Tag "partie polityczne"

Powrót na stronę główną
Andrzej Romanowski Felietony

Sejmie, zrób coś!

Szanować Hołownię? Jego sprzeciw wobec politycznego duopolu wzbudził kiedyś tyleż entuzjazmu, co wątpliwości, bo czyż trzeba było zmiękczać w ten sposób walkę demokratów? W dodatku Hołownia zaprzeczył sam sobie: będąc częścią Koalicji 15 Października, sam musiał stać się stroną tegoż duopolu. Usiłował zaznaczać swą odrębność, lecz to było raz groźne, raz groteskowe, a zawsze czynione wbrew koalicji.

I przecież to właśnie Hołownia pogrzebał szanse demokratów w wyborach prezydenckich. Jako „ten trzeci” wcisnął się między Rafała Trzaskowskiego i Karola Nawrockiego, a w uczyniony przez niego wyłom weszli inni, również z tego samego demokratycznego obozu. Za późno było apelować o jedność przed drugą turą: Hołownia stał się faktycznym ojcem chrzestnym prezydentury Nawrockiego. Dopiero więc dziś widać: jemu nie chodziło o duopol – chodziło o siebie. Z tonącego okrętu kapitan schodzi ostatni – Hołownia zszedł pierwszy, a okręt zostawił i udał się na poszukiwanie nowej przygody. Zostawił też ludzi, którzy mu zaufali. Dla Polski demokratycznej okazał się szkodnikiem, dla swych wyborców – oszustem.

Szanować Hołownię? Mimo wszystko można by było. Wszak nie tylko odnowił Sejm, ale podjął co najmniej jedną sprawę o znaczeniu fundamentalnym. Gdy bowiem rzecznik praw obywatelskich Marcin Wiącek uznał w styczniu tego roku, że tryb ewentualnego wyjścia Polski z Unii Europejskiej jest niezgodny z konstytucją, to właśnie Hołownia wziął ten problem na barki. Rzeczywiście, byłoby nielogiczne, gdyby decyzja narodu, wyrażona swego czasu w referendum, mogła być unieważniona przez ustawę sejmową uchwaloną zwykłą, może i przypadkową, większością głosów. Donald Tusk jeszcze za rządów PiS przestrzegał przed scenariuszem wyjścia Polski z UE znienacka, na nocnym posiedzeniu Sejmu, co potwierdzone by zostało natychmiastowym podpisem prezydenta Dudy

a.romanowski@tygodnikprzeglad.pl

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Co Kaczyński zrobił Andrzejowi Lepperowi?

Chciał go wyeliminować z życia politycznego

– Według mnie Lepper został zamordowany. Ale został zamordowany przez ludzi ze swoich środowisk, dlatego że chciał powiedzieć prawdę o tym, jak to było przy końcu naszej władzy, przejść na drugą stronę – mówił niedawno w Kwidzynie Jarosław Kaczyński. – Ja Leppera znałem dosyć dobrze – dodawał – i mogę powiedzieć, że jeżeli on był skłonny do popełnienia samobójstwa, to jestem skoczkiem wzwyż.

Rozdrapywanie ran, a Kaczyński jest w tym arcymistrzem, spotkało się z odpowiedzią. – Kaczyński głupoty gada. Już powinien odejść na emeryturę, a nie takie farmazony wygadywać – zripostował syn Andrzeja Leppera, Tomasz. – Przecież to jego ludzie, Wąsik i Kamiński, zostali skazani prawomocnymi wyrokami sądu w aferze gruntowej.

W sprawie zabrał też głos Radosław Sikorski. „Jarosław Kaczyński teraz twierdzi, że wicepremier Andrzej Lepper został zamordowany. W pewnym sensie się zgadzam. Do politycznego i finansowego zniszczenia go i późniejszego samobójstwa przyczynili się dranie, którzy sfingowali aferę gruntową, za co zostali skazani”, napisał na platformie X, wskazując na Mariusza Kamińskiego i Macieja Wąsika. „Kaczyński zrobił ich ponownie ministrami, aby znowu mogli niszczyć ludziom życie, tym razem przy pomocy Pegasusa. Dwukrotnie ułaskawił ich pisowski prezydent, a dziś są pisowskimi europosłami. Hańba kanaliom i ich patronom”.

Oto bolesne rany polskiej polityki, nasza pamięć znów ma je przed oczami. I pytania, które się nasuwają: po co Kaczyński te rany rozdrapuje? Czego chce?

Andrzej Lepper zmarł 5 sierpnia 2011 r. Prokuratura szybko uznała, że popełnił samobójstwo. Śledczy nie stwierdzili, aby ktokolwiek nakłaniał go bądź udzielał mu pomocy w targnięciu się na własne życie. Jego pokój był zamknięty od środka. Na sznurze nie znaleziono śladów DNA innych osób. Nie jego ciele nie było zadrapań ani śladów walki, a w jego organizmie nie stwierdzono substancji odurzających. Przyjęto, że odebrał sobie życie, bo uznał, że jako polityk jest skończony, nigdy też nie zdoła spłacić długów, którymi był obciążony.

Ale wciąż żyje teoria, że Lepper został zamordowany. Sławomir Izdebski, jego bliski współpracownik, mówił mediom: „Andrzej nigdy nie otwierał okna, nie znosił bałaganu, był pedantem. Nagle w dniu jego śmierci okna są otwarte, wszędzie jest syf i brud. To jest niemożliwe! Rusztowanie obecne w dniu śmierci było postawione pod oknem Leppera. Nie miało to sensu, ponieważ remont był zakończony. W momencie jego śmierci wyłączony został monitoring, wydano komunikat, że nie było prądu, ale prąd był! Działała lodówka, programy na komputerze. Dlaczego sejf został otwarty?”.

Biuro było zamknięte od wewnątrz, ale ewentualny zabójca mógł wejść i wyjść oknem, po rusztowaniu. Dodajmy, że w biurze znaleziono ślady obuwia dwóch osób. Nie wiadomo, kim te osoby były i skąd się wzięły ślady.

Wiele też mówi się o dokumentach, które miał Lepper, a które zniknęły. Izdebski: „Andrzej Lepper miał wiele informacji, które wstrząsnęłyby wymiarem sprawiedliwości, miał ujawnić szokujące dokumenty Jarosławowi Kaczyńskiemu. Te dokumenty zostały skradzione. Następnie jego prawnik, który posiadał kopie, również został zamordowany”.

O jakie dokumenty mogło chodzić? Mówiono, że dotyczyły polsko-rosyjskich negocjacji gazowych.

Prokuratura dość łatwo poradziła sobie z tymi teoriami.

Legenda o negocjacjach gazowych narodziła się w kręgach „Gazety Polskiej”, to jej naczelnemu Tomaszowi Sakiewiczowi Lepper miał rzekomo o tym mówić w wywiadzie udzielonym mniej więcej rok przed swoją śmiercią. Prokuratura przesłuchała nagranie – nic z niego nie wynikało.

Otwarte okno?

