Tag "PiS"
Maków Mazowiecki ma króla (Chrystusa)
Nijak nie da się udowodnić, że to właśnie Maków Mazowiecki cieszy się jakąś szczególną opieką sił nadprzyrodzonych. Jest wręcz odwrotnie. Jeszcze cztery lata temu miał ponad 10 tys. mieszkańców, dziś – tylko ponad 8 tys. Za to z bezrobociem na poziomie 15,8% plasuje się w Polsce w pierwszej trzydziestce.
Jak wyjść z tej biedy i beznadziei? Pomysł siedmiorga radnych powiatowych z PiS jest równie kuriozalny jak ta partia. Przy tchórzliwej postawie radnych z PO, którzy wstrzymali się od głosu, rada powiatu intronizowała Jezusa Chrystusa na króla powiatu makowskiego: „Zawierzamy mu nasze codzienne sprawy, życie rodzinne, samorządowe i społeczne…”. Jak to spuentować? I odtąd ta kraina mlekiem i miodem płynęła, a ludzie żyli szczęśliwie?
Fikcyjni doradcy
Dojna zmiana. Nie ma trafniejszego opisu rządów PiS. Armada Kaczyńskiego, ich rodziny i znajomi zagarniali kasę grabiami. I to za NIC. Dosłownie nie robili NIC. Fikcyjne zatrudnianie doradców było specjalnością PZU SA, Banku Pekao SA i wszystkich spółek skarbu państwa, które wpadły w te chwytliwe łapska. Raport Biura Bezpieczeństwa PZU: „brak dowodów na wykonywane działania”, „brak JAKICHKOLWIEK korzyści z ich działania”. Rekordzista, prof. Alojzy Nowak, zarobił 4 mln zł w PZU SA, tamże prof. Andrzej Kidyba uciułał 454 tys. zł (za pięć miesięcy), Małgorzata Raczyńska-Weinsberg – 1,5 mln zł + 1 mln zł w Pekao SA. Witold Kornicki, brat Zbigniewa Ziobry – 4,6 mln zł, Jarosław Olechowski – 1,5 mln zł, Ryszard Madziar – 2,8 mln zł, żona Radosława Piesiewicza – 1,1 mln zł (za pół roku). W Enei doradców było dziewięciu. I są pierwsze zawiadomienia do prokuratury. Będą ich jeszcze setki. A finał? Jaka będzie kara za wydanie (ukradzenie) setek milionów?
Dlaczego polska prawica tak kocha Trumpa?
Miłość tylko w jedną stronę
Jesteśmy świadkami filmowych scen. Chaplinowskich. Oto na posiedzeniu gabinetu w Białym Domu głos zabrał Steve Witkoff, specjalny wysłannik prezydenta ds. misji pokojowych. I powiedział, że Donald Trump powinien otrzymać Nagrodę Nobla. Wywołało to burzę oklasków członków gabinetu. „Jest jedna rzecz, o której marzę: że komitet noblowski w końcu zda sobie sprawę, że jest pan najlepszym kandydatem do tej nagrody od początku jej istnienia”, zwrócił się Witkoff do prezydenta.
Swoją lekcję odrobił też Tom Rose, od wielu miesięcy kandydat na ambasadora w Polsce. „Prezydent Trump jest za dobry na Pokojową Nagrodę Nobla”, napisał na platformie X. I zaraz dodał: „Oczywiście, gdyby prezydent Trump kiedykolwiek ją otrzymał, utracony blask Pokojowej Nagrody Nobla szybko zostałby przywrócony”.
A poza tym co tam Nobel! Rose poszedł dalej i rzucił myśl: Donald Trump „zasługuje na nagrodę ustanowioną specjalnie dla niego, na jego cześć, za osiągnięcia tak przełomowe, tak odważne i tak trwałe, że Nagroda Trumpa, przyznawana za prawdziwie skuteczne kierowanie państwem, autentyczną odwagę i przywództwo zmieniające świat, szybko stałaby się najbardziej prestiżowym i pożądanym wyróżnieniem ze wszystkich”.
Jeżeli takie sceny dzieją się w gronie najbardziej zaufanych, to nie dziwmy się zachowaniu polityków, którzy przyjeżdżają do Waszyngtonu i prześcigają się w podkreślaniu mądrości, szlachetności i skuteczności Donalda Trumpa.
