mogą być tam większe, nowsze i bardziej luksusowe niż w Downey. Jednakże – na tyle, na ile można oprzeć się na założeniu „wszystkie inne czynniki równe” – teoria ekonomiczna przewidywałaby premię za udogodnienia, związaną z łagodniejszym klimatem.

Przewidywanie to wydaje się znajdować potwierdzenie w danych. Zgodnie z analizami ekonomistów Davida Albouya, Ryana Kelloga, Waltera Grafa i Hendrika Wolffa oraz podobnymi analizami Paramity Sinhi, Marthy Caulkins i Maureen Cropper Amerykanie co do zasady preferują lokalizacje z mniejszą liczbą dni ekstremalnych upałów i są skłonni zapłacić za nie więcej. W jednym z badań Albouy i współpracownicy przetestowali tę hipotezę, korzystając z danych z ponad 2 tys. amerykańskich miast. Wykorzystując szczegółowe codzienne dane meteorologiczne oraz szeroki zakres cech związanych z nieruchomościami i miastami (takich jak liczba sypialni oraz dostęp do miejsc pracy), próbowali wyeliminować udział wszystkich innych czynników i nadać im status „równych”, aby dokonać możliwie celnych porównań. Wniosek był taki, że amerykańskie gospodarstwa domowe są skłonne płacić znaczną premię za mieszkanie w miejscach o bardziej przyjemnym klimacie. Byłyby w stanie dopłacić, byle uniknąć zarówno bardzo gorących, jak i bardzo zimnych dni. Zasadniczo preferują dni z maksymalnymi temperaturami w przedziale 15-20 st. C.

Co istotne, te szacunki uwzględniają fakt, że bardziej ekstremalne klimaty będą wymagały większych wydatków na ogrzewanie i chłodzenie. Można na tej podstawie wyłuskać coś, co można by nazwać niematerialną wartością mieszkania, położonego w przyjemniejszym lokalnym mikroklimacie, a przez to oferującego wiele luksusowych udogodnień, typu możliwość częstszego spacerowania z dziećmi lub psem czy uniknięcia irytującego pocenia się w drodze na stację metra lub przystanek autobusowy, czy po prostu mniejsze ryzyko potencjalnych

Fragmenty książki R. Jisung Parka Niewidzialny pożar. Ukryte koszty zmian klimatycznych, tłum. Szymon Drobniak, Copernicus Center Press, Kraków 2025

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Wywiady Zdrowie

Czy hałas nas zabija?

Długi kontakt z głośnymi dźwiękami negatywnie wpływa na zdrowie

Dr Dorota Kalka – psycholożka, seksuolożka, kierowniczka Zakładu Psychologii Wspomagania Rozwoju na Uniwersytecie SWPS w Sopocie.

Dr Dorota Kalka zajmuje się psychologią wspomagania rozwoju człowieka z uwzględnieniem obszaru zdrowia, w tym psychoseksualnego, a także psychologią kliniczną dzieci i młodzieży. Interesuje się jakością życia dzieci z zaburzeniami rozwojowymi, bada czynniki istotne dla dobrostanu człowieka. Jest współautorką kilkunastu metod diagnostycznych stosowanych w poradniach psychologiczno-pedagogicznych w całej Polsce.

 

Jak długotrwała ekspozycja na hałas wpływa na psychikę człowieka?
– Hałas miejski – nadmierny poziom dźwięków pochodzących głównie z transportu, działalności przemysłowej i społecznej w miastach – obok zanieczyszczeń powietrza jest jednym z głównych czynników środowiskowych negatywnie oddziałujących na nasz rozwój i zdrowie. Zarówno fizyczne, jak i psychiczne. Dane Europejskiej Agencji Środowiska pokazują, że ponad 20% populacji Unii Europejskiej jest narażone na długotrwały hałas transportowy przekraczający poziom uznawany przez WHO za szkodliwy, 55 dB Lden (Lden, day-evening-night noise level, oznacza poziom hałasu w ciągu całej doby – przyp. red.).

Czyli nie chodzi wyłącznie o utratę słuchu?
– Według badań długotrwała ekspozycja na hałas miejski zwiększa ryzyko nadciśnienia tętniczego, chorób sercowo-naczyniowych oraz zaburzeń snu, które wtórnie prowadzą do obniżenia ogólnej kondycji zdrowotnej. Warto dodać, że nawet niskie poziomy hałasu nocnego (większe lub równe 40 dB) nasilają fragmentację snu, obniżają jakość regeneracji i sprzyjają zmęczeniu psychicznemu. Hałas oddziałuje również na zdrowie psychiczne. Podnosi poziom stresu i drażliwości oraz zwiększa ryzyko zaburzeń nastroju, w tym depresji i lęku. Mechanizmem leżącym u podstaw tych efektów jest m.in. aktywacja osi podwzgórze-przysadka-nadnercza i zwiększone wydzielanie kortyzolu. W dłuższej perspektywie może to prowadzić do wyczerpania zasobów psychicznych i somatycznych organizmu.

