Tag "Narew"

Powrót na stronę główną
Zwierzęta

Bociany na świeczniku

W Pentowie wszystko kręci się wokół tych ptaków

Podlaski Szlak Bociani nie biegnie wzdłuż Narwi. Jego trasa tylko zahacza o narwiańską dolinę, gdy plącze się wzdłuż wschodniej granicy, od jednego obiektu uchodzącego za turystyczną atrakcję do drugiego. Bo to szlak turystyczny, nie bociani. Za to Narew jest prawdziwym szlakiem bocianim, a może raczej – rozciągniętą w przestrzeni metropolią tych ptaków, licznie i chętnie gniazdujących w jej dolinie. Bociany w ogóle skupiają się w dolinach rzek i w ich pobliżu, bo tu znajdują zapewniającą im wyżywienie mozaikę terenów podmokłych i suchych.

Mapa obrazująca obszar projektu LIFEciconiaPL – „Ochrona bociana białego w dolinach rzek wschodniej Polski”, prowadzonego w latach 2016-2020 przez Polskie Towarzystwo Ochrony Ptaków, obejmuje długie odcinki podlaskich rzek: Bugu, Biebrzy i Narwi (a także Omulwi i Płodownicy oraz Liwca), które stały się ostojami obszaru Natura 2000. Kropkami zaznaczono tu miejsca gnieżdżenia się tych ptaków. Widać ich wyraźne skupiska, czasem wyglądające jak sznury koralików. To bocianie wioski.

Typowa w tych stronach wioska bociania to długa ulicówka, uczepiona skarpy wysokiego brzegu rzeki albo granicy terenów zalewowych i stałego lądu przy niskich brzegach. Dziś w tych wioskach wiele słupów energetycznych, czasem nawet szereg kolejnych, nosi na sobie czapki bocianich gniazd.

Zawyki w powiecie białostockim są taką wioską, choć tu gniazd na słupach niewiele. Bociany od lat osiedlały się tu w zgoła inny sposób. Jest właśnie pierwsza połowa sierpnia, w większości gniazd pisklęta machają już skrzydłami niemal gotowymi do lotu, a tymczasem jakaś spóźniona para dopiero znosi gałęzie na fundament pod gniazdo. A jest nim komin drewnianej chaty z ładnym ganeczkiem, wyglądającej jeszcze całkiem przyzwoicie i zdrowo, ale już niezamieszkanej. Na skromnym posłaniu ptaki swawolą, jakby dopiero zaczynała się pora lęgowa. W głębi podwórka, na szczycie dachu niskiego chlewa – inne gniazdo, stare i najwyraźniej od lat nieużywane. A jeszcze nieco dalej – prawdziwy relikt podlaskości: stodoła okryta strzechą, która – jak słyszę od mojego przewodnika z PTOP – jeszcze rok wcześniej była obarczona trzema czynnymi gniazdami. Ale teraz dach się zapadł i tylko na ostatnim ocalałym szczycie widnieje pokaźne gniazdo, w którym bielą się plamy sporych piskląt.

Wokół nas resztki podlaskiej wiejskości. W cieniu kilku oskubanych przez bydło jabłonek stare, pordzewiałe wanny służące za poidła. Walają się stare koryta, koła od furmanek, resztki drewnianych płotów. Wśród tego – dla nas na swój sposób malowniczego – bałaganu, snują się krowy, w większości rodzimej czerwonej rasy, połyskujące w słońcu brązem. Dogląda ich niemłody już pasterz. Uczynny, niemający nam za złe fotografowania i kręcenia się po tym ni to obejściu, ni pastwisku. Chcemy uwiecznić gniazdo na stodole zwieńczone gromadką piskląt, lecz te, zmęczone upałem, pokładły się i prawie ich nie widać.

– Ehe, zaraz się wam pokażą! – melduje opiekun krowiego stada i znika za stodołą.

Po chwili brzeg gniazda unosi się niebezpiecznie z jednej strony, a ze środka, niczym kipiące mleko, wyrasta puchata, biała i sycząca kula. Oburzone brutalną ingerencją młode boćki z sykiem i kłapaniem zaczynają machać skrzydłami, po czym padają i wtulają się w gniazdo tak mocno, że teraz wygląda na puste. Nie zdążyliśmy zrobić stosownego zdjęcia, a tymczasem pasterz wyłonił się zza stodoły z tęgim drągiem, którego użył podczas tej akcji, a który teraz cisnął w niedalekie pokrzywy. Na jego twarzy gości szeroki uśmiech, że taką nam zrobił przysługę, o jaką zresztą ani myśleliśmy go prosić. Przysługę zresztą niedźwiedzią, bo młode bociany pod wpływem stresu kładą się zawsze na gnieździe i nie wstają, dopóki nie nadlecą rodzice.