Owszem, to żenujące, zwłaszcza dla obywateli państw europejskich, gdy widzą, jak ich przywódcy odgrywają sceny uniżoności, obce naszej kulturze. Pewnie jest to żenujące również dla obywateli Stanów Zjednoczonych, przynajmniej tych bystrzejszych. Przecież wiedzą i widzą, że te komplementy, którymi Trump jest zalewany, są nieszczere. Ani Starmer, ani Rutte, ani Zełenski nie uważają, że Trump to Król Słońce naszych czasów. Schlebiają mu, chcąc tymi prymitywnymi metodami osiągnąć swoje. To przykre mieć prezydenta, którego inni traktują w ten sposób.
Ale jest wyjątek – Polska i politycy polskiej prawicy. Oni kochają i podziwiają Donalda Trumpa naprawdę.
Andrzej Duda! Ten nigdy nie ukrywał podziwu dla niego i gotów był znosić największe upokorzenia, byle tylko uścisnąć Trumpową dłoń. Tak jak podczas ostatniego spotkania Trump-Duda w lutym br. Miało ono trwać godzinę. Zaplanowano je podczas partyjnej konwencji CPAC (Conservative Political Action Conference), Duda czekał więc w małym pokoiku na Trumpa 55 minut, by porozmawiać z nim przez 10 minut. Potem, już podczas konwencji, Trump nazwał Dudę „fantastycznym człowiekiem”, dodając, że skoro 84% wyborców polskiego pochodzenia w USA poparło go w wyborach, to znaczy, że „musi coś robić dobrze”.
W komunikacie Białego Domu po rozmowach prezydentów wyczytaliśmy jeszcze inny komplement: „Prezydent Trump pochwalił również prezydenta Dudę za zaangażowanie Polski w zwiększenie wydatków na obronę”. Od tego czasu niewiele się zmieniło.
Jeszcze przed wizytą Karola Nawrockiego w USA jego rzecznik Rafał Leśkiewicz mówił, że prezydenci będą rozmawiali o bezpieczeństwie i możliwości zawarcia pokoju w Ukrainie. Jako ewentualny temat rozmowy w Białym Domu wskazał też kwestię zakupu amerykańskiego sprzętu.
Z kolei szef Kancelarii Prezydenta Zbigniew Bogucki informował, że rozmowy w Stanach Zjednoczonych będą dotyczyły przede wszystkim bezpieczeństwa militarnego i energetycznego Polski. Można się domyślać, że chodziło mu o zakup broni, zakup gazu LNG i kontrakty na budowę elektrowni atomowych. Nawrocki ma więc wyznaczoną rolę lobbysty amerykańskich firm. Lobbysty – bo zakupy robią rząd i spółki skarbu państwa, a nie Kancelaria Prezydenta.
Mamy oto zdecydowanie niesymetryczny układ. Z jednej strony, wiarę polskiej prawicy w Trumpa. W to, że uściśnięcie jego dłoni jest jak zetknięcie z pomazańcem bożym. A z drugiej – zeszyt z zapisanymi kontraktami i żądanie kolejnych zakupów.
To jasne, wielkie kontrakty są częścią polityki. Ale można odnieść wrażenie, że Polska wobec Ameryki taką politykę stosuje w nadmiarze. I bezrozumnie. Przykładem jest szaleństwo zakupowe, jeśli chodzi o amerykańskie uzbrojenie. Fachowcy mówią wyraźnie: kupujemy dużo, drogo i nie zastanawiając się, czy warto. Zachowujemy się jak dziecko
r.walenciak@tygodnikprzeglad.pl
Produkt sędziopodobny
Gdyby Małgorzata Manowska miała choć odrobinę przyzwoitości, uczciwości i honoru, dawno zrzekłaby się urzędu sędziego
„Ten, kto jest niezdolny do krytycznej oceny własnych, oczywiście nagannych uczynków, przyznania się do nich i przeproszenia pokrzywdzonego, czyli nie potrafi postąpić zgodnie z imperatywem zawartym w par. 5 ust. 3 zbioru zasad etyki zawodowej sędziów, ten nie jest w stanie wymierzać sprawiedliwości, a więc wykonywać zadań, do których sędzia jest powoływany”. To fragment wyroku Sądu Najwyższego sprzed prawie 20 lat w jednej ze spraw dyscyplinarnych. Choć przesłanie to wielokrotnie decydowało o złożeniu urzędu sędziowskiego, dla obecnej pierwszej prezes Sądu Najwyższego najwyraźniej nie istnieje.
W styczniu 2024 r. 37 legalnych sędziów Sądu Najwyższego wezwało Małgorzatę Manowską – i innych neosędziów – do ustąpienia z zajmowanego stanowiska i powstrzymania się od orzekania. Zdaniem sędziów udział takich osób w składach SN prowadzi do naruszenia konstytucyjnego prawa do bezstronnego, niezależnego i zgodnego z prawem sądu, „a w konsekwencji narusza gwarancje procesowe stron, zobowiązania międzynarodowe Rzeczypospolitej Polskiej i powoduje ryzyko odpowiedzialności odszkodowawczej Państwa”.