Mówił o tym w Sejmie, podczas posiedzenia

r.walenciak@tygodnikprzeglad.pl

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Historia

Kościół, prawica, władza

Polityczny klerykalizm prawicy i prawicowe zaangażowanie kleru trzymają się mocno

„Wygrał Karol Nawrocki. Jest to nauczka dla Platformy Obywatelskiej, że w katolickiej Polsce nie wystawia się kandydata, który zwalcza krzyż, popiera aborcję i LGBT”. W ten sposób skomentował ostatnie wybory prezydenckie prof. Maciej Giertych, sędziwy już działacz narodowo-katolicki, prywatnie ojciec posła Romana Giertycha.

O tym, czy Polska jest rzeczywiście katolicka, można by długo dyskutować. Jesteśmy bowiem krajem, który bije rekordy – własne i europejskie – pod względem wzrostu liczby rozwodów, a spadku liczby nowych małżeństw oraz dzietności, jak również powszechnego tolerowania kłamstwa i złodziejstwa w życiu publicznym, co zapewne oznacza, że w prywatnym także. Stan moralny polskiego społeczeństwa i jego elit wygląda więc raczej na porażkę Kościoła katolickiego. Z samą religijnością, nawet tą „na pokaz”, też jest coraz gorzej, o czym świadczą nawet kościelne dane dotyczące uczestnictwa wiernych w niedzielnych mszach i młodzieży w szkolnych lekcjach religii. Na kryzys Kościoła wskazuje poza tym dramatyczny spadek liczby powołań, co zmusza kolejne diecezje do zamykania seminariów duchownych.

Jednak dla większości duchowieństwa, a zwłaszcza dla hierarchii kościelnej, liczy się co innego – wpływ na państwo i jego władze. „Katolicka Polska” to Polska rządzona przez ludzi, którzy gwarantują nienaruszalność interesów materialnych oraz nietykalność prawną samego kleru, a w niektórych kwestiach m.in. (takich jak wspomniane przez prof. Giertycha aborcja i LGBT) zapewniają utrzymanie konserwatywnego status quo. Tacy ludzie są i zawsze byli we wszystkich obozach politycznych, może poza lewicą, choć znaczenie tej ostatniej jest dziś marginalne, więc jej postulaty mało kto traktuje poważnie.

Prof. Maciej Giertych jednak trafnie zdiagnozował główną przyczynę drugiej już wyborczej porażki Rafała Trzaskowskiego. Kandydatura prezydenta Warszawy zmobilizowała bowiem całą „katolicką Polskę” w stopniu niespotykanym przy wszelkich innych wyborach. Perspektywa, że prezydentem RP może zostać „tęczowy Rafał”, uczestniczący w Paradach Równości i zakazujący wieszania symboli religijnych w stołecznych urzędach, podziałała na miliony Polaków jak płachta na byka. Tu już nie chodziło o sukces czy porażkę rządu Donalda Tuska. To był symboliczny bój o wszystko: czy głową państwa zostanie „lewak”, czy jednak „Polak katolik”, choćby nawet z szemraną przeszłością i bez żadnego doświadczenia politycznego. Roznoszący się po prawicowym internecie slogan „byle nie Trzaskowski” stał się kluczowym hasłem tej kampanii, czego nie rozumieli (i być może do dziś nie rozumieją) członkowie sztabu wyborczego i inni politycy KO, zdumieni skalą mobilizacji wyborców Nawrockiego.

Tęczowy lewak

A przecież to nie Nawrocki wygrał te wybory swoimi talentami, ale Trzaskowski przegrał je swoją czarną legendą. Nawrocki skorzystał tylko z okazji, jaką był pojedynek z kandydatem uchodzącym za tęczowego lewaka. Identyczną okazję wykorzystał pięć lat wcześniej Andrzej Duda, zapewniając sobie reelekcję dzięki wygranej z tym samym reprezentantem Platformy, przeciw któremu zmobilizowała się cała „katolicka Polska”. Czy można było się spodziewać, że w 2025 r. będzie inaczej?

O tę mobilizację milionów wyborców w kluczowych dla Polski momentach decyzji wyborczych zawsze dbają biskupi i proboszczowie. Jesteśmy bowiem chyba ostatnim krajem w Europie (a może i na świecie?), w którym hierarchowie Kościoła nie mają skrupułów przed uprawianiem z ambon nie tylko politycznej, ale wprost partyjnej propagandy. O tym jednak przynajmniej dowiadujemy się z mediów. Natomiast nikt nie jest w stanie policzyć i ocenić zaangażowania duchowieństwa parafialnego i zakonnego – ludzi, którzy mają codzienny kontakt z wiernymi. Wystarczy udać się przed wyborami na niedzielną mszę do przeciętnego kościoła na polskiej wsi lub w małym mieście, by zrozumieć, skąd się biorą sukcesy tak miernych postaci jak Duda czy Nawrocki oraz popierającej ich partii.

Polski kler bowiem jednoznacznie postawił na prawicę i tak jest od początku III RP. Po trwającej niemal pół wieku, wymuszonej, lecz jakże opłacalnej dla Kościoła „kolaboracji” z władzami Polski Ludowej, w czerwcowych wyborach 1989 r. duchowieństwo zmieniło polityczny front, gremialnie angażując się w kampanię Komitetu Obywatelskiego Solidarność, którego kandydaci z braku własnych struktur terenowych zwykle korzystali z możliwości organizacyjnych parafii. Już wtedy zresztą dały o sobie znać prawicowe preferencje niektórych hierarchów, o czym świadczył przypadek znanego działacza KOR i PPS Jana Józefa Lipskiego, którego senacką kandydaturę w okręgu radomskim próbował utrącić tamtejszy biskup Edward Materski.

W pierwszych całkowicie wolnych wyborach parlamentarnych jesienią 1991 r. zaangażowanie Kościoła było jeszcze większe. Po rozpadzie obozu solidarnościowego biskupi i proboszczowie aktywnie poparli rodzące się masowo ugrupowania prawicowe, zwłaszcza

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Szymon, coś ty narobił?

Hołownia ma dość polityki. Ale to dopiero początek kłopotów

Informację o wycofaniu się z krajowej polityki Szymon Hołownia opatrzył słowami: „Po całym tym szambie, przez które przeszedłem, radość daje myśl, że mógłbym znów znaleźć się tam, gdzie można znów skupić się na języku, który znam z mojego »poprzedniego« życia, a który rozumie każdy człowiek, niezależnie od poglądów, wyznania, języka czy koloru skóry: języka chleba, opatrunku, przytulenia, nadziei”.

Tak oto marszałek Sejmu i szef koalicyjnej partii Polska 2050, liczącej 30 posłów, ogłosił, że w styczniu 2026 r., podczas kongresu partii, nie będzie się ubiegał o stanowisko jej przewodniczącego. Zapowiedział, że zamierza kandydować na stanowisko wysokiego komisarza ONZ ds. uchodźców. A niezależnie od tego, czy wywalczy stanowisko w ONZ, czy nie (szanse ma nieduże), kończy przygodę z polityką. Bo to szambo.

I teraz pozostają pytania: czy kończy bezpowrotnie? Czy Polska 2050 po jego odejściu ma szansę na polityczne życie, czy jej rozpad jest nieunikniony? Co to oznacza dla obecnej koalicji i dla jej przyszłości? Czego możemy się spodziewać?