Zostawiwszy za sobą płoty w rozsypce, pokonujemy po kolei kilka pastuchów elektrycznych i wychodzimy na bezkresne narwiańskie łąki. Tu wyrasta przed nami cała kolonia wysokich betonowych słupów zwieńczonych bocianimi gniazdami na solidnych podstawach, poniżej których zaczepiono patrzące na cztery strony świata budki lęgowe. Te ostatnie zapewne dla wróbli i mazurków, które całymi koloniami gniazdują na parterze bocianich gniazd. Tutaj dla bocianów i wróbli przewidziano odrębne metraże. Przekroczyliśmy właśnie granicę dawnego i współczesnego ptasiego świata.

Na wspomnianej mapie czerwone kółka oznaczają zajęte gniazda, krzyżyki – niezajęte lub niepewne. Krzyżyków niestety przybywa. Liczba bocianich par zmienia się z roku na rok, ale ogólna tendencja wskazuje, że jest ich coraz mniej. Łańcuszki czerwonych kółek oznaczających bocianie ulicówki są coraz krótsze, choć wciąż nie brak takich bocianich osiedli rozciągniętych przy wioskowych ulicach. Idąc od Zawyk w dół rzeki, są to: Końcowizna, Baciuty, Śliwno, Kruszewo, Radule. Dalej na zachód: Giełczyn, Ruś przy ujściu Biebrzy, Krzewo, Niewodowo, Siemień Nadrzeczny i cały szereg powiązanych ze sobą wsi poniżej Łomży. To tylko niektóre przykłady mieszczące się na obszarach Natura 2000 i dlatego zaznaczone na mapie. Klikając punkt, otwieramy notkę ze zdjęciem gniazda, na którym widać m.in. jego usytuowanie. Zdecydowanie przeważają te ulokowane na słupach.

Przeprowadzka bocianów z wiejskich dachów na uliczne słupy tylko po części wynikała z tego, że gniazda tych ptaków tkwiły przeważnie na strzechach starych, sypiących się budynków, zastępowanych nowymi, na których blaszanych czy krytych papą dachach trudno było ptakom umocować

Fragmenty książki Tomasza Kłosowskiego Narew. Opowieści o niepokornej rzece, Paśny Buriat, Suwałki 2025

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Obserwacje

Co motylom pisane

Biologa Marcina Sielezniewa i jego żonę Izabelę, architektkę krajobrazu, przed laty połączyła pasja badania motyli

Piaski. Rzadko się zdarza, by nazwa miejscowości tak trafnie i jednoznacznie opisywała jej naturalne otoczenie. Bo miejscowości o tej nazwie w Polsce nie brakuje, ale żadna chyba nie jest tak z piaskiem związana i nim otoczona, jak Piaski nad Narwią koło Tykocina.

Dziś większość tutejszych piaszczystych połaci i wydm zarosła już sośniną albo została nią zalesiona. Dłużej zachował się rozległy ugór nad skromną rzeczką Nereślą – dopływem Narwi. Krzewi się tu skromna roślinność, zwana murawą napiaskową, złożona z traw i krzewinek. Pędzle płowej trawy, szczotlichy siwej, kępki kostrzewy owczej, żółto kwitnące pięciorniki i różowo macierzanki oraz siwe naziemne porosty tworzą tu dziurawy, przeplatany gołym piaskiem dywan. To jest – jak mówią biolodzy – pierwsze stadium sukcesji roślinnej, czyli stopniowego przekształcania się istniejącej szaty roślinnej w inną. To naturalne przejście od piasku do lasu. Piaszczyste wydmy to robota Narwi, która niesie sporo mineralnej gleby. Nie tylko piasku. Ale to z niego rzeka usypuje wzniesienia wzdłuż brzegów, a także wyniosłe wysepki w samej pradolinie. (…)