Manowska i inni neosędziowie (powołani przez Andrzeja Dudę na wniosek nielegalnej i upolitycznionej Krajowej Rady Sądownictwa) nie są sędziami w rozumieniu prawa krajowego i orzeczeń trybunałów europejskich, nie zapewniają rzetelnego procesu, a wydawane przez nich wyroki prowadzą do systemowego łamania praw człowieka.
Osoby poszkodowane przez takich uzurpatorów składają pozwy przeciwko Polsce, a wyroki Europejskiego Trybunału Praw Człowieka są jednoznaczne: doszło do naruszenia prawa do niezawisłego i bezstronnego sądu. W ramach zasądzonych zadośćuczynień (w kilkudziesięciu sprawach) Polska musiała zapłacić skarżącym ok. 1 mln euro. To nie koniec, bo do rozpatrzenia jest jeszcze kilkaset spraw i zapewne będzie ich przybywać. Ale przecież Manowska i inni neosędziowie nie płacą z własnej kieszeni.
Sędziowska kariera polityką podszyta
Małgorzata Manowska w 2007 r. była sędzią Sądu Apelacyjnego w Warszawie. Postanowiła jednak zająć się polityką i w rządzie Jarosława Kaczyńskiego została wiceministrem sprawiedliwości odpowiedzialnym za sądownictwo. W resorcie pod kierownictwem Zbigniewa Ziobry wiceministrami byli również Andrzej Duda i sędzia Andrzej Kryże, który w czasach PRL skazywał w procesach politycznych m.in. Andrzeja Czumę, Wojciecha Ziembińskiego i Bronisława Komorowskiego.
Takie towarzystwo nie przeszkadzało pani sędzi zauroczonej programem PiS, którego sztandarowym hasłem była walka z wyimaginowanym układem postkomunistycznym, co, jak wiadomo, zakończyło się śmiercią Barbary Blidy zaszczutej przez Zbigniewa Ziobrę i Bogdana Święczkowskiego, wówczas szefa Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Po śmierci Blidy Manowska nie zachowała się jak na sędziego przystało, nie potępiła przestępczej działalności członków rządu, szefów służb i prokuratorów, którzy do celów politycznych wykreowali aferę. Nie podała się też na znak protestu do dymisji. A przecież, aby wsadzić polityczkę lewicy do aresztu, Zbigniew Ziobro zawczasu ulokował na stołku prezesa Sądu Okręgowego w Katowicach Monikę Śliwińską, znajomą Święczkowskiego i jednocześnie żonę dyrektora delegatury ABW w Katowicach.
Manowska dotrwała do końca w skompromitowanym rządzie, a potem jak gdyby nigdy nic wróciła do pracy jako sędzia. Ale kontakty polityczne i towarzyskie zostały. O Andrzeju Dudzie mówiła, że jest jej przyjacielem…
W 2016 r. Zbigniew Ziobro powołał Manowską na stanowisko dyrektorki podległej Ministerstwu Sprawiedliwości Krajowej Szkoły Sądownictwa i Prokuratury w Krakowie (KSSiP). „Organizacyjnie w szkole radzi sobie słabo. Słucha podszeptów, lubi, gdy jej schlebiają, zwłaszcza gdy robią to osoby na piedestale. Generalnie jest podporządkowana bez reszty resortowi sprawiedliwości”, mówił w 2018 r. informator „Gazecie Wyborczej”. W lutym 2020 r. w KSSiP doszło do gigantycznego wycieku danych, dotyczących ponad 50 tys. prawników, w tym sędziów i prokuratorów oraz urzędników wymiaru
Obłuda megalomana
Bociany odleciały i są już w Afryce. Uczniowie wrócili z wakacji do szkół. Jest więc normalne życie. Choć można o tym zapomnieć za sprawą Karola Nawrockiego. Domniemany – bo jednak nikt w Polsce nie wie, ile dostał głosów – prezydent zasypał swoich wyborców projektami ustaw. Mają wspólny mianownik. Wszystkie zwiększają wydatki budżetu. I obniżają dochody państwa. Obiecał przecież Mentzenowi, że nie podpisze niczego, co wpłynie na podniesienie podatków. Psując finanse państwa, szybko zwołał Radę Gabinetową, by rozpaczać nad stanem finansów kraju. Obłuda tak czytelna, że nawet do słuchających tylko stacji o. Rydzyka zaczyna docierać, że brakuje logicznego związku między tym, co Nawrocki mówi, a tym, co robi.