Projekt dobrze skrojony

„Szymon chciał być prezydentem. I w zasadzie tylko to go interesowało” – to opinia osoby z jego bliskiego otoczenia. Gdy więc przegrał wybory w 2020 r., zamierzał zakończyć przygodę z polityką. Ale okazało się, że nie jest to łatwe. Zbyt wiele w jego start zostało zainwestowane – zbyt wielu ludzi zaangażowało się w projekt, który Hołownia firmował swoim nazwiskiem, by mógł się wycofać. Stowarzyszenie przekształcono zatem w partię.

Partia była nietypowa, bo jej formalny lider nie miał ani chęci, ani głowy do kierowania nią. Ugrupowaniem zarządzała więc trójka: Michał Kobosko, Katarzyna Pełczyńska-Nałęcz i Jacek Cichocki. Sporo ich łączy.

Jacek Cichocki, socjolog, to były dyrektor Ośrodka Studiów Wschodnich, potem m.in. sekretarz Kolegium ds. Służb Specjalnych oraz minister spraw wewnętrznych w rządzie Donalda Tuska i szef kancelarii premiera w rządzie Ewy Kopacz. Katarzyna Pełczyńska-Nałęcz też skończyła socjologię. Też pracowała w Ośrodku Studiów Wschodnich. Stamtąd przeszła do MSZ na stanowisko podsekretarza stanu, a w 2014 r. wyjechała do Moskwy, gdzie była ambasadorem. Kobosko najpierw pracował w mediach, był m.in. redaktorem naczelnym „Newsweeka” i „Wprost”, a w latach 2013-2019 dyrektorem warszawskiego biura amerykańskiego think tanku Atlantic Council.

To byli administratorzy projektu, którego twarzą został Szymon Hołownia – mówca, showman, celebryta, manifestujący przywiązanie do wiary katolickiej, szef Religia.tv. Pomysł był udany – Hołownia szybko zdobył poparcie sporej części Polaków.

Już po wyborach z 2020 r., gdy zdecydowano się inicjatywę podtrzymywać, rozpatrywana była inna droga – połączenie sił Hołowni, Trzaskowskiego i Kosiniaka-Kamysza. Trzech młodych, energicznych, jak niegdyś Olechowski, Płażyński i Tusk. Nawiązań do Platformy Obywatelskiej, jej korzeni, jest zatem sporo. PO zbudowała się przecież na zwłokach słabnącej Unii Wolności. W roku 2020 słabła Platforma… Ale w 2022 r. do Polski wrócił Donald Tusk. I wszystko się zmieniło.

Gdy powstaje nowy ruch, zbiegają się pod jego sztandary różni ludzie, reprezentujący różne środowiska. Mogą być atutem, ale mogą też być kłopotem. Gdy więc w Sejmie poprzedniej kadencji do Hołowni zaczęli się zgłaszać posłowie lewicy, Michał Kobosko uprzejmie im dziękował, tłumacząc, że nie chce, aby nowe ugrupowanie przechyliło się zbytnio w lewo, że zależy mu również na osobach z prawej strony sceny. I tak to zostało skonstruowane – w poprzednim Sejmie powstało koło ugrupowania Polska 2050, którego przewodniczącą została Hanna

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Powtórka z rozrywki

Byli działacze partyjni o wybujałym ego założyli partię, obiecując Polakom nowe otwarcie i jakość w polityce

„My, stojący tutaj, wyobraźmy sobie nową, lepszą Polskę. Polskę, która się rozwija bez podziałów, bez dzielenia na lepsze i gorsze strony, skupiającą ludzi, którym chce się chcieć, którzy mają doświadczenie, mają wiedzę i chcą tę Polskę zmieniać na lepsze” – tak senator Wadim Tyszkiewicz zaprezentował Nową Polskę – nowy byt na polskiej scenie politycznej.

Nawijanie makaronu na uszy

Według zapowiedzi Nowa Polska ma być ugrupowaniem konserwatywno-liberalnym, zerwać z systemem wodzowskim i opierać się na „wybitnych” samorządowcach i przedsiębiorcach. Senator Tyszkiewicz mówił, że taka partia rozsądku jest potrzebna, gdyż formacje obecnie funkcjonujące nie są w stanie się porozumieć nawet w najważniejszych sprawach i dlatego w ostatnich latach instytucje państwa „zostały zniszczone albo osłabione”. „W tej sytuacji potrzebna jest Nowa Polska, czyli partia ludzi odpowiedzialnych, odważnych, którzy odważą się podejmować reformy państwa”, zapewniał.

Już gdzieś słyszałem tę śpiewkę. To samo mówili Paweł Kukiz, Ryszard Petru i Szymon Hołownia, gdy zakładali swoje partie, a jak to się skończyło – dobrze wiemy. Taką gadkę dr Mirosław Oczkoś, specjalista ds. wizerunku i marketingu politycznego, nazywa nawijaniem makaronu na uszy. Poza tym szacowny senator opowiada bzdury. Niemożliwe jest funkcjonowanie partii bez lidera i centrum zarządczego. Taki byt rozpadnie się przy pierwszej okazji, np. podczas negocjowania warunków koalicji rządowej lub w czasie kryzysu. Nieprawdą jest też, że instytucje państwowe w ostatnich latach zostały osłabione lub zniszczone, bo partie nie mogły się porozumieć. Stało się tak dlatego, że PiS miało taką wizję państwa i nawet protesty społeczne ani groźby instytucji międzynarodowych nie powstrzymały Jarosława Kaczyńskiego przed demolką wymiaru sprawiedliwości. Poza tym nawet ostry spór i różne wizje funkcjonowania państwa nie są niczym nagannym.

Starzy znajomi

Prezesem Nowej Polski został senator Zygmunt Frankiewicz, 70-latek, były wieloletni prezydent Gliwic. Frankiewicz w polityce funkcjonuje od 35 lat. Związany był z Kongresem Liberalno-Demokratycznym, potem z Unią Wolności, a w 2001 r. został jednym z założycieli Platformy Obywatelskiej na Śląsku. W 2007 r. odszedł z Platformy, bo chciał organizować na własną rękę konferencję programową, na której mieli być obecni politycy i działacze skonfliktowani z Donaldem Tuskiem. Uznano to za przejaw nielojalności i wstęp do rozłamu w partii.

Senator Wadim Tyszkiewicz, długoletni prezydent Nowej Soli, też sroce spod ogona nie wypadł. Nie tylko współtworzył Nowoczesną Ryszarda Petru, ale również był członkiem jej 10-osobowego zarządu. „Nie mogłem dalej stać z boku, sumienie nie pozwalało. Także ze strachu, boję się, że stracimy wszystko, co się udało w Polsce osiągnąć w ostatnich latach. Zaprzepaścimy rozwój. A osiągnęliśmy dużo, Polska dziś, a ta sprzed 10 lat, to dwa różne światy”, mówił w 2016 r., choć przygodę z Nowoczesną szybko zakończył. W 2019 r. prezydent Nowej Soli został po raz pierwszy senatorem (startował z własnego komitetu wyborczego). „Podjąłem decyzję, że czas powalczyć o lepszą Nową Sól, lepsze Lubuskie i lepszą Polskę na innej, ogólnopolskiej płaszczyźnie. Mam świadomość obecnej sytuacji politycznej i ryzyka, jakiego się podejmuję. Dla mnie parlament to żaden awans, to trudne wyzwanie, którego finał jest wielką niewiadomą. Dla mnie strefa komfortu jest dzisiaj tutaj, w Nowej Soli, na co pracowałem 17 lat”, prawił samorządowiec.