Gdy długo siedzę w głośnym miejscu, czuję irytację.
– Tak może być w wyniku przebywania w głośnym miejscu. Szczególnie istotnym skutkiem ekspozycji na hałas jest zjawisko tzw. irytacji hałasowej (noise annoyance), które wiąże się z poczuciem stałego przeciążenia bodźcami i ograniczoną możliwością regeneracji. Prowadzi ono do obniżenia jakości życia, pogorszenia samopoczucia oraz trudności w funkcjonowaniu poznawczym. Badania populacyjne wskazują, że mieszkańcy obszarów o wysokim natężeniu hałasu transportowego częściej zgłaszają bezsenność, przewlekłe zmęczenie, problemy z koncentracją oraz podwyższony poziom lęku. Ponadto zarówno dzieci, jak i dorośli narażeni na hałas miejski osiągają gorsze wyniki w testach poznawczych. Sugeruje to jego negatywny wpływ na zdolność do koncentracji, pamięć roboczą i ogólną zdolność uczenia się.

Jak hałas wpływa na rozwój dziecka, powiedzmy mieszkającego w dużym ośrodku miejskim powyżej 100 tys. mieszkańców?
– Dzieci dorastające w takich miastach jak Gdańsk, Warszawa czy Wrocław codziennie stykają się z podwyższonym poziomem hałasu. Źródłem są głównie ruch uliczny, komunikacja publiczna, a także liczne budowy. Dźwięki te mogą się wydawać elementem naturalnego pejzażu miasta, jednak badania jasno pokazują, że mają one poważne konsekwencje dla zdrowia i rozwoju najmłodszych. Hałas ma wielowymiarowy, negatywny wpływ na rozwój dzieci – są one szczególnie wrażliwą grupą w porównaniu z dorosłymi, ponieważ ich układ nerwowy znajduje się w fazie intensywnego rozwoju, a zdolności adaptacyjne są ograniczone.

Czyli dzieci potrzebują do prawidłowego rozwoju ciszy?
– Uważam, że dla rozwoju istotne jest to, co umiarkowane, dzieci potrzebują różnorodności, ale ciągłe przebywanie w hałasie nie sprzyja rozwojowi. Hałas maskuje sygnały mowy, co utrudnia dzieciom rozwój fonologiczny i percepcję językową, prowadząc do opóźnień w rozwoju językowym. Badanie przeprowadzone na grupie dzieci w wieku od 22 do 30 miesięcy wykazało, że jedynie te, które przebywały w cichym otoczeniu, bez rozmów w tle, efektywnie zapamiętywały nowe słowa. U dzieci hałas wywołuje reakcję stresową – podnosi poziom kortyzolu i adrenaliny. Konsekwencje to chroniczne zmęczenie, problemy ze snem oraz obniżenie koncentracji. Co w praktyce oznacza trudności w nauce, gorsze samopoczucie psychiczne i większą podatność na rozdrażnienie.

Na lekcjach w szkole jest cisza.
– I tutaj mamy paradoks, bo hałas w szkołach okazuje się szczególnie niebezpieczny. Na lekcjach z założenia panuje cisza, która jednak ustępuje hałasowi w czasie przerw. Badania wykazały, że nie sam średni poziom hałasu, lecz jego zmienność i nagłe skoki mają najgorszy wpływ na rozwój poznawczy – pamięć roboczą, uwagę i zdolność uczenia się. Dzieci uczęszczające

k.wawrzyniak@tygodnikprzeglad.pl

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Aktualne Pytanie Tygodnia

Po czym poznać warszawiaka?

Witold Bereś,
redaktor naczelny magazynu „Kraków i Świat”

Scenka w miłym mi filmie „Zakochany Anioł”: z Krakowa przyjeżdża kloszard Szajbus (Jerzy Trela), by z pomocą kloszarda warszawskiego Lupina (Janusz Gajos) odbić Anioła Giordana (Krzysztof Globisz). Po akcji, gdy emocje opadają, Lupin tłumaczy: „Szajbusie, w Warszawie nie przeżyłbyś nawet pół dnia. Tu musisz mieć styl, wizerunek… kontakty, marketing… holding, pulding oraz analizę kosztów. Jesteś mi winien 244 zł”. W tym m.in. risercz – 46,80, kradzież meleksa 22 zł (bo ryzyko się liczy), akcja, w tym otwarcie zamka – 48,70 gr, koszty biurowe oraz zysk – 25 zł. A wszystko razem: 244 zł. Plus VAT oczywiście. Szajbus jest zniesmaczony: „Za tyle to Wanda dałaby… ożeniłaby się z Niemcem!”. Lupin: „Każdy tak mówi, jak trzeba zapłacić, zwłaszcza taki z Krakowa! Szajbus, w warszawskim biznesie kolegów niestety nie ma”. Tak, krakus warszawiaka pozna po tym, że ten na podorędziu wystawi mu fakturę VAT.