Gdyby nie czekał na posiedzenie rady i wykłady ministrów, mógłby poprosić o korepetycje premiera Morawieckiego. I popytać, jak mu się udało ukrywać prawdziwy dług państwa. Jak manipulował danymi? Jak i gdzie chował wydatki? I wreszcie: jak się zaciąga zobowiązania bez pokrycia w dochodach? Gdyby na dodatek Nawrocki wykazał się elementarną bystrością, mógłby powiązać koszmarną inflację za rządów PiS z przerzucaniem części długów na Polaków posiadających oszczędności. Sam przecież wtedy co miesiąc na tym tracił.
Ludzie o tym pamiętają. Podobnie jak o niebywałym złodziejstwie ekipy, która postawiła w wyborach na obywatela Nawrockiego. Teraz tenże obywatel będzie musiał codziennie dokopywać rządowi. A szczególnie Donaldowi Tuskowi. Wojna z nim to główny punkt programu Kaczyńskiego. Prezes PiS wie, że bez wyeliminowania Tuska jego powrót do władzy będzie mocno niepewny. A czas nie jest sprzymierzeńcem prezesa. Otoczony szczelnym kordonem polityków PiS delegowanych przez Kaczyńskiego, Nawrocki bardzo się stara. Musi przecież jakoś zadowolić ojca chrzestnego swojej kariery.
Wie też, że zaufanie prezesa to coś, co w przyrodzie nie występuje. Kaczyński delegował do kancelarii swoich zauszników, by w porę reagować na niepożądane zachowania prezydenta. Da mu trochę pohasać. Na razie ma sporo radości, słuchając megalomańskich deklaracji Nawrockiego i jego planów wprowadzenia systemu prezydenckiego. Naiwne to i nierealne. Polska prawica ma już nadprezydenta, Jarosława Kaczyńskiego. Albo Nawrocki to zrozumie, albo zacznie tyle znaczyć co Andrzej Duda.
Zabrze a sprawa polska
Walka o władzę w tym śląskim mieście wykroczyła poza jego granice. Czy Zabrze „powstanie z kolan”?
Ewa Weber – kandydatka Koalicji Obywatelskiej na prezydenta Zabrza.
Od 1992 do 2019 r. pracowała w Urzędzie Miejskim w Zabrzu, pełniąc funkcję sekretarza miasta. Od stycznia 2020 r. do 2023 r. była wiceprezydentem Gliwic. Następnie pełniła funkcję dyrektora generalnego w Ministerstwie Aktywów Państwowych. Po odwołaniu Agnieszki Rupniewskiej premier powołał ją na pełniącą obowiązki prezydent Zabrza.
Kamil Żbikowski – społecznik, który wcześniej dwukrotnie, lecz bez powodzenia, kandydował na prezydenta Zabrza: w 2018 i 2024 r. Od 2018 r. jest zabrzańskim radnym. Założyciel ruchu społecznego Lepsze Zabrze. Przedstawia się jako współzałożyciel i członek Zabrzańskiego Alarmu Smogowego, Katowickiego Alarmu Smogowego oraz Polskiego Alarmu Smogowego.
Cała polityczna Polska śledziła wydarzenia w Zabrzu z zapartym tchem. Zaiste, tamtejsze przedterminowe wybory zmieniły się w thriller. Można je podsumować następująco: PiS przegrało, ale i wygrało. Koalicja Obywatelska natomiast przegrała, i to podwójnie.
W maju odbyło się referendum, w którym odwołano prezydentkę Agnieszkę Rupniewską. W niedzielę 24 sierpnia zabrzanie wybierali więc nowego prezydenta miasta. Do drugiej tury weszli: reprezentująca KO Ewa Weber oraz lokalny społecznik Kamil Żbikowski. Wygrał Żbikowski. Jego zwycięstwo jest sporym zaskoczeniem. W pierwszej turze Weber mocno bowiem odskoczyła od rywala. Wtedy poparło ją 12,7 tys. osób. Na Żbikowskiego postawiło 5,2 tys. zabrzan.
Żbikowski uchodził za tego, który nie może wygrać. Wybory prezydenckie w Zabrzu przegrał w 2018 i w 2024 r. Ale do trzech razy sztuka. W nocy, kiedy liczono głosy, szala zwycięstwa przechylała się to na jedną, to na drugą stronę. W pewnym momencie Krajowe Biuro Wyborcze w Katowicach postanowiło ponownie sprawdzić napływające protokoły. Wyborczy rollercoaster zakończył się przed północą, o sukcesie Żbikowskiego zadecydowało ledwie 106 głosów. Jego wynik to 50,17%. Weber – 49,83%.