Oto obrazek, który mam ciągle przed oczami, choć minęło już kilkanaście lat. Na ugorzysku pod Piaskami zakwitają macierzanki i cała plejada innych niepozornych roślin, a wśród nich krąży para młodych ludzi. Dziewczyna jedną ręka trzyma zawiniątko z niemowlęciem, a w drugiej siatkę na motyle. Jej mąż ma taką samą siatkę i oboje co jakiś czas żwawo nimi wymachują, próbując chwytać motyle. Omijają przy tym pospolite bielinki, cytrynki, rusałki: kratkowce, pawiki, a nawet efektowne admirały, polują wszak na zdobycz drobną, ale rzadką i cenną dla badacza ze względu na niepospolitą formułę życia.

Ci wędrowcy z siatkami to Marcin Sielezniew i jego żona Izabela, których przed laty połączyła pasja badania i podziwiania motyli. Nawet dla córeczki wybrali imię, które jest łacińską nazwą pewnego motyla: Aurelia. I założyli Towarzystwo Ochrony Motyli. Marcin to biolog pracujący na Uniwersytecie w Białymstoku, a Iza z zawodu jest architektką krajobrazu, ma jednak pokaźny dorobek w rysowaniu motyli. (…)

Ja i mój brat wybraliśmy się z nimi na wyprawę pomiędzy jałowce. Latająca istota, której wypatrywali, to mały błękitny motylek. W środku lata samice tego gatunku składają jaja. Marcin wręczył jednemu z nas siatkę na długim trzonku, uśmiechając się przy tym pod nosem. Ten, który został zaszczycony dopuszczeniem do roli badacza, machał siatką, aż wreszcie coś tam w niej zaczęło trzepotać. Ale w pułapkę wpadły tylko ze dwa cytrynki, jakieś chrząszcze, w tym pospolite biedronki z siedmioma kropkami. Obaj z bratem próbowaliśmy szczęścia na zmianę – wytrwale, lecz z równie nikłym efektem.

Cóż, modraszki, choć kolorowe, są drobne, a gdy siadają na roślinie, składają skrzydła jak książkę i stają się mało widoczne. Jedynie doświadczony i uparty obserwator może je wyłowić wzrokiem spośród schnących już, płowych traw.

Swoje kolory, ozdabiające tylko wierzchnią, a więc górną stronę skrzydeł, modraszki pokazują przede wszystkim w locie. To żywe barwy, będące zwykle domeną samców. Prawdziwymi modraszkami z nazwy są: arion, alkon i ikar, choć ich samiczki są brunatne. Ale do rodziny modraszkowatych należą też zieleńczyk ostrężyniec, pokryty z wierzchu intensywną, wręcz nienaturalną zielenią, czy – jakby wbrew logice podpowiadanej przez nazwę rodziny – czerwończyk dukacik, jak i inne czerwończyki, choćby płomieniec czy fioletek. (…) Modraszki to w większości gatunki rzadkie, niektóre wręcz zagrożone wyginięciem, więc na liście Międzynarodowej Unii Ochrony Przyrody (IUCN) figurują jako owady szczególnej troski obok dwóch innych unikatowych grup – amerykańskich monarchów i „ptakoskrzydłych” paziów z Papui Nowej Gwinei.

Marcin z Izą zajmowali się właśnie szczególnie rzadkim i cennym modraszkiem arionem. Minęły dobre trzy godziny naszego spotkania, nim na twarzy Marcina, przeważnie zresztą uśmiechniętej, pojawił się uśmiech szerszy i bardziej promienny. Jest! Badacz umiejętnie wydobył z siatki małego, z wierzchu błękitnego motylka, znaczonego czarnymi plamkami. Łowca zapewnił, że i tak mamy szczęście. Zdarzają się nawet wielogodzinne łowy, podczas których nie napotykają

Fragmenty książki Tomasza Kłosowskiego Narew. Opowieści o niepokornej rzece, Paśny Buriat, Suwałki 2025

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Obserwacje

Pokaż, dziewczyno, ścibkę!

Bursztyn zawsze kojarzono z Bałtykiem i nie każdy wiedział, że zalega on Kurpiach

Potężne koparki drążące wykop pod fundamenty elektrowni w Ostrołęce wraz z piaskiem wyrzuciły na powierzchnię skarb. Zwały narwiańskich piasków zalśniły dziesiątkami żółtych szkiełek. Pan Krzysztof Harasimczuk z Ostrołęki zapewnia, że najpiękniej połyskiwały po deszczu. Podobno kierownik budowy wmawiał robotnikom, że to kalafonia, że nie warto tego zbierać. Sam zbierał i wkrótce kupił sobie samochód. Bursztyn zawsze był w cenie.

