Tag "PiS"

Powrót na stronę główną
Kraj

Polska przesuwa się na prawo, bo na to pozwalamy

Czy Braun i Bąkiewicz mają nam mówić, co jest słuszne, a co nie?

Mamy zjazd na prawo. W ostatnich tygodniach na granicy polsko-niemieckiej rozstawiły swoje namiociki bojówki Ruchu Obrony Granic, organizowane przez Roberta Bąkiewicza. Rząd, zamiast szybko je stamtąd przegonić, zwlekał, więc zrobiono z tego wielkie halo. – Jeżeli państwo nie daje rady, jeżeli się godzi, by Niemcy podrzucali nam imigrantów, przepychali ich na naszą stronę, to obywatele muszą wziąć sprawy w swoje ręce – wołało PiS. A Kaczyński już zaczął zapowiadać, że bojówkarzy będą wspierać pisowscy posłowie.

Oto polityczne złoto – jedno wydarzenie, a tyle korzyści. Można straszyć inwazją imigrantów. W efekcie w Gorzowie członków zespołu muzycznego z Senegalu, który przyjechał na tamtejszy festiwal Folk Przystań/Folk Harbor, musiała chronić policja. Bo pisowscy politycy zaczęli upubliczniać ich zdjęcia, pisząc, że „migranci już w Gorzowie!”. Można zohydzać Europę, że to prawie kalifat. No i zohydzać Niemców, że ich nam „podrzucają”. A jest jeszcze jedna korzyść – można wołać, że państwo nie działa, nie daje rady, wiadomo, przy Tusku państwo upada.

Ta prosta propaganda trafiła do gustu hierarchów Kościoła. „Granice naszego kraju tak samo z zachodu, jak i wschodu są zagrożone. A jeden z polityków mówi, że więcej niesie ze sobą zła Ruch Obrony Granic niż imigranci, o których nic nie wiemy. Rządzą nami ludzie, którzy samych siebie określają jako Niemców”, wołał na Jasnej Górze bp Wiesław Mering.

Dał o sobie znać w tych dniach także Grzegorz Braun, europoseł, szef Konfederacji Korony Polskiej. W audycji radiowej oświadczył, że komory gazowe w Auschwitz to fejk i zmyślona historia, bo nie ma dowodów na to, że stały i działały. Po tych wypowiedziach, po zawiadomieniach, które złożyli politycy lewicy i aktywiści, prokuratura wszczęła w sprawie Brauna śledztwo. Za kłamstwo oświęcimskie grozi mu kara grzywny lub do trzech lat pozbawienia wolności.

Braun raczej tym się nie przejmuje. Ma to skalkulowane, ważniejszy jest dla niego rozgłos. I to, że przesuwa polską debatę na prawo. Bo media natychmiast zaczęły pytać, co na jego temat myślą teraz politycy PiS. Kaczyński Brauna potępił. Ale inni… Prezydent elekt Karol Nawrocki w tej sprawie milczy. Przemysław Czarnek pytany, co sądzi o wypowiedzi Brauna, odpowiedział krótko: „Nie słyszałem”. Za to dłużej mówił o możliwej koalicji PiS z Konfederacją Korony Polskiej w przyszłym Sejmie: „Gdyby miała się zbierać większość, to ja nie widzę żadnych przeszkód, aby w tej większości był również poseł Skalik, Fritz i Zawiślak (posłowie partii Brauna – przyp. RW), z którymi mam bardzo dobre relacje”.

Czyli wszystko jasne. Sojusz PiS z Braunem jak najbardziej, a wypowiedzi Brauna… Ich Przemysław Czarnek nie słyszał, podobnie jak pewnie nie widział Brauna z gaśnicą. Taki ma dar od Boga.

Nie ucichły jeszcze komentarze dotyczące kłamstwa oświęcimskiego, gdy pojawiło się nowe wydarzenie. Muzeum Gdańska zorganizowało wystawę „Nasi chłopcy”, na której prezentowane są losy Polaków, mieszkańców Pomorza, wcielonych do Wehrmachtu.