 

Michał Ogórek,
felietonista, satyryk

Nie ma co powtarzać banalnych stwierdzeń o wyniosłości i nieprzystępności mieszkańców stolicy. Wydaje mi się, że warszawiaków można poznać dziś przede wszystkim po tym, że nikt im nie jest do niczego potrzebny. Bije od nich pewna aura samowystarczalności. Co więcej, również inni warszawiacy nie są im do niczego potrzebni, a najchętniej każdy warszawiak zostałby jedynym warszawiakiem na całym placu. O tych ciągotach do izolowania się świadczą m.in. wszystkie grodzone osiedla. Jest to też jakaś kolejna forma wyróżnienia się na tle pozostałych. Co ciekawe, w Warszawie w ogóle nie ma lokalnego patriotyzmu, mimo że ludzie bardzo go sobie jednocześnie cenią. Warszawiacy nie tworzą żadnej wspólnoty. Nie uświadczymy tu dumy z regionu. Każdy chce być sam, a inny warszawiak to jeszcze coś gorszego niż niewarszawiak.

 

Jerzy Jurecki,
twórca i wydawca „Tygodnika Podhalańskiego”

Kiedyś w słynnym domu towarowym Granit na rogu Kościuszki i alei 3 Maja w Zakopanem pracował windziarz, elegancki pan w uniformie, z ręką na dźwigni i uchem wyczulonym na klientów. Twierdził, że warszawiaka rozpozna bezbłędnie. A taki zamiast zwykłego: „Na trzecie” mówił dumnie: „Na trzecie. Jestem z Warszawy”. Windziarz śmiał się wtedy: „Czy oni myślą, że jak to powiedzą, to szybciej pojadę?”. I choć winda nie miała turbo, to w takich chwilach chyba jednak lekko przyśpieszała… Albo to po prostu serce gospodarza kabiny biło szybciej.

 

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Krasnystaw – niewykorzystany potencjał

Amerykański film miał rozsławić miasto. Na razie turystów nie przybyło

– Od lat mieszkańcy powtarzają nieco krzywdzącą opinię, że Krasnystaw to rondo między Zamościem, Chełmem i Lublinem. Niestety, jest w tym trochę prawdy – mówi dr Konrad Grochecki z Muzeum Regionalnego w Krasnymstawie.

Faktycznie, gdy popatrzeć na mapę, Krasnystaw znajduje się w środku trójkąta, który tworzą te trzy miasta. Leży na drodze z Lublina do Zamościa, a droga ta, jak w Ameryce: szeroka, z poboczem, za poboczem rów, potem barierki i dopiero dalej chodnik. Też szeroki. Ciągnie się ta droga, tak że widać ją aż po horyzont, a na niej samochody, bo na Lubelszczyźnie panuje wykluczenie komunikacyjne, więc każdy musi mieć samochód. Lubelszczyzna, nasza mała Ameryka, gdzieś z dala od Zachodniego i Wschodniego Wybrzeża, coś w rodzaju Arkansas czy Karoliny Południowej. I gdy w Ameryce króluje wysoki szyld KFC czy Wendy’s, to przy zjeździe do Krasnegostawu pnie się wysokie po samo niebo żółte M od McDonalda, a obok czerwone kontury orła z Orlenu.

– W ciągu ostatnich lat centrum miasta przeniosło się z rynku do miejsca, gdzie powstały markety – dodaje Konrad Grochecki.

Tak, najpierw przy zjeździe z głównej drogi są markety, wszystkie, które być powinny. A potem jest miasto. Bloki o wyblakłych kolorach, małe kioski z blachy, czynne bądź już nie. W blokach zaś lokale usługowe, apteka, Lewiatan, „Sukienki na różne okazje”, a przed lokalami ludzie sprzedają ubrania z wieszaków, rzeczy spod namiotów i kurczaki z rożna. Jest stomatologia kompleksowa i „Art. spożywcze”, piekarnia, krzyż „Króluj nam Chryste” i zakład pogrzebowy „Wenus” w kiosku – przed nim siedzą dwie panie w letnich strojach i dyskutują. Wszystko to po dwóch stronach szerokiej ulicy. Jak w Ameryce.

Kakoj krasnyj staw!

Na końcu zaś stoi kościół – na końcu mojej drogi, bo tam parkuję na kocich łbach, tuż pod kościołem św. Franciszka Ksawerego.

– Jest kilka legend o tym, skąd się wzięła nazwa miasta – opowiada Konrad Grochecki, gdy chodzimy po muzeum, którego siedzibą jest budynek zabytkowego kolegium pojezuickiego, przylegającego do kościoła. – Według jednej Władysław Jagiełło przejeżdżał tędy z królową Sonką Holszańską, która na widok pięknego stawu powiedziała: „O, kakoj krasnyj staw!”. Według drugiej to Władysław Jagiełło miał zobaczyć piękną drogę i powiedzieć: „O, kakaja krasnaja staw’ja”.