Twarzą Nowej Polski ma być prezydent Szczecina Piotr Krzystek, dawny działacz Platformy Obywatelskiej. Z partii odszedł w 2010 r. w wyniku konfliktu. Lokalni działacze wytykali mu zawiązywanie nieformalnych sojuszy i to, że nie potrafił współpracować. „Przez moment uwierzyłem Piotrowi Krzystkowi, że chce grać z nami w jednej drużynie, ale się pomyliłem”, mówił Stanisław Gawłowski, szef zachodniopomorskiej PO.

Pod rękę z PiS

Wyjątkowo barwną postacią wśród założycieli Nowej Polski jest prezydent Opola Arkadiusz Wiśniewski, były radny tego miasta z ramienia PO. Z partią pożegnał się, gdy współtowarzysze zarzucili mu próby rozbicia klubu w radzie miasta. W 2014 r. polityczny banita został nieoczekiwanie prezydentem Opola. Nieoczekiwanie, bo na tym stołku wszyscy widzieli Patryka Jakiego. Jednak ten ku zdumieniu mieszkańców poparł Wiśniewskiego, deklarując: „Nie ukrywam, że wiele lat przygotowywałem się do startu w tych wyborach, nawet zdobycie

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Media Wywiady

Zabija nas logika polaryzacji

Nie ma w Polsce mediów publicznych. Za PiS były media partyjne, a teraz są rządowe

Jacek Żakowski – (ur. w 1957 r.) kierownik Katedry Dziennikarstwa Uniwersytetu Civitas, wieloletni komentator „Polityki” i „Gazety Wyborczej”, szef Ambasady Concilium Civitas i redaktor jej „Almanachu”, autor piątkowych „Poranków Radia Tok FM”, a wcześniej kilkunastu formatów radiowych i telewizyjnych. Wydał kilkanaście książek, ostatnio rozmowy „Wirus 2020”. Dziennikarz Roku 1997, laureat m.in. Superwiktora, dwóch Wiktorów, nagrody PEN Clubu, Nagrody im. Eugeniusza Kwiatkowskiego, Neonu Festiwalu Malta. Członek Towarzystwa Dziennikarskiego.

Co widzisz, oglądając telewizję w obecnych czasach?
– Straszne pytanie…

– Widzę sporo fajnych kolegów – kompetentnych, zdolnych, inteligentnych – uwięzionych w polaryzacyjnym podziale. To oznacza jakieś ograniczenia zewnętrzne i wewnętrzne oraz poczucie obowiązku, przed którym zawsze przestrzegaliśmy – także siebie samych – żeby przysłużyć się dobrej sprawie.

Warto się przysłużyć dobrej sprawie.
– W moim odczuciu, gdy się jest dziennikarzem, warto przysłużyć się raczej odbiorcom: słuchaczom, widzom, czytelnikom, niż jakiejkolwiek sprawie. A w dzisiejszych czasach sprawa jest zdecydowanie górą! Kolega redaktor parę lat temu zapytał mnie, czy się nie boję, że zaszkodzę.

Po pisowsku zapytał.
– Szczerze, ale nie po pisowsku. Po stronie pisowskiej to podejście jest oczywiste, prostackie. To są wulgarne kłamstwa. Kłamiemy w dobrej sprawie – to według nich rozgrzesza. Po naszej stronie jest inaczej. Tu jest raczej zasada: nie szkodzimy dobrej sprawie. My nie musimy kłamać.

Daliśmy się wmanewrować jako środowisko w grę, że albo oni, albo my?
– Krótki horyzont zwyciężył z długim horyzontem. Świadomość wojny światów, którą mamy wygrać w tym sezonie. Co sprawia, że przegrywamy ją strategicznie.

Z drugiej strony, gdy Jacek Kurski wziął telewizję, kilkaset osób wyrzucił na bruk. Wiele z nich nie miało za co żyć. W takiej sytuacji cóż po strategii?
– To było straszne. Ale pamiętasz, jak ogłosiłem apel, żeby ci z nas, którzy mają jeszcze pracę, oddali po 10% zarobków na pomoc tym potrzebującym? Nie było wielu chętnych. To też pokazuje ograniczenia empatii czy zaangażowania.

Tak było.
– Były setki kolegów, często wybitnych albo przynajmniej sprawnych zawodowo, którzy zostali skrzywdzeni przez pisowską władzę w sposób brutalny. Złamane kariery! Stracone talenty. Przecież wiele osób nie wróciło już do zawodu. To jedno. A drugie – upadła wiara, że ten zawód dobrze wykonywany może dawać nie tylko poczucie satysfakcji, ale też bezpieczne źródło utrzymania. Dziś nie ma takiego poczucia, więc trudniej przyciągać talenty.

Weszli w walonkach do salonu

To dlaczego się nie udało? PiS nagle dla jednych stało się katem, a dla drugich Bogiem, bo dało im pieniądze i stanowiska?
– Zapytaj, dlaczego teraz się nie udało. Dlaczego z PiS się nie udało – to jasne, oni chcieli robić rewolucję. Uważam, że to był wyjątkowo prymitywny i głupi sposób robienia rewolucji. Takiej rewolucji nikomu nie potrzeba. Ale ubrali się w te buty rewolucjonistów, którzy zbawią świat.

A przynajmniej Polskę.
– Teraz już świat! Z Trumpem wszystko zbawiają. I jak większość rewolucjonistów chcieli mieć pełnię władzy. Także nad umysłami. To się nie udaje, co wiemy z historii. Chcieli też wziąć rewanż, zemścić się na nas. Mówili o nas: salon, beneficjenci, różne takie epitety. Chcieli wejść do tego salonu w walonkach i nanieść gnoju. To im się udało. Zgnoili coś, co, owszem, było kiepskie, ale było jakimś zaczynem. Mieliśmy jednak jakiś system medialny, który trzymał się kupy.

Miał wady, ale był do naprawienia.
– Można było go poprawiać, uszlachetniać. A oni to wszystko zdewastowali. Potem, jak stracili władzę, po naszej stronie górę wzięła żądza rewanżu. Nie wizja czy idea budowania. Chodziło bardziej o to, żeby przestali kłamać i miotać pomówienia, niż o to, żeby zbudować coś fajnego. Wiem, że to trudne! Nie mam złudzeń, że cokolwiek łatwo można odbudować po rządach dzikich populistów. W każdej dziedzinie jest trudno. Patrząc wstecz, to samo było przecież z populizmem neoliberalnym. Że jak się zniszczy zasób kulturowy, gdziekolwiek…

…to niewiele zostaje.
– W służbie zdrowia lekarze mniej myślą o pacjentach, a więcej o wycenach. W nauce ludzie mniej myślą o poszerzaniu wiedzy, a więcej o zdobywaniu punktów. Jak się zniszczy zasób kulturowy, trzeba długich lat, żeby go odbudować. To spotkało media. Pisowcy zdewastowali tkankę kulturową, coś, co było etosem służby – my, dziennikarze, służymy naszym odbiorcom. Nie reklamodawcom, właścicielom, szefom ani nie partii politycznej, tylko odbiorcom. To najpierw zostało nadgryzione przez neoliberalizm. Że ekonomia, pieniądze, z czegoś ta redakcja musi żyć. Z czegoś ci płacimy te twoje honoraria – ciągle było słychać. A potem przyszła ta straszna polaryzacja.