Uderz w stół… Natychmiast odezwali się politycy PiS, prezydent Andrzej Duda, a nawet wicepremier Władysław Kosiniak-Kamysz. „Z oburzeniem przyjmuję informację o wystawie »Nasi chłopcy« w Muzeum Gdańska – napisał na portalu X Andrzej Duda. – Przedstawianie żołnierzy III Rzeszy jako »naszych« to nie tylko fałsz historyczny, to moralna prowokacja, nawet jeśli zdjęcia młodych mężczyzn w mundurach armii Hitlera przedstawiają przymusowo wcielonych do niemieckiego wojska Polaków. Polacy jako naród byli ofiarami niemieckiej okupacji i niemieckiego terroru, a nie jego sprawcami czy uczestnikami. Gdańsk – miejsce, gdzie zaczęła się II wojna światowa – nie może być sceną dla narracji, które rozmywają odpowiedzialność sprawców. Takie działania podważają fundamenty naszej tożsamości i godzą w szacunek dla Ofiar. Jako Prezydent Rzeczypospolitej stanowczo się temu sprzeciwiam. Kto relatywizuje zbrodnie, ten rozbraja sumienie narodu”.

Oto myślenie polskiej prawicy w pełnej krasie – czarno-białe, proste i bezkompromisowe niczym marksizm-leninizm w swoich najlepszych latach. Polska była umęczoną ofiarą wojny, więc pokazywanie Polaków w mundurach Wehrmachtu rozmywa ten podział. I „rozbraja sumienie narodu”. Czyli sumienie bojowe, nierozbrojone, jest najważniejsze. W jakiej epoce tak myślano?

Przy okazji warto wspomnieć, że wystawa w Gdańsku nie jest jakąś sensacją. Podobna ekspozycja była już przedstawiana w 2015 r. na Śląsku. Organizował ją tamtejszy IPN i dotyczyła losów Ślązaków w niemieckich mundurach. Wtedy awantury nie było. Jak to rozumieć? Odpowiedź jest prosta. Czasy były inne. W 2015 r. idea

r.walenciak@tygodnikprzeglad.pl

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Jerzy Domański

Odesłać zajęcze serca

Z pewnością kojarzycie takie obrazki z filmów przyrodniczych. Jadowita kobra wije się i syczy, a sparaliżowana strachem mysz bezradnie czeka na egzekucję. Finał znamy. Czy czegoś nam to nie przypomina? Przecież w polityce takie sytuacje są stałym elementem gry. Gdyby w wyborach prezydenckich wygrał Rafał Trzaskowski, to obóz okołopisowski miałby ogromne problemy z utrzymaniem zwartości. A prezes Kaczyński, atakowany przez ostro rywalizujące frakcje partyjne, byłby w sytuacji porównywalnej do tej, w której teraz jest premier Tusk. Widzimy, jak niewiele dzieli sukces od porażki. Gdy spojrzymy na sytuację w Polsce z boku czy z góry, widać dwa potężne bloki wyborcze. Po 10 milionów każdy. Taki stan był na początku czerwca i niewiele się zmienił. Co będzie w przyszłości, którą bym określał na termin wyborów parlamentarnych w 2027 r.? Tylko wróżka może ryzykować odpowiedź. Ale jakkolwiek by analizować potencjalne scenariusze, to nie widzę powodów, by ogromna rzesza wyborców Trzaskowskiego chciała przejść na brunatną stronę mocy. Prędzej może to zrobić ta część wyborców Nawrockiego, która zagłosowała nie tyle na niego, ile przeciw obecnej władzy, a zwłaszcza przeciwko Tuskowi. Ci wyborcy mogą nie chcieć zrobić kolejnego kroku. Tym razem w stronę skompromitowanych polityków PiS podlizujących się Braunowi.