Referendum – trudna sztuka
Pierwsza tura wyborów została zorganizowana 10 sierpnia. Frekwencja była marna. Nic dziwnego – wakacje. Podobnie było podczas dogrywki. W mieście, w którym prawo do głosowania ma 116 tys. osób, do urn poszło 32 tys. uprawnionych (tyle samo, co w pierwszej turze). Frekwencja 27,56% już na starcie stawia nowego prezydenta przed trudnym zadaniem: jak dociągnąć do końca kadencji bez kolejnego referendum? Wystarczy, że weźmie w nim udział 19 176 osób, by było ważne. A to oznacza, że odwołanie prezydenta jest tu znacznie łatwiejsze niż w miastach ościennych.
W Bytomiu próby zorganizowania referendum podejmowano trzykrotnie (w 2012, 2017 i 2023 r.) i dotyczyły one trzech różnych prezydentów. Tylko jedna zakończyła się sukcesem. W Rudzie Śląskiej dwa razy usiłowano odwołać prezydentkę Grażynę Dziedzic. Obie inicjatywy spaliły na panewce, powodem było zbyt niskie poparcie mieszkańców. Raz, w 2020 r., chciano odwołać prezydenta Świętochłowic, ale po dwóch miesiącach zapał referendalny zgasł. Podobnie działo się w Siemianowicach Śląskich czy w Mysłowicach. Natomiast w Gliwicach dwukrotnie doprowadzono do głosowania. Tam chciano wymienić Zygmunta Frankiewicza, który rządził miastem 26 lat. W obu przypadkach wygrali jego oponenci, ale frekwencja za każdym razem okazywała się za niska.
W Gliwicach ponownie zaczęto mówić o referendum wiosną tego roku. Tym razem w sprawie odwołania Katarzyny Kuczyńskiej-Budki (z Koalicji Obywatelskiej). Temat na kilka miesięcy przycichł, ale już parę godzin po ogłoszeniu wyniku wyborów w Zabrzu powrócił. Łukasz Rzepecki, były doradca prezydenta Andrzeja Dudy, oznajmił: „Mieszkańcy budzą się i mówią stop tej władzy. Kolejne bastiony KO zagrożone. Gliwice? Łódź?”.
Wątek gliwicki
Należy się zastanowić, jak bardzo Katarzyna Kuczyńska-Budka mogła się przyczynić do porażki swojej formacji w sąsiednim Zabrzu. Prezydentka Gliwic wraz z byłą już ministrą zdrowia Izabelą Leszczyną ogłosiły, że to w Gliwicach powstanie wielki szpital Śląskiego Uniwersytetu Medycznego. Między innymi z Zabrza mają tu być przenoszone oddziały kliniczne. Temat utraty przez Zabrze statusu śląskiej stolicy medycyny akademickiej stał się jednym z głównych wątków kampanii przedreferendalnej. Mówiono o tym, jak wielkie znaczenie miałaby taka inwestycja, gdyby realizować ją w Zabrzu (2,3 mld zł z budżetu państwa, 1 tys. miejsc pracy, nowi potencjalni mieszkańcy – studenci i pracownicy). Podczas debaty poprzedzającej pierwszą turę wyborów jeden z kandydatów
Ser szwajcarski
Nysa, leżę na hotelowym łóżku przed ekranem telewizora i widzę, jak na Alasce Trump łazi na czworakach i rozściela czerwony dywan dla Putina. Potem Norymberga, miasto, które źle się kojarzy, bo ustawy norymberskie i procesy norymberskie. Hotel na obrzeżach, metrem do starego-nowego miasta. Niewiele ocalało z wojny, ale są piękne fragmenty, gotycka katedra, trochę kamienic, w tym Dürera, niebywała późnogotycka fontanna, całość pozszywana powojennymi budynkami, ale na starym planie, więc to się broni. Liczne promenady, ciasne uliczki tętnią życiem, tłumy młodych, bardzo dużo ludzi o różnym kolorze skóry, od brązu do czerni, uderza ta rozmaitość, to są ci obcy, którzy tak przerażają Polaków, a zdają się tu dobrze zadomowieni. Hitler przegrał tę wojnę podwójnie. W jakimś zaułku w czerwonym oknie wabi panienka lekkich obyczajów, to też jest wolność.