I jej logika.
– Najpierw trzeba odsunąć PiS! To było po naszej stronie. A po ich stronie wołano

r.walenciak@tygodnikprzeglad.pl

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Proszę państwa, oto „Miś”

W KO jest skreślony. W PSL patrzą na niego podejrzliwie. Czy Michał Kamiński będzie budował partię prezydencką?

Jeszcze kilka miesięcy temu takie spekulacje można by uznać za political fiction. Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że wybory prezydenckie wygra Rafał Trzaskowski, a polityka ugrzęźnie w bagnie nudy. Ale decyzją suwerena najważniejszy urząd w państwie objął wyciągnięty z kapelusza człowiek o szemranej przeszłości. Coraz bardziej niedomagający Jarosław Kaczyński nie może jednak spać spokojnie. Karol Nawrocki w przeciwieństwie do Andrzeja Dudy nie zamierza być tylko notariuszem, ma o wiele większe ambicje. I nie chodzi o objęcie schedy po prezesie PiS. Prezydent chce zawalczyć o przywództwo polskiej prawicy. „Próby zwerbowania różnych posłów z Konfederacji i PiS do nowego projektu »Tylko Polska« (K. Nawrocki) prowadzi senator Koalicji 15X. Jakże dziwna jest ta polska polityka”, napisał na platformie X Roman Giertych. Jak można się domyślić, niewymienionym z nazwiska senatorem jest Michał Kamiński.

„Misiek” wchodzi do gry

Wedle kuluarowych plotek wicemarszałek Senatu, który mandat zdobył dzięki Paktowi Senackiemu (reprezentując PSL), nie tylko szuka dla siebie nowego miejsca na scenie politycznej, ale wręcz zamierza tę scenę gruntownie przemeblować. A budowa partii prezydenckiej byłaby nie lada wyzwaniem. Jak wiemy, obrotowy senator, zwany przez kolegów „Misiem” lub „Miśkiem”, brał udział w nocnym tajnym spotkaniu z Jarosławem Kaczyńskim, Szymonem Hołownią i dawnym przyjacielem Adamem Bielanem. Schadzka wywołała polityczną burzę, a politycy partii demokratycznych zostali oskarżeni o spiskowanie przeciwko Donaldowi Tuskowi.

Dodajmy do tego tajemniczą wyprawę do USA, która przypadkiem (?) zbiegła się z pobytem w Waszyngtonie Adama Bielana (europoseł PiS przygotowywał wizytę Karola Nawrockiego w Białym Domu). Pytany przez dziennikarzy, co robił i z kim w USA się spotykał, Kamiński odparł arogancko, że „były to jego spotkania polityczne i nie musi o nich mówić”. Ale dodał, że nie widział się z Bielanem. Sojuszników zaś przekonywał do „zostawienia amerykańskich żołnierzy w Polsce”. Czyli „Misiek” musiał prowadzić rozmowy ze współpracownikami Donalda Trumpa. Nie reprezentował jednak w USA polskiego rządu. A więc kogo?

Wydaje się nieprawdopodobne, żeby wicemarszałek Senatu pojechał załatwiać sprawy wagi państwowej bez osłony kontrwywiadowczej i wsparcia polskiej ambasady. MSZ poinformowało mnie, że „nie ma wiedzy o wizycie” Kamińskiego w USA. Z kolei MON, na czele którego stoi prezes PSL Władysław Kosiniak-Kamysz, a rzecznikiem jest Janusz Sejmej, wpływowy działacz Stronnictwa, w sprawie eskapady Kamińskiego odesłało mnie do biura prasowego… PSL.

Te wszystkie dziwne i tajemnicze zabiegi „Miśka”, plotki i domysły krążące na jego temat nie powinny nikogo dziwić. Polityk ten ma tak barwną przeszłość, tak często zmieniał partyjne szyldy, przesuwając się od ekstremistycznej prawicy do centrum, że jest wielce prawdopodobne, iż wkrótce stanie się akuszerem skupiającej nacjonalistów, rasistów i homofobów partii Karola Nawrockiego. I jeśli nadarzy się okazja, przyłoży rękę do obalenia rządu Donalda Tuska. A jak wiemy, ludowcy sondowali wśród swoich działaczy, czy partia powinna utworzyć rząd z PiS i Konfederacją.

Według moich informacji Kamiński knuje przeciwko Tuskowi od kilku dobrych miesięcy, spotykając się potajemnie m.in. z politykami PiS, w tym z Adamem Bielanem. Spiskowanie zaś sprawia, że popada się w paranoję. W kwietniu br. „Misiek” oskarżył marszałkinię Małgorzatę Kidawę-Błońską o inwigilację w „ubecki sposób”. „Mój senacki kierowca został poproszony, żeby na mnie donosić, ale odmówił. Powiedział, że nie będzie informował o moich chorobach, moim życiu rodzinnym, dokąd jeżdżę, z kim się spotykam”, oświadczył zdenerwowany. Okazało się jednak, że nikt go nie chciał szpiegować. Kierownik działu transportu Senatu jedynie poprosił podległych sobie kierowców, aby informowali go o nieobecnościach wicemarszałków, by „usprawnić organizację i efektywne zarządzanie czasem pracy kierowców”.

Polska dla Polaków

Choć „Misiek” ma 53 lata, można go nazwać politycznym starym wyjadaczem. Nie był jeszcze pełnoletni, gdy związał się z faszyzującym Narodowym Odrodzeniem Polski, którego trzon stanowili skinheadzi. Jesienią 1989 r. NOP przystąpiło do tworzącego się Zjednoczenia Chrześcijańsko-Narodowego, a Kamiński został najmłodszym członkiem założycielem nowej partii prawicowej. Jednak działacze NOP (ok. 300 osób) szybko opuścili szeregi ZChN. „W ZChN zostało tylko czterech, wśród nich Michał Kamiński. Już wtedy umiał wyczuć, skąd wieje wiatr, potrafił się przyssać do ludzi władzy”, mówił przywódca NOP Adam Gmurczyk w rozmowie z „Gazetą Polską” (listopad 2011).

„Misiek” dostał posadę w biurze parlamentarnym ZChN, a po wyborach w 1991 r. został asystentem Wiesława Chrzanowskiego. Wybory parlamentarne w 1993 r. miały być dla Kamińskiego furtką do wielkiej polityki. Mandatu nie zdobył, choć starał się bardzo. Zorganizował antyimigrancką nagonkę na obywateli byłego ZSRR. Na Dworcu Centralnym w Warszawie rozdawał ulotki o treści „Ojczyzna jest dla nas” i „Przybysze ze Wschodu przywożą tyfus, malarię i inne choroby. Ich tania siła robocza wypiera polskich pracowników”. Pytany o antychrześcijański stosunek do ludzi zza wschodniej granicy odparł: „Najpierw kocham własną rodzinę, potem własny naród, a dopiero później troszczę się o inne narody”.

Po przegranych wyborach został na Wiejskiej jako… korespondent sejmowy gdańskiego Radia Plus. Dziennikarze i politycy wspominają go jako świetnego kompana alkoholowych imprez. A potrafił wypić dużo. Najlepsze relacje z Sejmu „na żywo” nadawał, gdy był na megakacu, z głowy, bez czytania z kartki.