Oglądamy zbiory, a najstarsze pochodzą ze schyłkowego paleolitu, czyli między 14 tys. a 8 tys. lat p.n.e. Biżuteria, narzędzia, naczynia. Konrad Grochecki mówi, jak na bazie zbiorów można świetnie uczyć historii, opowiadać i edukować. Ale dziś ludzie w Krasnymstawie niespecjalnie interesują się swoją kulturą i przeszłością. A ta zaczęła się 1 marca 1394 r.

– Krasnystaw ulokowano na prawie, rzecz jasna, niemieckim, konkretnie magdeburskim. Wcześniej był tu Szczekarzew, ruski gród, który funkcjonował już w XIII w. – chodzimy po muzeum, opowieści o historii miasta Konrad Grochecki przeplata z legendami, jak ta o stawie, który tu był, ale go już nie ma, a wraz zanim zapadł się kościół i jego dzwony biją codziennie o północy. Opowiada o tym, jak w XVI w. w mieście więziony był Maksymilian III Habsburg.

– Znalazłem list, w którym przeczytałem, że książę grał tu w palle malle. Kojarzysz tę markę papierosów?

– Pewnie.

– Stąd ich nazwa. Od XVI- i XVII-wiecznej gry w piłkę. Grano specjalnym młotkiem, coś jak późniejszy krykiet.

Grochecki pokazuje mi podziemną trasę turystyczną i opowiada o podziemiach miastach, rozległych i głębokich nawet na 16 m, ale niestety niewykorzystanych. Jak wiele rzeczy w tym mieście, bo słowa „niewykorzystany potencjał” niosą się po Krasnymstawie jak echo.

Następnie oglądamy sztukę. Prace ludzi stąd albo takich, którzy kiedyś tu się zatrzymali. Jak Antoni Teslar – malarz z Małopolski przebywał w mieście w czasie II wojny światowej i namalował „Panoramę Krasnegostawu od strony łąk”. Snopki zboża, niebo i kościół. Czego więcej trzeba? „Lubelszczyzna – najbardziej polska z ziem ojczystych”, pisała pochodząca też stąd poetka Anna Kamieńska. O pamięć o niej od lat dba inna poetka związana z miastem, Marzena M. Podkościelna.

W Polsce to z Matką Boską ostrożnie

Wielu krasnostawian i krasnostawianek wybyło w świat. Jedna z młodszych to Iga Chmielewska, która w Krakowie tworzy – jak sama o nich mówi – „Bardzo brzydkie rysunki”, a konkretnie grafiki-komiksy z ironicznymi komentarzami do współczesnego świata. Złożyły się one na „Bardzo Brzydką Wystawę”.

– Chciałam pokazać w krasnostawskim muzeum działalność artystyczną kogoś stąd – mówi Maja Wal, kustoszka w Dziale Sztuki Dawnej i Sakralnej Muzeum Regionalnego w Krasnymstawie. Pytam ją o odbiór sztuki współczesnej w mieście.

– Być może wernisaże gromadziłyby większą liczbę gości

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Wojciech Kuczok

Puszcza Warszawa

Mieszkałem w centrum Warszawy prawie dekadę, dla człowieka dziczy to było wyzwanie, to jakbym aerofobię chciał przełamać lotem do Nowej Zelandii. Los sobie ze mnie – żarliwego i nieprzejednanego wroga wielkomiejskości – okrutnie zadrwił. Wżeniłem się w Warszawę. Wyprowadzałem się na wieś, a wylądowałem na Wiejskiej. Spokojnie, nie popadajmy w pułapki metonimii – wylądowałem jak najbezczelniej jako cywil, w części szlachetniejszej niźli sektor parlamentarny. Przez terytorium sejmowe przemykałem jedynie skrótem w stronę Myśliwieckiej, dopóki nie został zamknięty dla postronnych. Pasaż między Sejmem i Senatem podobał mi się nie tylko architektonicznie, ale ze względu na tę swoją otwartość. Posłowie ćmili sobie papieroski przed budynkiem sejmowym, obgadywali jakieś sprawy wagi państwowej na świeżym powietrzu, a każdy człowiek bez właściwości mógł przechodzić mimo i zachwycać swój chłopski rozum transparentnością polityki. BOR-owców nie było wokół wcale albo byli bardzo dyskretni, bo choć mój krótkowzroczny kundel na długiej smyczy gotów był pomylić nogawkę poselską z drzewkiem, mury sejmowe zaś wyjątkowo gęsto opatrywał psimi postami na piss-booku – nigdy nikt mi wstrętów nie czynił. Kiedyś politycy czuli się bezpiecznie, widocznie nie mieli nic na sumieniu, bo rządzili zamiast knuć.