Na granicy niemiecko-szwajcarskiej nad Renem, po szwajcarskiej stronie, elektrownia atomowa. Jej ogromny komin o hiperbolicznym kształcie chłodzi wodę używaną do studzenia skraplacza turbiny. Uderzyło mnie, jak ten obiekt przypomina Świątynię Opatrzności Bożej, tylko że atomowy komin ma bardziej estetyczną formę niż kopuła naszej budowli. Ta katastrofa estetyczna wiele mówi o polskim Kościele.
Jeździmy po Szwajcarii, zapierające dech krajobrazy, miasteczka z czułymi rynkami, pływanie w Jeziorze Genewskim z widokiem na ośnieżone szczyty Alp. Wielka Przełęcz św. Bernarda opisana przez Słowackiego. W Lozannie tropię miejsca, gdzie chadzał na swoje wykłady Mickiewicz, tam pisał „Liryki lozańskie”, ostatnie krótkie i piękne wiersze, tworzył je po latach milczenia, gdy miał stracić talent.
W panoramicznym oknie naszego domku wspaniały widok na muskularne Alpy w czapach śniegu podnosi na duchu. Kraj omijany przez wojny. To widać i to się czuje. Genewa biała, ładna, ale trochę nudna. Denens, wieś, w której mieszkamy, z rondem im. Ignacego Paderewskiego; na tym rondzie jego profil
Trump może Polsce jedynie szkodzić
Trump będzie tak rozmawiał z Nawrockim, żeby uczynić z Polski i z niego pożytecznego idiotę USA
Prof. Roman Kuźniar – Katedra Studiów Strategicznych i Bezpieczeństwa Międzynarodowego WNPiSM Uniwersytetu Warszawskiego
Czego Donald Trump chce od Europy i Polski? Wciąż musimy się tego domyślać?
– Nie, Donald Trump nie jest zagadką. Nie jest żadną enigmą, mimo swoich zwrotów i humorów, kaprysów i zmienności poglądów. Jeżeli chodzi o Europę, ma bardzo określone, jasne stanowisko, które nam komunikuje od czasu pierwszej kadencji. Po pierwsze, Trump nie lubi zjednoczonej Europy. Po drugie, nie lubi Europy demokratycznej. Nie jest politykiem demokratycznym, nie jest politykiem rządów prawa, praw człowieka, a tym wszystkim jest Europa. On w ogóle – trzeba to powiedzieć bardzo wyraźnie – nie czuje się człowiekiem Zachodu, bo nie ma osadzenia kulturowego i aksjologicznego. A Europa taka jest! W związku z tym odczuwa wobec niej wrogość.
To dominuje?
– Europa by mu dogadzała, gdyby była podzielona. Gdyby były pojedyncze kraje, z którymi w ustawkach jeden na jeden radziłby sobie dobrze, miałby oczywistą przewagę. Natomiast zjednoczona Europa mu wadzi. I stąd jego naborsuczenie przeciwko Europie.
A przeciwko Polsce? Chyba nie?
– Jemu Polska jawi się jako Polska PiS, Polska Nawrockiego, Polska Kaczyńskiego. W tamtych czasach jawiła mu się jako kraj, który może mu pomóc w rozwalaniu jedności Europy, w jej osłabianiu. Bo tego chce od Europy – nie chce jej zjednoczonej, mogącej rywalizować, stawiać czoła, stawiać się w ogóle Ameryce. I chce Polski, która by mu pomagała tę zjednoczoną Europę rozwalać.
A Polska chce rozwalać zjednoczoną Europę?
– Rząd Polski nie, Polacy w większości – też nie. Natomiast PiS, jak wiemy, jak najbardziej. A prezydent Karol Nawrocki nawet jeszcze bardziej niż prezydent Andrzej Duda. Myślę więc, że Donald Trump w nowym prezydencie Polski znajduje, czy ma nadzieję znaleźć, dobrego partnera dla swoich instynktów.
Instynktów?
– Tak! Bo przecież u Trumpa nie ma strategii. Owszem, strategię możemy dojrzeć po prawej stronie Partii Republikańskiej, u twardej części prawicy republikańskiej, która jest bardzo wroga wobec Europy. Wiceprezydent Vance tę grupę reprezentuje. Natomiast sam Trump myśli raczej instynktownie.
Z drugiej strony mówi, że Europa powinna się zbroić, powinna wydawać 5% PKB. Z naszego punktu widzenia to słuszne propozycje dla Europy.
– Jest to pozorne. Trump myśli, że te 5% wydamy w Ameryce.
Na amerykański sprzęt.