W 1994 r., mając zaledwie 23 lata, Kamiński awansował na rzecznika prasowego ZChN, a rok później był już rzecznikiem komitetu wyborczego Hanny Gronkiewicz-Waltz, kandydatki prawicowych ugrupowań kanapowych w wyborach prezydenckich. To wtedy poznał Adama Bielana, wówczas studenta Szkoły Głównej

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Polityczni kontrolerzy

Najwyższa Izba Kontroli to najbardziej upartyjniona instytucja państwowa

30 sierpnia 2025 r. kończy się kadencja Mariana Banasia na stanowisku prezesa Najwyższej Izby Kontroli, więc rządząca koalicja wkrótce wybierze jego następcę. Wszystko wskazuje na to, że zaszczytna posada przypadnie 47-letniemu Mariuszowi Haładyjowi, obecnemu szefowi Prokuratorii Generalnej, który został powołany na to stanowisko w 2019 r. przez premiera Mateusza Morawieckiego. Haładyj wcześniej był wiceministrem gospodarki w rządzie PO-PSL i wiceministrem w resortach rozwoju oraz przedsiębiorczości i technologii w rządzie PiS, więc ma szerokie kontakty polityczne. Okazuje się, że jego kandydaturę zaproponował premierowi Szymon Hołownia, jednak bez porozumienia ze wszystkimi ugrupowaniami koalicji rządowej.

Czy marszałek Sejmu uzgadniał kandydaturę Haładyja podczas tajnych spotkań z Jarosławem Kaczyńskim, tego nie udało mi się potwierdzić, aczkolwiek według krążącej plotki mogło tak być. Coś musi być na rzeczy, bo choć PiS zgłosiło Tadeusza Dziubę jako swojego kandydata na prezesa NIK, to zdaniem Lecha Wałęsy (który wystosował apel do Donalda Tuska) „nie można pozwolić na wybór nowego prezesa NIK z dwóch zaproponowanych kandydatów, którzy tak naprawdę są ukrytą opcją Kaczyńskiego”.

Szymon Hołownia zdaje sobie sprawę z tego, że jego polityczna przyszłość jest niepewna. Zaczął więc obsadzać NIK swoimi ludźmi. Dogadał się z Marianem Banasiem, a ten w grudniu 2023 r. na stanowisko wiceprezesa NIK powołał Jacka Kozłowskiego, byłego wojewodę mazowieckiego i wpływowego polityka Platformy Obywatelskiej, który przeszedł na stronę Polski 2050 (został wiceprzewodniczącym partii i skarbnikiem).

Apolityczna fikcja

Zgodnie z prawem prezes NIK i jego zastępcy nie mogą należeć do partii politycznej. Podobne ograniczenia obejmują dyrektorów, wicedyrektorów, doradców prezesa i doradców prawnych, ekonomicznych i technicznych, czyli osoby nadzorujące i wykonujące czynności kontrolne. Tymczasem prawie wszyscy prezesi i wiceprezesi byli politykami, którzy legitymacje partyjne chowali do szuflad, przechodząc do NIK. Nie oznaczało to jednak, że natychmiast stawali się apolityczni.

Marian Banaś, zanim został w 2019 r. szefem NIK, mógł się poszczycić bogatą karierą polityczną. W PRL działał w opozycji, potem doradzał Antoniemu Macierewiczowi, gdy ten był szefem MSW w rządzie Jana Olszewskiego. Kilkukrotnie bez powodzenia startował w wyborach parlamentarnych i samorządowych, m.in. z listy Bloku dla Polski, Akcji Wyborczej Solidarność, Ligi Polskich Rodzin oraz Prawa i Sprawiedliwości. W pierwszym rządzie PiS Banaś był wiceministrem finansów i szefem Służby Celnej. W rządzie Beaty Szydło ponownie został wiceministrem finansów i szefem Krajowej Administracji Skarbowej, a w gabinecie Mateusza Morawieckiego awansował na ministra finansów.

Cała Polska usłyszała o Banasiu, gdy w 2019 r. partia Jarosława Kaczyńskiego pośpiesznie ulokowała go na stołku prezesa NIK, mimo że Centralne Biuro Antykorupcyjne miało zastrzeżenia co do jego oświadczeń majątkowych. Potem wyemitowano reportaż Superwizjera TVN 24 o związkach Banasia ze światem przestępczym. Ale dla PiS Banaś był człowiekiem kryształowym. Po jakimś czasie Jarosław Kaczyński zmienił zdanie i zażądał od partyjnego pomazańca, aby złożył rezygnację, czego ten oczywiście nie zrobił. I z dnia na dzień stał się nieprzejednanym wrogiem swojego obozu politycznego.

NIK stanowi fenomen na skalę światową. W założeniu apolityczna i fachowa instytucja jest obsadzana politykami różnych partii od lewa do prawa, ich pociotkami i znajomymi.

III RP dostała w spadku po PRL jako prezesa NIK gen. Tadeusza Hupałowskiego. Zastąpić go chcieli czynni politycy, m.in. senator Zbigniew Romaszewski, poseł PSL Wiesław Woda i reprezentująca Polską Unię Socjaldemokratyczną posłanka Wiesława Ziółkowska. Ostatecznie parlament wybrał Waleriana Pańkę, związanego z Solidarnością posła Obywatelskiego Klubu Parlamentarnego. Pańko zginął jednak w wypadku samochodowym, a jego następcą został w lutym 1992 r. Lech Kaczyński. Końca sześcioletniej kadencji jednak nie doczekał, bo w 1995 r. głosami ówczesnej koalicji SLD-PSL odwołano go przy sprzeciwie prawicy, która krzyczała o politycznym zamachu na niezależną instytucję kontrolną. Miejsce Kaczyńskiego zajął Janusz Wojciechowski, poseł ludowców i podsekretarz stanu w Urzędzie Rady Ministrów.

Desant PSL

Wojciechowski szybko zaczął spłacać polityczne długi. Stanowiska w NIK przypadły politykom Polskiego Stronnictwa Ludowego. Wiceprezesem NIK został Zbigniew Wesołowski, wieloletni działacz Zjednoczonego Stronnictwa Ludowego ze Szczecina, wiceminister edukacji w rządach Mieczysława Rakowskiego i Tadeusza Mazowieckiego. Lech Kaczyński tak mówił o kulisach zatrudnienia Wesołowskiego: „Naciskał na mnie marszałek Sejmu Józef Zych z PSL. Mówił, że ruch ludowy zawsze miał wiceprezesa NIK. Przyznaję, poszedłem na kompromis. Wesołowski dostał etat doradcy i samodzielny pokój. Wszyscy byli zadowoleni. Wiceprezesem został, gdy odszedłem”.

Na czele Departamentu Kadr i Szkolenia Wojciechowski ulokował byłego posła Zdzisława Zambrzyckiego, w latach 80. prezesa Krajowego Związku Rolników, Kółek i Organizacji Rolniczych, członka władz ZSL. Marcinowi Skrokowi, wieloletniemu pracownikowi wydziału organizacyjnego Naczelnego

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj Wywiady

Dlaczego PiS wygrywa wybory

20 lat dzielenia Polaków zrobiło swoje

Prof. Filip Pierzchalski – politolog, dr hab. w Katedrze Teorii Polityki i Myśli Politycznej Wydziału Nauk Politycznych i Studiów Międzynarodowych Uniwersytetu Warszawskiego. W pracy badawczej zajmuje się fenomenem przywództwa politycznego i socjotechniką polityczną. Ostatnio opublikował książkę „Widzialność zawiści. O resentymencie w życiu politycznym”.