A potem przyszło PiS i zanim zaczęło demolować państwo prawa, już wiedziałem, że będzie źle, bo Kuchciński od razu nakazał zamknąć tereny sejmowe dla ludności. Odgradzanie jest zaraźliwe, potem zaczęła się epidemia płotów, nowych grodzeń – jakby z Wiejskiej chcieli zrobić przedłużenie Nowogrodzkiej. W tym samym czasie po drugiej stronie ulicy zaczęło przyrastać wielkie gmaszysko nowego hotelu sejmowego, przez co zupełnie mi się odechciało chodzić z psem na Jazdów, bo trzeba teraz omijać łukiem plac budowy. Ukradli mi najbliższy skwerek na psie kupki i zrobili z tej

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Ekologia

Rowerem ku lepszej przyszłości

Ciche, nie smrodzą, nie wymagają betonowych parkingów, tonują ruch w miastach. Zastąpią auto osobowe, komunikację publiczną i samochód dostawczy

Rowerem można dojechać tam, gdzie za daleko na piechotę, ale zbyt blisko, by jeździł pociąg czy autobus. Do najbliższej stacji, przystanku albo z hubu przeładunkowego prosto pod nasze drzwi, z przesyłką kurierską.

Polityki rowerowej mobilności to przede wszystkim edukacja i pieniądze. We Francji od kilku lat można otrzymać dopłatę do roweru transportowego w wysokości do 3 tys. euro. Paryż z okazji letnich igrzysk olimpijskich chwalił się dofinansowaniem w latach 2018-2024 1,5 tys. cargo bike’ów dla przedsiębiorców. Na ulice Kopenhagi, europejskiego lidera transportu rowerowego, wyjeżdża co dzień ok. 50 tys. rowerów cargo. W europejskiej czołówce obok Paryża i Kopenhagi utrzymują się Amsterdam, Berlin i Barcelona. W USA elektryczne rowery cargo walczą o tytuł mistrza dostaw tzw. ostatniej mili z pojazdami autonomicznymi i dronami. Rowerowa Polska również przyśpiesza, będzie gonić czołówkę dzięki dopłatom z funduszy krajowych i unijnych.

Kurier na rowerze

Dwa lata temu Uniwersytet Westminsterski zbadał usługi transportowe świadczone przez rowery w Londynie. Wyniki pokazały, że elektryczny rower cargo dowozi przesyłki na terenie metropolii 1,6 razy szybciej niż furgonetka, co w ciągu roku daje oszczędność ponad 14,5 tys. kg dwutlenku węgla. To znaczy, że rower zmniejsza emisję dwutlenku węgla o 90% w porównaniu z furgonetką z silnikiem Diesla i o 33% w porównaniu z furgonetką elektryczną. Według brytyjskich naukowców nawet połowa wszystkich realizowanych dotychczas przez pojazdy spalinowe miejskich dostaw w Europie mogłaby być realizowana za pomocą elektrycznych rowerów cargo.

Powoli zapominamy, jak wyglądał świat bez zakupów online i dostaw do domu. Na tętniących życiem ulicach miast pojawienie się kurierów rowerowych zrewolucjonizowało sposób, w jaki przesyłki docierają do miejsc przeznaczenia. Rower pozwala na zwinne przemykanie przez zatłoczone śródmieście, zapewniając terminowe dostawy, z którymi tradycyjne pojazdy mają trudności. Daje radę tam, gdzie furgonetka nie może – w strefach dla pieszych, na wąskich uliczkach i w obszarach czystego transportu. Nie zajmuje tyle miejsca; zamiast budować kolejny parking, miasto może np. zaplanować zieloną przestrzeń.

W Nowym Jorku policzono, że dostarczenie paczek z centralnego magazynu do domu klienta na tzw. ostatniej mili stanowi aż 50% całkowitej emisji dwutlenku węgla z dostaw kurierskich. W godzinach szczytu na Manhattanie kurierzy rowerowi są w stanie dostarczyć paczki dwa razy szybciej niż samochody. Każdego dnia w mieście trafia do rąk klientów ok. 2,4 mln przesyłek. Nowojorski wydział transportu wypuścił w ubiegłym roku swój własny model elektrycznego roweru – Cargi B. Dla tamtejszego przedsiębiorcy wymiana pojazdu ciężarowego na elektryczny rower towarowy to oszczędność nawet 13 tys. dol. rocznie.

Warunki pogodowe, bezpieczeństwo i wysiłek fizyczny to największe wyzwania dla transportu rowerowego. Miasta i firmy wdrażają dobre praktyki, aby wesprzeć kurierów. W Tokio otrzymują oni premie za terminowe wykonanie usługi podczas

z.muszynska@tygodnikprzeglad.pl

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Nowe życie Nowej Huty

Młodzi są tu z wyboru. Podoba im się ta dzielnica i jej charakter, chcą pielęgnować nowohucki klimat

– Zawsze chciałem stąd zwiać – wspomina Michał i upija łyk kawy. – Już do liceum poszedłem do Krakowa i bywałem przede wszystkim tam, bo chciałem się bawić, wychodzić do knajp i do ludzi, a tu nie było nic.