Pan Krzysztof nie podlegał wtedy władzy żadnego kierownika. Jako chłopiec zebrał dużą papierową torbę – na oko mieszczącą ze 2 kg cukru – tych bursztynowych okruchów. Większych i mniejszych. Inni też zbierali, szybko oczyszczając hałdy piasku z cennego surowca. Zjechali tu zaraz bursztynowi handlarze. Mały Krzysio za swoją wypełnioną tym towarem torbę dostał 100 zł – piękny różowy banknot (…) Chciał zachować dla siebie tylko jeden bursztynowy kamyk, bo zauważył wtopione weń źdźbło trawy. Ale handlarz uparcie go namawiał na sprzedaż, oferował za znalezisko piątaka, co utwierdziło chłopca w przekonaniu, że musi być wart więcej od innych bursztynowych bryłek. „Po co ci to, tylko zgubisz!”, przekonywał kupiec i Krzyś się zgodził, bo piątak to też nie w kij dmuchał. Prawdopodobnie nie wiedział, z czym ma do czynienia – że taki okruch z niegdyś żywą zawartością jest nazywany inkluzją i że są dwie kategorie ludzi, dla których przedstawia znaczną wartość: naukowcy i kurpiowskie panny na wydaniu.

Tak naprawdę znalezisko w wykopie pod przyszłą elektrownię nie było niczym niezwykłym. Tyle że bursztyn zawsze kojarzono z Bałtykiem i nie każdy wiedział, że zalega on też w innych regionach kraju, m.in. na Mazowszu, a ściślej – na nadnarwiańskich Kurpiach – jego obecność jest zaś związana z Narwią. Ale rodowici Kurpie od dawna o tym wiedzieli. Jerzy Jastrzębski, badacz kultury kurpiowskiej, a w szczególności bursztyniarstwa, wymienia całą listę miejscowości, w których działały kiedyś kopalnie bursztynu.

Kopalnia – to brzmi dumnie. Kto by się jednak domyślił, że wilczy dół w lesie to ślad wyeksploatowanej kopalni? Nie trzeba było ciężkich maszyn wyrzucających piasek z wykopu na ostrołęckich Wojciechowicach, gdzie powstawała elektrownia. Bursztyn leżał w tych stronach płytko w ziemi, a nieraz wprost na ziemi. Albo w wodzie. Bo też wodą tu przywędrował – tyle że w postaci lodu. Ostatni lodowiec, obejmujący ziemie dzisiejszej Polski, niczym spychacz nagarniał okruchy skalne, żwir i piasek, a później, już ustępując, zostawiał po sobie sam piasek z mniejszymi okruchami skał, wśród których znajdowały się też bryłki bursztynu. Zachodnie wiatry na tym polodowcowym pustkowiu usypywały wydmy, a przesączające się przez piaszczyste pagórki woda deszczowa tworzyła u ich stop mokradła, które porastały roślinnością błotną, jej szczątki utworzyły zaś torf. Tak uformowała się piaszczysto-torfiasta Równina Kurpiowska, z której do Narwi kierują się dopływy: Orzyc, Rozoga, Omulew, Piasecznica i Pisa. Zarówno wszystkie te rzeki, jak i wydmy oraz torfowiska to miejsca wybitnie bursztynodajne. Na mapie w Muzeum Północno-Mazowieckim w Łomży czarne kropki oblepiają obszar leżący na północ od Ostrołęki, między tym miastem a Kolnem. Oznaczają miejsca wydobycia.

Bursztyn wykopywano za pomocą wykonywanych chałupniczymi metodami szufelek, łopatek z dziurkami i bez dziurek, a z czasem nawet bardziej zaawansowaną metodą pneumatyczną. Wszystkie te utensylia, a także sprzęt do obróbki bursztynu można dziś obejrzeć w Muzeum-Skansenie Kurpiowskim w Nowogrodzie nad Narwią. Jego założycielem był znawca i piewca kultury kurpiowskiej Adam Chętnik. Podobne eksponaty wraz z mnogością wyrobów bursztynowych znajdują się też w prywatnym Muzeum Kurpiowskim państwa Bziukiewiczow, ostatnich już bodaj bursztyniarzy i bursztynnikow. Mieści się ono we wsi Wach, na północ od Ostrołęki, niedaleko słynącego z wyrobu palm wielkanocnych Kadzidła.