Braun i jego otoczenie to może być dla nich za dużo. Widoczne kłopoty z integracją ma koalicja, ale jeszcze większe czekają dzisiejszą opozycję. Wie o tym Kaczyński i chciał skorzystać z szoku wyborczego, by sparaliżować obóz władzy. Nie udało się. Będzie więc próbował dalej. Swojego konia trojańskiego już buduje.

Czy może mu się udać?

To zależy od koalicji. PiS liczy

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Moloch do likwidacji

Niż genueński Gabriel przyniósł nie tylko intensywne opady, ale i zdymisjonowanie prezes Wód Polskich Joanny Kopczyńskiej

We wtorek 8 lipca minister infrastruktury Dariusz Klimczak odwołał z funkcji prezes Joannę Kopczyńską, a powołał na to stanowisko jej dotychczasowego zastępcę, Mateusza Balcerowicza. Decyzja weszła w życie natychmiastowo, co dowodzi, że zapadła wcześniej. Uniknięto w ten sposób spekulacji, kto będzie kierował spółką, której wartości nie sposób oszacować.

Bo na ile wycenić 8638 km wałów przeciwpowodziowych, 32 792 jazy, przepusty, zapory i inne obiekty hydrotechniczne, 100 wielofunkcyjnych zbiorników retencyjnych, ok. 120 holowników, pontonów i wielozadaniowych barek, że o 26 lodołamaczach nie wspomnę? Państwowe Gospodarstwo Wodne Wody Polskie posiada też dziesiątki tysięcy hektarów gruntów, budynki administracyjne oraz inne cenne nieruchomości i ruchomości. Zatrudnia ok. 6,5 tys. pracowników, a jeden z byłych prezesów zarabiał miesięcznie 40 tys. zł.

Nic dziwnego, że instytucja ta od lat jest źródłem natchnienia dla dziennikarzy śledczych tropiących tzw. nieprawidłowości w podmiotach podległych de facto partyjnym bonzom.

Bo Unia tak chciała

PiS powołało Państwowe Gospodarstwo Wodne Wody Polskie (PGW WP) na podstawie ustawy Prawo wodne, która została przyjęta przez Sejm w roku 2017. Najważniejszym powodem jej uchwalenia była konieczność implementacji Ramowej Dyrektywy Wodnej Unii Europejskiej, przyjętej przez Parlament Europejski 23 października 2000 r. Określiła ona obszary wspólnotowego działania w dziedzinie polityki wodnej, mającej na celu ochronę europejskich rzek, jezior oraz innych zbiorników wodnych przed zanieczyszczeniem.

Polska nie śpieszyła się zbytnio z przyjęciem tych regulacji. W końcu Bruksela zagroziła Warszawie utratą 3,5 mld euro z funduszy europejskich, w tym na inwestycje przeciwpowodziowe, oraz nałożeniem stosownych kar przez Komisję Europejską.

Politycy Prawa i Sprawiedliwości, publicznie demonstrujący obrzydzenie wobec unijnych – czytaj niemieckich – żądań, tym razem podeszli do sprawy z entuzjazmem, gdyż zorientowali się, że to świetna okazja, aby powołać w kraju scentralizowany system zarządzania wodami i obsadzić go swojakami.

Nowa instytucja miała przejąć nie tylko zadania samorządów, obowiązki Krajowego Zarządu Gospodarki Wodnej oraz siedmiu regionalnych zarządów zajmujących się gospodarowaniem wodami, ale też krzepiąco wielki majątek.

Zdaniem rządzących można było równocześnie rozwiązać problem ciągłego niedofinansowania tych instytucji, dzięki dodatkowo pozyskanym środkom. Zakładano, że pieniądze będą pochodziły głównie z opłat za usługi wodne, np. za pobór wód czy naruszanie warunków korzystania ze środowiska.