Siedzimy z Michałem Kozłowskim, przeszło 30-letnim projektantem mody, w popularnej nowohuckiej kawiarni Joga Centrum, na osiedlu Zgody, przy alei Róż, naprzeciwko parku Ratuszowego, osiem minut piechotą od placu Centralnego im. Ronalda Reagana.

Przyjechałam do Nowej Huty z Krakowa. W Krakowie nie mówi się „do Huty”, tylko „na Hutę”. W Hucie zaś mówi się, że się jedzie „z Krakowa” albo „do Krakowa”. Mówi się tak, mimo że Nowa Huta od 1 stycznia 1951 r. znajduje się w granicach miasta. Ale mówi się też, że do Krakowa jest rzut beretem, a w Krakowie, że „na Hutę” jest bardzo daleko.

– W Nowej Hucie widać całą historię powojennej Polski – opowiada Leszek Konarski, dziennikarz, pisarz i autor wydanej przez „Przegląd” książki „Nowa Huta – wyjście z raju”. – Widać tu olbrzymi wysiłek włożony w budowę, od pierwszej łopaty. Budowniczowie Nowej Huty bywali wyśmiewani za to, że budowali dla partii. A oni przecież budowali dla siebie, by mieć mieszkania i dobre życie. Nowa Huta to miasto, które zostało zbudowane przez nich dla nich i bardzo się z niego cieszyli.

Dla porządku napiszę, że Nowa Huta to dzielnica w północno-wschodniej części Krakowa. Ludzie przyjeżdżający z całej Polski rozpoczęli jej budowę w 1949 r. Do 1951 r. była osobnym miastem, które w przeważającej większości zamieszkiwali pracownicy uruchomionej w 1954 r. Huty im. Lenina. W 1990 r. zakład przemianowano na Hutę im. Tadeusza Sendzimira. Po 2004 r. znalazła się w rękach prywatnych i nazwy brała od nazw koncernów.

Przez lata Kraków traktował Nową Hutę jako coś obcego. – Ludzie z Huty byli wyzywani, bo byli obłoceni, nosili gumiaki i kufajki – pamięta Leszek Konarski. – Ja poznawałem ich po cerze. Byłem w hucie wielokrotnie i widziałem, w jakich warunkach pracowali. W koksowni przy tych wielkich piecach był ogromny smród i dym. Nie do wyobrażenia.

Wielu moich rozmówców wspomina czasy, gdy Kraków stawiał na Rynek i Kazimierz, a o Nowej Hucie mówiło się, że to bloki i nie dzieje się tam nic ciekawego. Chyba że jakieś niebezpieczne akcje, bo tych ponoć nie brakowało. Ktoś przypomina sobie chłopaków ściągających haracz na przejściu dla pieszych. Inny, że jako dziecko czekał z klasą, aż policja rozgoni kiboli, by nauczycielka mogła puścić uczniów do domu. Jeszcze ktoś, że nie było tak źle i wiele razy wracał po imprezach w Krakowie do domu, a nigdy nic mu się nie stało. Poza tym w latach 90. wszędzie było niebezpiecznie, a w Krakowie, cokolwiek by się wydarzyło, mówiono, że w Nowej Hucie albo że to nowohucianie.

– Po latach 90., gdy upadły zakłady pracy, panowało bezrobocie, szarość, bandytyzm i nikt tam nie chciał mieszkać – przyznaje Konarski. – Dziś Nową Hutę trudno poznać, zaczyna być dzielnicą, w której ludzie chcą się osiedlić.

Przestrzeń zachęca do kontaktów

Przyjechałam do Nowej Huty pustym tramwajem, pewnie dlatego, że jest rano i pełny jedzie w tę drugą stronę. Przyjechałam i chodzę po dzielnicy, po mieście, które żyje rytmem mieszkańców. Są sklepy, kawiarnia, kwiaciarnia, fryzjer, pan sprzedaje obwarzanki, panie polecają „Bezpłatny kurs biblijny”. Czego nie ma? Tłumów wrzeszczących turystów ani pędu w stylu korporacji i biurowców. Jest spokojnie. Turyści w liczbie pięciu cicho podążają za przewodnikiem w ortalionowym dresie i mokasynach, który pokazuje im bar mleczny, aleję Róż i mówi: „Soviet Union was…”.

– Pięć lat temu kupiliśmy tu mieszkanie – Ewelina i Kamil Frączkowie to małżeństwo po trzydziestce. Ona pochodzi z Nowej Huty, a konkretnie z osiedla Strusia, on z Wadowic. Nigdy nie chciał w Hucie mieszkać. Jednym z argumentów za tym, by zmienił zdanie, była cena.