Bursztyn kojarzymy z morzem, ale tak naprawdę pochodzi on z lasu. Obecność tego bogactwa na Kurpiach, wśród lasów Puszczy Zielonej, nie ma z tym jednak żadnego związku. Bursztyn to prastara żywica drzew wielu nieistniejących już gatunków, które rosły na obszarze dzisiejszego Bałtyku i północnych części naszego kraju, gdy panował tu klimat tropikalny. Nie mamy pewności, jak te drzewa wyglądały, choć, jak mi kiedyś tłumaczyła entomolożka i badaczka bursztynu z Gdańska, Elżbieta Sontag, były to tzw. sośnice, a więc coś pomiędzy cedrem a dębem. Skamieniała żywica tych drzew to właśnie bursztyn. Ten znajdowany na naszych ziemiach liczy sobie, bagatelka, 40 mln lat, choć najstarsze złoża pewnej odmiany tego surowca z innych części świata mają ponad 200 mln lat. Tę skamieniałą żywicę nad Narwią znajdowano od co najmniej kilkuset lat. (…)

Z czasem rozwinęło się z tego lokalne rzemiosło, nieledwie przemysł, i podobno przez pewien okres bursztyn był nawet głównym źródłem utrzymania wielu Kurpiów. Czego też z tego bursztynu nie wyrabiano! A więc zdobne detale: wisiorki, krzyżyki, pierścionki, bransoletki, kolczyki, klamerki, guziki, medaliony, ale też różańce, cygarniczki, kałamarze, fajki, kubki. Ale chyba najmocniejszym akcentem tego ludowego rzemiosła bursztyniarskiego

Fragmenty książki Tomasza Kłosowskiego Narew. Opowieści o niepokornej rzece, Paśny Buriat, Suwałki 2025

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Zwierzęta

Wydra prosi do tańca

Są zwinne, bystre i niezbyt lękliwe. Potrafią zaskoczyć

Po tafli zamarzniętego zalewiska, gdzieś między Wierciszewem a Wizną, posuwa się postać w białym kitlu. Lekarz? Lekarz. Z bliska byłoby widać, że nie jeden kitel ma na sobie, ale strój uszyty z kilku wysłużonych lekarskich fartuchów, zwieńczony kapturem. To chirurg, ortopeda traumatolog, mogący przyszyć człowiekowi utraconą rękę czy nogę, a tym bardziej zszyć ze sobą zgrabnie kilka wysłużonych szpitalnych przyodziewków. Teraz jednak nie ma w rękach ani igły, ani też lancetu czy innych budzących dreszcz narzędzi, ale czarny sprzęt fotograficzny, widoczny najlepiej ze wszystkiego, co ma przy sobie i na sobie. Bo cała ta biała maskarada po to, by nie być widocznym dla bystrych oczu mieszkańców tego, teraz prawie całkiem skutego lodem miejsca.

Lekarze są od dbania o cudze zdrowie, nie o swoje, które wielu z nich traktuje z zadziwiającą beztroską. (…) Wiem jednak na pewno, że wspomnienia naszego traumatologa bywają traumatyczne. Jak na przykład to:

Zimowa Narew i przysypane śniegiem starorzecza z lotu ptaka. Wydry jednak oglądają nadrzeczny pejzaż, wychylając się z przerębli. Ulubione ścieżki wydr biegną wzdłuż granicy lodu z niezamarzniętym nurtem rzeki. Za nimi podąża dr Paweł Świątkiewicz w nadziei na sugestywne fotograficzne portrety.

– Zobaczyłem w pasie niezamarzniętej, płynącej wody dwie ciemne plamy. Jeszcze nie miałem pewności, czy to one, bo było za daleko, by je rozpoznać, a zwłaszcza utrwalić na zdjęciach.

Co więc zrobił? Dla lekarza nic nie jest przecież tak ważne jak rozpoznanie – w medycynie choroby, a tu, na łowach z aparatem, gatunku zwierzęcia. Nie miał tak naprawdę wątpliwości, że to muszą być jego upragnione wydry, chciał jednak mieć pewność.