Jak postanowiono, tak zrobiono. To, co działo się później, stało się przedmiotem dociekań pracowników Najwyższej Izby Kontroli. W obszernym sprawozdaniu opublikowanym w roku 2020 opisali oni liczne patologie, do których doszło w związku z organizacją Państwowego Gospodarstwa Wodnego Wody Polskie. Zdaniem NIK proces ten przebiegał bez wystarczających środków finansowych, bez dostatecznej liczby wykwalifikowanych pracowników

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Tomasz Jastrun

Neandertalczycy na granicy

Porażka prezydencka Trzaskowskiego, chociaż nie­wielka, ma bardzo poważne konsekwencje. Nie przypadkiem w sondażach Platforma i koalicja dra­matycznie tracą. Miliony wyborców, by zmniejszyć ból przegranej, odsuwają się od polityki i idą na emigrację wewnętrzną. Wielu moich znajomych pakuje się i tam właśnie zmierza. Rozumiem mechanizm, sam z coraz większą niechęcią śledzę wydarzenia polityczne. Ale to samobójcza taktyka, realizowanie marzeń PiS i Konfede­racji: niech liberałowie sobie żyją, jesteśmy litościwi, nie mamy intencji was likwidować ani wychować, na ogół jesteście niereformowalni, żyjcie sobie, ale z boku, na tej emigracji, i nam nie przeszkadzajcie. A my już po swoje­mu przerobimy duszę tego kraju.

Nie ma jednak takiej emigracji wewnętrznej, na której będzie można dobrze i wygodnie żyć. Ci, którzy pamię­tają PRL, wiedzą, że polityka sączyła się nawet przez za­mknięte drzwi, pukała złowrogo do okien. Jedyną radą jest więc emigracja zewnętrzna – to polecam emigrantom wewnętrznym – jeśli nie opuszczą kraju, zostaną ukarani. Lecz my, którzy chcemy czynnie przeciwstawiać się złu, bez was już na pewno przegramy.

Wstawiłem te słowa na Facebooka i przeraziły mnie komentarze. Cytuję jeden z wielu, bardziej umiarkowany: „Problem w tym, że rozjechaliśmy się mentalnie z wybranymi przez siebie wła­dzami, nie zrealizowali podstawowych haseł wyborczych, odbudowy wymiaru sprawiedliwości, praw kobiet, stworzenia praw LGBT, a też skręcili w pra­wo, choćby likwidując prawo do azylu na polsko-biało­ruskiej granicy, a teraz »poprawiając« po Bąkiewiczu na granicy z Niemcami. Nie o taką Polskę walczyliśmy. Zo­staliśmy osieroceni przez ludzi, którym daliśmy władzę. Stracili nasze zaufanie”.

Po internecie krążą dziesiątki tysięcy takich wpisów. Te­raz dołożył się do tego Szymon Hołownia i już powszech­ne jest poczucie, że rośnie u nas bałagan i wszystko idzie w rozsypkę. Hołownia, dobry mówca i narcyz, stanowi przykład, że władza to nałóg, który czasami ogłupia. Co za pomysł ładować się ciemną nocą do mieszkania Bie­lana, gdzie przybył Kaczyński, i potajemnie konspirować z gangsterami. I jeszcze wpaść. Widowiskowy przypadek politycznego samobójstwa.

Rozczarowanie i agresja to prawdopodobnie kolejne stadium przeżywania żałoby. Defetyzm szerzy się jak wysoce zaraźliwa choroba. Jeśli tego nie zablokujemy, mamy gwarancję klęski. Konieczne jest potężne szarp­nięcie pojazdu, który utkwił

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Brunatna Polska wstaje z kolan

Politycy PiS i środowiska nacjonalistyczne przypuścili histeryczną nagonkę na Niemców, uchodźców, policjantów i funkcjonariuszy Straży Granicznej