Według portalu RynekPierwotny.pl w maju 2025 r. średnia cena za metr kwadratowy w Krakowie wynosiła 16,7 tys. zł. Najniższa była w Nowej Hucie – 11,9 tys. zł. Druga od końca była sąsiadująca z Hutą dzielnica Wzgórza Krzesławickie – 12,4 tys. zł. Najdroższe są Grzegórzki – 25,8 tys. zł za metr oraz Krowodrza i Stare Miasto – 19,6 tys. zł.

– Zwialiśmy tu z nowego budownictwa, gdzie nikt nie odpowiadał nam nawet na „dzień dobry” – tłumaczy Ewelina.

– W poprzednim bloku sąsiedzkie niesnaski były załatwiane karteczkami na ścianach – uzupełnia Kamil. – Nie znaliśmy tam nikogo. Tutaj, gdy się wprowadzaliśmy, nie było przebiegu między samochodem a mieszkaniem, żeby się nie zatrzymać

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Świat

Belfast – uporządkowany chaos

Ogromne pieniądze wydano na to, by przyciągnąć do miasta turystów

Korespondencja z Irlandii Północnej

Jest dziewiąta, poranny zgiełk. Słońce nieśmiało zaczyna oświetlać czerwoną cegłę domów. Nieśmiało, bo nie bywa tu często. Normalnie to deszcz. A tymczasem od kilku dni lato. Tu, we wschodnim Belfaście, w dzielnicy Cregagh, w okolicy ulicy Woodstock, dzieci w zielonych sweterkach idą do szkoły, a ojcowie witają się z tym irlandzko-angielskim akcentem, tak że trudno cokolwiek zrozumieć. Starsza pani w odblaskowej kurtce i ze znakiem „stop” w ręce przepuszcza przechodniów, a chodnikiem na hulajnodze jedzie dziewczynka z dyndającym z tyłu warkoczem. Jakbym znalazła się w filmie „Belfast” Kennetha Branagha.

Mijam ceglane budynki i kolejne murale, np. taki: „Love. Hope. Peace”. Dzielnica Short Strand, w oddali widać jeden z symboli miasta – Samsona i Goliata, czyli dwa żółte żurawie portowe, profesjonalnie zwane suwnicami bramowymi. Dalej, za rzeką, jest centrum. Uporządkowany chaos, tu cegła, tu beton. A budynki wokół rosną w górę, bo Belfast to pionowe miasto.

Idę jednak tam, gdzie wszystko rozłazi się bardziej horyzontalnie. Dalej od centrum, do zachodniego Belfastu. Szerokie ulice, niższe budynki, ludzie wystawiają brzuchy na słońce i popijają zimne piwo.

Przy Shankill Road rządzi his majesty król, her majesty królowa; brytyjskie flagi, wszechobecne plakaty i murale przypominające o zwycięstwie Wielkiej Brytanii w II wojnie światowej. W barze Rex leje się guinness i siedzą spoceni z gorąca mężczyźni. Na ulicach są tureccy barberzy i sporo symboli pamięci zabitych w wojnie domowej Brytyjczyków, lojalistów, protestantów.

Przy Falls Road rządzi Irlandia, Nelson Mandela, Abdullah Öcalan z Partii Pracujących Kurdystanu, wolna Katalonia i przede wszystkim Palestyna. Na jednym z murali ktoś napisał: „Is this our city?”. W barze Hawthorn leje się guinness i siedzą spoceni z gorąca mężczyźni. Na ulicach są kurdyjscy barberzy i sporo symboli pamięci zabitych w wojnie domowej Irlandczyków, republikanów, katolików.

– Gdy wprowadziłam się do Belfastu, zaskoczyło mnie wszystko – wspomina Aleksandra Łojek, autorka książki „Belfast. 99 ścian pokoju” (Czarne 2015), która mieszka tu od 2008 r. – Znajoma wzięła mnie na wycieczkę i pokazała ściany pokoju. Było ich 99, obecnie jest 96. Są w całym mieście. Oddzielają dzielnice brytyjskie od irlandzkich. Zaczęłam pracę w fundacji i poznawałam kolejnych ludzi, którzy opowiadali mi swoje historie. Wtedy dotarło do mnie, jak wyglądały ich dzieciństwo i młodość. Ja pamiętam zwyczajną drogę do szkoły, a oni widzieli strzelających żołnierzy, którzy rozpieprzali czyjąś głowę.

Konflikt w Irlandii Północnej, zwany tu Kłopotami, The Troubles, trwał od lat 60. XX w. do porozumienia wielkopiątkowego podpisanego w Belfaście 10 kwietnia 1998 r. Po jednej stronie stali Irlandczycy, czyli republikanie, w większości wyznania katolickiego, chcący zjednoczyć Irlandię Północną z Irlandią. Po drugiej byli Brytyjczycy, czyli lojaliści, w większości wyznania protestanckiego, którzy chcieli, by Irlandia Północna została w granicach Zjednoczonego Królestwa. Każda strona miała swoje bojówki paramilitarne. Najsłynniejsza to rzecz jasna Irlandzka Armia Republikańska, czyli IRA. W konflikcie zginęło 3,5 tys. osób, ponad połowa to cywile.