– Ruszyłem po lodzie, ale był zbyt kruchy, więc padłem na zaśnieżoną taflę, by dalej się czołgać w stronę obiecującej zdobyczy. Podpełzłem blisko, już mogłem robić zwierzakom zdjęcia, gdy nagle lód zaczął się uginać pode mną jak guma, na powierzchnię wypłynęła fala i zaczęła mnie ogarniać. Aż nagle nurt porwał mnie i uniósł jak pustą butelkę. Dobrze, że w stronę krzaka łozy, którego gałęzi się uchwyciłem i jakoś wydostałem z matni. (…)

Na szczęście po tej przygodzie nie dostał zapalenia płuc. A dla podjęcia ryzykownej akcji miał, jak sądził, nader ważny dla tropiciela dzikich zwierząt powód:

– Koniec zimy to przecież czas godowy wydr. Z natury są samotnikami, więc jak się widzi dwie obok siebie, a jedna trzyma w pysku rybę, to ani chybi mamy przed sobą tokującą parę – dowodzi z zapałem nasz tropiciel.

Przeczucie podbudowane doświadczeniem go nie zawiodło i zarejestrował unikatową scenę aktu miłosnego wydr, dla których lodowata woda to najlepsze miłosne łoże. Kontakt z tymi wyjątkowymi ssakami nie zapędził ryzykanta do łóżka z gorączką – najwyraźniej od środka ogrzewał go fotograficzny zapał. Wydry jakby były dlań stworzone. Są zwinne, bystre, niezbyt lękliwe. Potrafią zaskoczyć. Oto nagle z przerębla wyłania się głowa tego wodnego drapieżcy z rybą w pysku. Zaczyna zajadać zdobycz, niezbyt się przejmując obecnością widza, o ile ten nie zachowuje się zbyt natarczywie i nie podchodzi blisko. Zimą, gdy trwają gody tych ssaków, niespodziewanie można ujrzeć po trzy, cztery sztuki uganiające się po lodzie.

Narew, jako niezbyt szeroka rzeka, jest znakomitym polem do takich obserwacji i łowiskiem dla fotografa z teleobiektywem. Gonitwy i pląsy to zwykle przejaw uwodzenia upatrzonej samicy przez kilku samców i ich rywalizacji o jej względy. Wydra na ogół zajmuje sobie jakieś 2 km biegu rzeki i z tego terytorium przegania sąsiadów. Ale w okresie godów pękają wszelkie granice i zaczyna się wśród samców walka o partnerki, często brutalna i krwawa.

Samiec przebywający pojedynczo przy samicy raczej popisuje się zdobyczą i różnymi wygibasami. Baraszkowanie rozochoconych wydr to znakomity temat dla zapaleńców fotografii, takich jak nasz lekarz.

Okazuje się, że Paweł śledzi te zwierzęta od lat. Twierdzi, że niektóre nie tylko przed nim nie uciekają, ale wręcz na jego widok zaczynają coś w rodzaju popisów. Jakby go zapraszały do tańca. Zachowują się tak zwłaszcza w porze godów, kiedy potrzeba zwrócenia na siebie uwagi bywa ważniejsza od strachu i głodu – bo zwierzęta muszą za wszelką cenę udowodnić swoją wartość.

Paweł spędza w terenie każdą wolną chwilę, a że pracuje w Białymstoku, nad Narew ma blisko. Zdejmuje fartuch lekarski, zakłada ten uszyty z kilku starych albo jakiś inny terenowy ubiór – i rusza na znane sobie szlaki. Mówi, że to dla niego ucieczka od męczącej codzienności przychodni i szpitala. Ale nawet tu, nad rzeką, nie przestaje być lekarzem. Człowiek, który przyszywa innym kończyny, musi znać meandry ścięgien, nerwów i naczyń krwionośnych

Fragmenty książki Tomasza Kłosowskiego Narew. Opowieści o niepokornej rzece, Paśny Buriat, Suwałki 2025

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Obserwacje

Błoto wciąga

Opowieści z bagien i rozlewisk.