Kampania prezydencka pana nie zaskoczyła.
– Jesteśmy w takim miejscu, że polityka ma wiele wymiarów, ale nie może nam uciec jej wymiar emocjonalny czy afektywny. To, czego teraz doświadczyliśmy, jest tego rezultatem. Po prostu w Polsce od co najmniej dwóch dekad działa inżynieria emocjonalna, inżynieria polityczna bazująca na aktywowaniu i wygaszaniu różnych emocji.

Czyli ludzie nie myślą kategorią swoich interesów?
– To pytanie politologiczne, czy w XXI w. stać nas na nową ideologię. Bo jednak cały czas odgrzewamy XIX-wieczne projekty ideologiczne, zakorzenione w myśli liberalnej, konserwatywnej, socjalistycznej. Rzeczywiście, jest jakiś nowy pomysł – ruchy ekologiczne. Czyli poruszamy problemy środowiskowe, co stanowi pozytywną ideologiczną próbę odpowiedzi na wyzwania współczesności.Ale moim zdaniem polskie wybory pokazały po raz kolejny, że wymiar emocjonalny, afektywny polityki jest bardziej aktualny. To nie tylko wojna plemion, o której w „Przeglądzie” mówił prof. Lech Szczegóła. Ta wojna stanowi jeden element polityki. Drugi – to socjotechnika polityczna w wymiarze emocjonalnym, propaganda emocjonalna, ale też audiowizualna. Ten wymiar jest sugestywny i nad wyraz skuteczny, a prawa strona to zdominowała.

Emocje nas jednoczą

Bardzo?
– Było to widać przed drugą turą u Trzaskowskiego, który mówił: chcę być prezydentem wszystkich Polaków. Ale czy można być dzisiaj prezydentem wszystkich Polek i Polaków? Odpowiedź jest oczywista – nie. Ktoś, kto tak myśli, błądzi. Jesteśmy dwie albo trzy dekady za takim myśleniem. To nie jest czas Aleksandra Kwaśniewskiego. Dzisiaj powiedzenie: będę prezydentem wszystkich Polek i Polaków, okazuje się wtórne i bez sensu. Bo dziś to emocje, w wymiarze ponadjednostkowym, grupowym, nadają nam wspólne ramy doświadczenia. Te emocje tworzą wspólnotę. Prawa strona, bazując na doświadczeniach oraz na fenomenie prawicowego populizmu, nazwanego także angry populism, czyli wściekłego populizmu, który oczywiście kojarzymy z Donaldem Trumpem, znakomicie w to gra.

Więc?
– Więc mamy instrumentalizowanie emocji negatywnych. Poprzez odwoływanie się do naszych emocji pierwotnych, tych, które mamy ewolucyjnie przyporządkowane do homo sapiens. Każdy z nas ma wrodzone poczucie lęku i strachu. To emocja pierwotna. Ale to, co będzie wywoływało ten lęk czy strach, jest już kwestią inżynierii, o której mówimy.

Możemy zagrać na różnych emocjach i te przepływy, te fluktuacje między grupami wyborców za chwilę mogą całkowicie się odwrócić, przetasować, bo emocje mają to do siebie, że są bardzo skuteczne, ale krótkotrwałe. Trzeba pamiętać, że nowy sposób myślenia wynikający z trumpizmu polega na tym, że budujemy emocjonalne doświadczenie, ale to jest tymczasowe. Często też bardzo powierzchowne, co również w badaniach wychodzi.

To mnie nie dziwi.
– Wiemy, że tzw. statystyczni Polacy mają, po pierwsze, bardzo krótką pamięć polityczną. Po drugie, ich identyfikacja ideologiczna jest zerowa, bo ich wiedza polityczna jest zerowa. Tym bardziej są więc podatni na bodźce emocjonalne, na te krótkie epizody, które wzbudzają w nich raczej reakcje negatywne niż pozytywne.

Mamy dzisiaj do czynienia z zupełnie innymi ludźmi, którzy są zanurzeni w nowych mediach. I to zmienia ich percepcję. Nowe media, nowe technologie – w nich rozegrała się kampania wyborcza. Widzimy, że aktywność sztabu PiS była tam o wiele większa niż sztabu PO. No i niestety chyba dużo racji jest w stwierdzeniu, że ten system był wspomagany przez Amerykanów. Algorytmy pomagały.

Działały tak, by przyciągać uwagę?
– Dziś to się ładnie nazywa, że działały, żeby stworzyć kulturę fanowską wśród wyborców. Na zasadzie, że ja cały czas śledzę posty mojego bohatera. One są krótkie, emocjonalne, często audiowizualne. A ja robię to w sposób permanentny, cały czas patrzę w komórkę.

To tak zmieniło komunikację społeczną?
– Użytkownicy sieci przede wszystkim nie potrafią skoncentrować uwagi przez dłuższy czas na komunikacie, na treści. Dotrzeć do nich mogą tylko krótkie komunikaty, bo mamy zalew informacji, więc ludzie scrollują i wybierają hasłowo, co ich interesuje. Rzadko który mówi: sprawdzam, stąd uwagi o postpolityce i postprawdzie, bo nie mamy czasu na sprawdzanie, czy to jest deep fake news, czy prawda. Po prostu albo coś nam się podoba, albo nie, coś wzbudza emocje bądź nie.

Mamy więc zmiany percepcyjne, ludzie nie są w stanie długo koncentrować uwagi na treściach politycznych. W tym sensie przy tworzeniu kampanii należy zakładać, że społeczeństwo to zbiór różnych doświadczeń emocjonalnych.

My – patrioci, oni – gorszy sort

Jakich?
– Najważniejszym momentem jest przełożenie indywidualnego doświadczenia emocjonalnego, naszej indywidualnej reaktywności na coś zbiorowego, ponadjednostkowego. To jest klucz.

Trzeba zbudować jakąś opowieść, narrację emocjonalną, tak jak to zrobił Nawrocki i w jakiejś mierze próbował robić Trzaskowski. W tym momencie pojawiają się osoby, dla których to jest właśnie ich kandydat. On nie będzie kandydatem wszystkich Polek i Polaków, tylko tych, którzy akurat w tym momencie znaleźli się na podobnej płaszczyźnie emocjonalnej i to ich połączyło. A to mogą być ludzie kompletnie różni, o różnych statusach społecznych, ekonomicznych i światopoglądowych. Na Nawrockiego może głosować inteligent z Żoliborza, ale też mikroprzedsiębiorca z Raciborza i małohektarowy rolnik z Nowej Wsi Wielkiej.

Czyli chyba powinniśmy trochę przeformatować nasze myślenie, bo jednak fenomen nowego prawicowego populizmu i to, co się stało, sprawia, że, owszem, mamy wojnę plemion, ale te plemiona też są cały czas poddawane różnym bodźcom i często przebodźcowane.

I tak już będzie?
– Moim zdaniem polityka nie może przejść dzisiaj obojętnie obok tzw. emocji zbiorowych. A to są takie emocje, których nie mogę przeżywać sam, przeżywamy je tylko wspólnie.