Oficjalnie Kłopotów już nie ma. Ale wciąż są. Na przykład w zachodnim Belfaście przy ścianie pokoju, która oddziela rejony Shankill Road od Falls Road. To jeden z tzw. interfejsów, czyli miejsc, gdzie dzielnice irlandzkie łączą się z brytyjskimi. Ścianę można przejść przez naszpikowane elektroniką bramy otwarte tylko za dnia. W nocy nie przejedzie tędy nawet karetka na sygnale. Idziemy z dwójką przyjaciół z Polski wzdłuż ściany po stronie brytyjskiej i patrzymy, jak grupka nastoletnich chłopaków rzuca workami z wodą w samochody. A potem w nas, dopóki nie wydrze się na nich kobieta pchająca chodnikiem wózek.

– W tej dzielnicy Kłopoty trwają i takie zachowania wciąż mają miejsce – tłumaczy Aleksandra Łojek. – Wielu ludzi, jak ta kobieta, stara się im przeciwstawić. Niestety, problemów jest dużo, a to najbiedniejsza dzielnica w Belfaście, z dużym wskaźnikiem samobójstw i uzależnień.

Kłopoty trwają też w Derry. To drugie co do wielkości miasto Irlandii Północnej. Jak zaznacza Aleksandra Łojek, dzięki temu, czy ktoś nazywa je Derry, czy Londonderry, można poznać, po której stronie konfliktu stoi. Pierwszej nazwy używają Irlandczycy, drugiej Brytyjczycy. W Derry 30 stycznia 1972 r. podczas krwawej niedzieli żołnierze brytyjscy zabili 14 uczestników pokojowego marszu protestacyjnego. Dziś wszystko tu jest w krwawej niedzieli i Kłopotach. Po mieście porozrzucane są sklepiki prowadzone przez starych mężczyzn z bujnymi wąsami i bakami, jakby żywcem wyjętych z tamtych wydarzeń. Na zakurzonych półkach leżą książki o rewolucji, magnesy ze zdjęciami bojowników i czapki wojskowe. W ratuszu można obejrzeć film o procesie żołnierzy z krwawej niedzieli, najdroższym i najdłuższym (wciąż trwa!) w historii Wielkiej Brytanii.

Nie ma w Derry ściany bez muralu, nie ma ściany bez napisu. „Civil rights”, „IRA”, „Join IRA”, „Fuck the king”. Nie ma latarni nieowiniętej taśmą w kolorach flagi Palestyny lub Irlandii. Bo jak głosi jeden z murali: „Dwa narody. Jedna walka”. Nie ma domu bez irlandzkiej flagi. W miejscu nazwanym Free Derry Corner stoi ściana z napisem: „Wchodzisz do wolnego Derry”, a ja pytam mężczyznę siedzącego na krześle ogrodowym przed domem obok:

– Czyli tu jest wolne Derry?

– Tak!

– Wolne od czego?

– Od żołnierzy.

Do tego dochodzą wszystkie znane na świecie symbole rewolucji, od Che Guevary, przez Martina Luthera Kinga i streetartową wariację na temat „Rozstrzelania powstańców madryckich” Francisca Goi, aż po napis „Zwycięstwo dla mas”. Chodząc po Derry, zastanawiam się, jak tu można żyć. Jak można wytrzymać ciężar tej tragedii. I jak młodzi ludzie znoszą taki terror przeszłości.

– Wielu młodych chce wyjechać z Irlandii Północnej ze względu na przeszłość – przytakuje mi Aleksandra Łojek. – Są zmęczeni Kłopotami. Chcą uciec od ciągłego mówienia o konflikcie, od opowieści rodziców, od swojej dzielnicy. Mowa oczywiście głównie o klasie średniej, bo to ona ma pieniądze na wysłanie dzieci na studia do Londynu czy Manchesteru. Jeśli tylko mają możliwość, wyjeżdżają.

Na muralu w Derry widzę napis: „Marzenia nastolatków są trudne do pobicia”.

Tymczasem w Belfaście słońce już zachodzi, robi się chłodniej, ale wszyscy i tak trwają w szortach i sukienkach, bo dla nich to szczyt upałów. Młodzi chodzą po mieście swoimi ścieżkami. Pomalowane tenisówki, znoszone spodnie, pełny luz, a wokół nich H&M-y, Starbucksy, vintage, garbage. Wieczorem wychodzą na ulice tłumniej niż za dnia. Siedzą w barach, w klubach, a raczej stoją z piwami i drinkami, palą papierosy, rozmawiają.

Aleksandra Łojek wspomina

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.