– Nie miałem nigdy wątpliwości, że jeśli on mówi o zwiększeniu wydatków na obronność, to z takim domysłem, że te pieniądze Europa będzie wydawać w amerykańskich koncernach. Zresztą już teraz próbuje przymuszać Europejczyków, żeby kupowali w Ameryce. Nie chodzi mu o to, żeby Europa sama się zbroiła i budowała własny przemysł zbrojeniowy, tylko żeby te zwiększone wydatki szły na zakupy w amerykańskich koncernach zbrojeniowych.
Dodajmy jeszcze jedno – nawet Stany Zjednoczone nie wydają 5% swojego PKB na zbrojenia, a przecież mają globalne zobowiązania. Te 5% to fikcja. Nie wiadomo, na jakiej podstawie zostało wyznaczone.
Ameryka wydaje na obronność 3,3-3,5% PKB.
– Dla bezpieczeństwa państw europejskich, dla bezpieczeństwa Europy dobrze wydawane 3-3,5% byłoby z pewnością wystarczające. Tyle, ile wydają Stany Zjednoczone. A Trump chce od
r.walenciak@tygodnikprzeglad.pl
Wyprzedziliśmy Grecję
CPK, elektrownia atomowa i kładka pieszo-rowerowa… Inwestować to my nie umiemy
Inwestycje – magiczne słowo, które politycy odmieniają przez wszystkie przypadki, wierząc, że zapewnią sobie sukces wyborczy i miejsce w historii. Mamy więc inwestycje: publiczne, prywatne, unijne, zagraniczne, samorządowe, w naukę, kapitał ludzki, rozwój i innowacje itd.
Od co najmniej dekady wiadomo, że poziom inwestycji w Polsce, zarówno prywatnych, jak i państwowych, należy do najniższych w Unii Europejskiej i w ostatnich latach oscyluje w przedziale 15-17% PKB, przy średniej unijnej sięgającej 22%. W rankingach wyprzedzamy tylko Grecję, której farmerzy są gotowi uprawiać banany na Olimpie.
Nic dziwnego, że niektórzy nasi politycy chcą coś z tym zrobić. W lutym 2017 r. ówczesny wicepremier Mateusz Morawiecki ogłosił najkosztowniejszy w historii Polski program inwestycyjny, przewidujący mobilizację środków porównywalnych z całym rocznym PKB kraju na cele rozwojowe – nazwał go „Strategią na rzecz Odpowiedzialnego Rozwoju”. Szybko ochrzczono ją „planem Morawieckiego”.
„Wielki sternik” polskiej gospodarki założył, że realizacja programu będzie oznaczała wydatek rzędu 2,1 bln zł! Z czego sektor prywatny miał przeznaczyć na inwestycje ok. 600 mld zł, a ze środków publicznych planowano wydać 1,5 bln zł. Były to pieniądze budżetowe, pozyskane środki unijne, pieniądze samorządów oraz państwowych funduszy celowych (takich jak Fundusz Pracy i Państwowy Fundusz Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych) i agencji wykonawczych. Rząd Prawa i Sprawiedliwości sądził, że w ten sposób zapewni krajowi trwały wzrost gospodarczy oparty na wiedzy, danych i doskonałości organizacyjnej. Przyjęto, że poziom inwestycji w relacji do PKB wzrośnie z 20,1% w roku 2015 do 22-25% w roku 2020.
W ramach strategii Morawiecki ogłosił 12 flagowych projektów, które miały się cieszyć szczególnymi względami rządzących. Były to m.in.:
- „Batory” – zakładał budowę promów pasażersko-samochodowych dla polskich armatorów. Skończyło się na osławionej „stępce Morawieckiego”, która od 2017 r. rdzewiała na pochylni w Stoczni Szczecińskiej Wulkan.
- „Żwirko i Wigura” – głównym założeniem projektu było zbudowanie bezpiecznej infrastruktury dla lotów bezzałogowców oraz stworzenie warunków do rozwoju usług związanych z wykorzystywaniem zbieranych przez nie informacji. Zdaniem kontrolerów NIK projekt ten nie był realizowany zgodnie z wymaganym w strategii podejściem, a jego cele znacząco odbiegły od przyjętych wcześniej założeń.
- „Luxtorpeda 2.0” – celem projektu było stymulowanie rozwoju technologii i produkcji polskich pojazdów szynowych, ze szczególnym uwzględnieniem pojazdów transportu pasażerskiego. „Polskie Pendolino” nie powstało, a projekt w czerwcu 2018 r. po cichu włączono do programu budowy Centralnego Portu Komunikacyjnego. I zapomniano o nim.
- „Plan Rozwoju Elektromobilności” (e-bus, samochód elektryczny) – zaczął się od tego, że premier Morawiecki zapowiedział „1 mln samochodów elektrycznych”. I na tym się skończył.