Dookoła z mroków nocy wyłaniały się zarysy drzew. Wyboista droga biegnąca wzdłuż Narwi rytmicznie podrzucała samochód. Najpierw usłyszałem, że miską olejową trę o coś twardego pod autem. Po chwili czułem już na kierownicy, że właśnie o coś zahaczyłem. Poczułem zimny pot na plecach, ale siedzący obok mnie Robert, uśmiechając się, stwierdził, że to nic, że to tylko jeden garb, że przejedziemy. I rzeczywiście przejechaliśmy. Na wschodzie pojawiła się jasna łuna. Nim pomarańczowa kulka słońca uniosła się nad horyzontem, minęło jeszcze sporo czasu.

Staliśmy w tych mrokach gdzieś nad Narwią nieopodal Suraża. Było to w połowie marca. Kilka dni wcześniej Robert zadzwonił do mnie z zaproszeniem na wiosenne przeloty gęsi. Obserwował ich pozycję dzięki urządzeniom namierzającym i dość dokładnie mógł obliczyć, kiedy ta podniebna eskadra dotrze na Podlasie. Nigdy wcześniej nie byłem o tej porze roku w tym zakątku Polski. Nigdy nie widziałem też czarnych pól, na których siedzą tysiące gęsi. Okazja była więc przednia, a i przewodnik zacny, bo choć Robert zdjęć nie robił, to miał specjalną lunetę do obserwacji ptaków. Wypatrywał tych z oznaczeniami i później na specjalnej stronie w internecie zaznaczał ich obecność w danym miejscu. Robi tak sporo osób na trasie przelotu stad gęsi i to naukowcom dużo mówi o zwyczajach tych zwierząt, a także tempie ich przemieszczania.

Z każdą minutą wzrok coraz bardziej przyzwyczajał się do ciemności. Ona natomiast ustępowała miejsca porannym zorzom. Nie bez powodu pojawiliśmy się tam tak wcześnie. Pod osłoną nocy, bez niepokojenia gęsi, mogliśmy dotrzeć do kryjówki, którą Robert wypatrzył kilka dni wcześniej. Na szczycie niewielkiego pagórka stały wielkie bele słomy. Poniżej na polu przesiadywało ogromne stado gęsi. (…) Gdy siedziały w tym miejscu, nie było ich widać z asfaltowej drogi. (…) W gęsim stadzie panował ogromny ruch. Było głośno. Co rusz któryś z ptaków podrywał się do lotu. Inny właśnie lądował. A kolejne rozglądały się bacznie dookoła. My leżeliśmy dość daleko na ziemi przy belach i podziwialiśmy ich poranne zwyczaje. Niestety, tego dnia niebo było bezchmurne. Słońce szybko zalało całą dolinę Narwi i Robert zarządził odwrót. Wyprowadził nas z tego pola bez płoszenia gęsi, a kiedy dotarliśmy do auta, wyjaśnił, że droga, którą przyjechaliśmy, zaraz rozmarznie i stanie się błotnistą pułapką. Trzeba było uciekać.

Fragmenty książki Mikołaja Gospodarka Jak poznać Podlasie?, Paśny Buriat, Kielce 2024

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Ekologia Wywiady

Rzeki pod prądem

Polskie prawo tworzy iluzję ochrony wód przed ściekami z elektrowni Robert Wawręty – ekspert w zakresie inżynierii środowiska, specjalizujący się w kwestiach związanych ze zrównoważoną gospodarką wodną. Wiceprezes Towarzystwa na rzecz Ziemi. Elektrownie i elektrociepłownie spalające węgiel lub gaz potrzebują ogromnych ilości wody. Te, które mają otwarte systemy chłodzące, pobierają jej kilkadziesiąt razy więcej niż w przypadku obiegów zamkniętych. To wielki, a jednocześnie mało znany problem ekologiczny. – Krajowi producenci

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

A dąb rośnie od świata do świata

Dunin z podlaskich Przybudek został Europejskim Drzewem Roku 2022 W sobotę 28 maja w podlaskich Przybudkach, w święto dębu Dunin, który został Europejskim Drzewem Roku 2022, pogoda nie dopisuje. Porywisty wicher przygania ciemne chmury, z których lecą zimne, ciężkie krople, a czasem grad. Drzewo, jak przystało na solenizanta, przepasane białą wstążką, stoi rozłożyste przy polnej drodze, która wije się aż do Podborowiska, czyli do Karaluków, jak mówią miejscowi, i dalej, ku Puszczy Ladzkiej. Impreza zaczyna się

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.