Składają się na to trzy elementy. Pierwszy to element percepcyjny. Kluczowym zmysłem w rozpoznaniu świata, tej rzeczywistości nam najbliższej, także politycznej, jest zmysł wzroku. Dlatego w kampaniach politycznych kładzie się tak wielki nacisk na przekaz wizualny.

Drugi element to ten moment, kiedy jesteśmy w stanie odpowiedzieć z taką samą emocją na to, co widzimy w naszym otoczeniu. Jak zakończył wieczór wyborczy Karol Nawrocki? Odwołał się do tej wspólnoty, która jest budowana na doświadczeniu

r.walenciak@tygodnikprzeglad.pl

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Opinie

Przekleństwo drugiej tury

Największe partie od 20 lat zwykle wystawiają kandydatów z drugiego szeregu, takich, którzy mogą się spodobać przeciętnemu wyborcy

Powszechne wybory prezydenckie to bez wątpienia jedno z najmniej rozsądnych rozwiązań, jakie przyjęto u początków III Rzeczypospolitej. Mimo to, a może właśnie dlatego, polscy politycy i wyborcy tak bardzo je polubili, że trudno dziś sobie wyobrazić naszą politykę bez tego „cyrku prezydenckiego”, który odbywa się regularnie co pięć lat. Właśnie przeżywamy ten cyrk po raz ósmy i nic nie wskazuje na to, by jego efekty skłaniały do jakiejkolwiek poważnej refleksji.

Za każdym razem jest tak samo: na początku pojawiają się dziesiątki chętnych, wychodzących z prawdziwego skądinąd założenia, że skoro prezydent może nie mieć żadnego wykształcenia (jak Wałęsa) ani powagi politycznej (jak Duda), to znaczy, że już każdy może objąć ten najwyższy urząd w państwie, więc oni także. Potem przychodzi sito w postaci zbierania 100 tys. podpisów, z czym mają problem tylko ci, za którymi w ogóle nikt ani nic nie stoi. Pozostali, a więc zwykle kilkanaście osób, podpisy w taki czy inny sposób zdobywają, dzięki czemu otrzymują oficjalny status zarejestrowanego kandydata i wielotygodniowy dostęp do mediów, o jakim wcześniej nawet nie marzyli.

Cała perwersyjność tej zabawy polega na tym, że zwycięzca i tak może być tylko jeden, więc realną szansę na zostanie prezydentem mają wyłącznie ci, za którymi stoją największe obozy polityczne. Od 20 lat przywilej ten należy wyłącznie do kandydatów PiS i Platformy, cała reszta stanowi zatem tylko barwne tło dla powtarzających się w każdych wyborach zmagań między Kaczyńskim a Tuskiem, nawet jeśli reprezentują ich znacznie młodsi kandydaci z nieporównanie mniejszym doświadczeniem i niższą pozycją polityczną.

Wbrew pozorom nasze wybory prezydenckie nie są wzorowane na tych najbardziej znanych, w USA, lecz stanowią kopię wyborów francuskich, które gen. de Gaulle wprowadził do systemu V Republiki dopiero w latach 60. XX w. We Francji co pięć lat również startuje kilkunastu kandydatów, z których do drugiej tury przechodzi dwóch najsilniejszych i to spośród nich jest wyłaniany prezydent.

Model ten w 1990 r. postanowili przenieść na grunt polski politycy Ruchu Obywatelskiego – Akcji Demokratycznej (ROAD), czyli partii popierającej wówczas premiera Tadeusza Mazowieckiego w rywalizacji z Lechem Wałęsą, który nie krył swoich prezydenckich ambicji. Pomysł ten spodobał się też samemu Wałęsie, liczącemu na łatwe zwycięstwo nad coraz mniej popularnym szefem rządu. Ani jedna, ani druga strona solidarnościowej wojny na górze nie była w stanie przewidzieć, że pierwsze wybory prezydenckie w historii Polski okażą się wielkim zaskoczeniem: Mazowiecki zajął dopiero trzecie miejsce, pokonany przez „człowieka znikąd”, czyli polonijnego biznesmena Stanisława Tymińskiego, którego prymitywny populizm okazał się dla niemal jednej czwartej wyborców bardziej wiarygodny niż hasło „przyśpieszenia” głoszone przez gdańskiego noblistę i „siła spokoju” inteligenckiego premiera.

Zjednoczony front

To, że ostatecznie Wałęsa bez trudu pokonał Tymińskiego, a w żadnych następnych wyborach do drugiej tury nie wszedł nikt równie nieprzewidywalny, sprawiło, że lekcja z 1990 r. została w Polsce zignorowana. Na tyle skutecznie, że gdy tworzono konstytucję III RP, zapisano w niej powszechne wybory prezydenckie, choć większość partii popierających nową ustawę zasadniczą (PSL, Unia Wolności, Unia Pracy) nie miała żadnego interesu w utrzymaniu takiego modelu wyłaniania głowy państwa, bo ich kandydaci nigdy nie mieli realnych szans na wygranie wyborów. Był to jednak czas początków prezydentury Aleksandra Kwaśniewskiego, który w wyborach z 1995 r. pokonał Wałęsę, a pięć lat później zdeklasował wszystkich rywali, wygrywając już w pierwszej turze. Lewica mogła wtedy żyć w przekonaniu, że już zawsze będzie największym, a w każdym razie najstabilniejszym obozem politycznym w III RP, dysponując wiernym, wielomilionowym elektoratem. Temu dobremu samopoczuciu liderów SLD śmiertelny cios zadały wydarzenia pierwszych lat XXI w., gdy środowiska prawicowe skonsolidowały się wokół dwóch nowych ugrupowań stworzonych przez Kaczyńskiego i Tuska, którzy wcześniej wydawali się już politykami przegranymi.

Zjednoczony jeszcze wtedy „front antykomunistyczny” PO-PiS, intensywnie wspierany przez większość mediów, elit intelektualnych i nowo powstały IPN, doprowadził do moralnej i politycznej delegitymizacji lewicy, która w podwójnych wyborach z 2005 r. nie tylko straciła władzę, ale w ogóle została wypchnięta poza główny nurt polskiej polityki. Bo choć przez następne lata jej szczątkowa reprezentacja nadal zasiadała w Sejmie (z wyjątkiem kadencji w latach 2015-2019, gdy znalazła się poza parlamentem), to żadna z dwóch dominujących partii nie traktowała lewicy jako partnera, z którym należy się liczyć.

Niewiele zmieniło nawet utworzenie w 2023 r. obecnej koalicji rządowej, zdominowanej przez siły centroprawicowe, przy których lewica odgrywa rolę ledwie tolerowanego młodszego brata. A tegoroczne wybory prezydenckie, z trójką niezbyt poważnych, za to rywalizujących kandydatów lewicowych, jedynie potwierdziły tę oczywistą prawdę, że polska scena polityczna została trwale zdominowana przez środowiska prawicowe, a więc oparte na antykomunizmie, klerykalizmie i coraz mniej skrywanym nacjonalizmie.

Powszechne wybory prezydenckie w III RP zawsze zresztą służyły prawicy, a nie siłom umiarkowanym i odpowiedzialnym. Co prawda, polski prezydent może tylko pomarzyć o realnej władzy, jaką ma wybierany w taki sam sposób jego francuski

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.