- „Centrum Rozwoju Biotechnologii” – była to ambitna próba zbudowania pozycji Polski jako europejskiego ośrodka zaawansowanych zamienników leków i leków biopodobnych. Skończyło się na wygórowanych ambicjach.
- „Cyberpark Enigma” – projekt zakładał powstanie ośrodka pozwalającego konkurować z podobnymi na europejskim rynku specjalistycznych usług IT oraz wypracować rozwiązania wspierające rozwój polskiego potencjału tego sektora. W planie była też realizacja projektu o nazwie „CyberMikro”, zakładającego odbudowę polskiego przemysłu mikroelektronicznego. Nic z tych planów nie wyszło.
- „Telemedycyna” – w tej materii co nieco zrobiono. Wdrożono np. szeroko e-recepty i e-skierowania, wprowadzono Internetowe Konto Pacjenta oraz wykonano aplikację mobilną mojeIKP. Kosztowało to łącznie ok. 290 mln zł. Dobre i tyle.
W ramach „Strategii na rzecz Odpowiedzialnego Rozwoju” zapisano też ponad 200 projektów strategicznych, o których nikt dziś nie pamięta. Tak w Polsce realizujemy wielkie projekty infrastrukturalne.
Obecnie sytuacja jest gorsza niż w roku 2020. Zamiast planowanych na rok 2025 przez premiera Morawieckiego wydatków inwestycyjnych na poziomie 22-25% mieliśmy w 2024 r. 16,9% PKB według NIK, a według GUS – 17,4%.
I nie ma w tym nic zaskakującego. Mimo wysiłków od 10 lat poziom inwestycji w relacji do PKB systematycznie w Polsce spada. A to, co powstaje, co się buduje, często budzi poważne wątpliwości.
Autostrady i drogi, stadiony i Olefiny
Polska w 2000 r. dysponowała 400-410 km autostrad i 110-160 km dróg ekspresowych. W 2025 r. mamy 2100 km autostrad i aż 5880 km dróg ekspresowych! I są to najnowocześniejsze trasy w Europie Środkowo-Wschodniej. Ten niebywały postęp wynikał m.in. z właściwego wykorzystania środków unijnych. Przy czym nie obyło się bez kontrowersji. Okazało się, że budowa kilometra autostrady nad Wisłą kosztuje ok. 9,6 mln euro, a w sąsiednich Niemczech – 8,2 mln. W Czechach to wydatek rzędu 8,9 mln euro, w Bułgarii zaś budują autostrady w cenie… 2 mln euro za kilometr.
Drożej niż w Polsce jest w Austrii (12,9 mln euro), na Węgrzech (11,9 mln euro), lecz absolutny czempionat należy do Holandii. W kraju tulipanów, polderów i wiatraków budowa kilometra autostrady kosztuje 50 mln euro!
W tym roku planowane jest oddanie do użytku 400 km autostrad i dróg ekspresowych. W kolejnych latach będzie to od 300 do 420 km. Z inwestycjami drogowymi nie jest więc źle.
O wiele gorzej jest z innymi przedsięwzięciami. Budowa przez rząd PiS słynnej elektrowni w Ostrołęce pochłonęła według różnych szacunków od 1,5 mld do 2 mld zł i zakończyła się spektakularną klęską. Za równie wielką porażkę uchodzi przekop Mierzei Wiślanej, który kosztował podatników 1,198 mld zł i w ocenie Najwyższej Izby Kontroli „już na etapie planowania nie miał szans na pełne osiągnięcie w zaplanowanym czasie głównego celu”, a „jego wartość znacznie przekroczyła granice opłacalności”. Dziś przekopem zajmuje się prokuratura.
Zdrowy śmiech wzbudziła informacja o koszcie budowy otwartej rok temu w Warszawie kładki pieszo-rowerowej nad Wisłą. Miasto zapłaciło za nią ok. 154 mln zł. Dla porównania – koszt budowy mostu na Narwi między miejscowościami Nowe Łachy i Nowy Lubiel na Mazowszu oszacowano na 45 mln zł. 100 mln zł różnicy to dużo.
Czempionem pod względem planowanych kosztów jest budowa pierwszej (a właściwiej drugiej, bo wcześniej był Żarnowiec) polskiej elektrowni atomowej Lubiatowo-Kopalino. Ma to być wydatek rzędu 192 mld zł (choć nie brakuje głosów, że będzie to kwota znacznie wyższa), z czego wydano już 2,7 mld na prace przygotowawcze.
Planowana przez rząd Prawa i Sprawiedliwości budowa