Narracja szowinistów i ksenofobów jest następująca: bezczelni Niemcy, zamiast przeprosić za zbrodnie sprzed 80 lat i wypłacić Polakom 6,22 bln zł reparacji, stanęli po stronie Putina i Łukaszenki w wojnie hybrydowej przeciwko Najjaśniejszej. Każdego dnia potomkowie Adolfa Hitlera przerzucają za Odrę tysiące nielegalnych imigrantów z Afryki, którzy mają za zadanie siać zniszczenie na świętej słowiańskiej ziemi. Zamachy terrorystyczne, gwałty, mordy, śmiertelne choroby, islamskie enklawy – już wkrótce będzie to codzienność polskich miast, miasteczek i wsi. Donald Tusk, który jest marionetką w rękach niemieckich elit (lub wręcz niemieckim agentem), zamiast stanąć w obronie rodaków i ojczyzny, bezczynnie wszystkiemu się przygląda.

Samozwańczy obrońcy granicy

Ponieważ rząd i podległe premierowi służby abdykowały, arcypatrioci wzięli sprawy w swoje ręce. Związany ze środowiskiem ziobrystów Robert Bąkiewicz, niedoszły poseł PiS, uliczny chuligan i były działacz faszyzującego ONR, stworzył Ruch Obrony Granic. Gdy go organizował, mówił m.in.: „Zdajemy sobie sprawę, że zezwolenie na masową migrację nieodwracalnie zniszczy bezpieczeństwo w naszym kraju, nieodwracalnie pociągnie olbrzymie koszty finansowe. Zdrowe byczki, które już są wpychane przez Niemcy na teren Polski, którzy mieli być rzekomo inżynierami czy lekarzami, najczęściej nie chcą pracować, utrzymują się z socjalu”.

Jednak wódz polskich nacjonalistów też jest na swoistym socjalu. Bąkiewicz nie ma żadnego fachu w ręku, ukończył jedynie liceum i od wielu lat nie pracuje zawodowo. Niegdyś razem z żoną założyli firmę budowlaną i – jak napisała „Gazeta Wyborcza” – zatrudniali grupkę Polaków i Ukraińców, „którzy za pięć złotych na godzinę robili wylewki betonowe, tzw. szlichty, i kładli tynki gipsowe, a potem je malowali”. Oprócz tego „Bąkiewicz brał kredyty i otwierał składy budowlane, (…) sprzedawał styropian, piasek, kostkę betonową, wełnę mineralną, ziemię ogrodową”. Interes jednak splajtował. Aby uciec przed wierzycielami (było ich ponad 150, długów zaś kilka milionów), Bąkiewicz z żoną wzięli fikcyjny rozwód, podzielili firmę, a potem złożyli w sądzie wniosek o upadłość. Sąd umorzył wszystkie zobowiązania. Od wielu lat Bąkiewicz utrzymuje się ze zbiórek w internecie i dotacji państwowych. Rząd PiS przyznał powiązanym z Bąkiewiczem organizacjom gigantyczną kwotę – ponad 14 mln zł.

Szeryfowie przejmują władzę

Wróćmy jednak do sytuacji na granicy. Bojówki ROG (odziane w charakterystyczne żółte kamizelki odblaskowe i z biało-czerwoną opaską na ramieniu) złożone z kiboli, chuliganów i nacjonalistów patrolują granicę polsko-niemiecką, wyłapując osoby o ciemnym kolorze skóry, które są bezprawnie legitymowane, zatrzymywane, pozbawiane wolności. Często też znieważane i zastraszane. Arcypatrioci zatrzymują samochody przekraczające granicę, dokonują rewizji pojazdów. Kierowcy, którzy nie chcą się zgodzić na przeszukanie, spotykają się z agresją.

Jak to wygląda w praktyce, pokazał Przemysław Słowik, szczeciński radny KO, który na Facebooku zamieścił relację z Dobieszyna zilustrowaną krótkim filmem. „Co tam się dzieje?! Samozwańcza milicja blokuje pasy ruchu. Auta z zakrytymi tablicami rejestracyjnymi, stoją na awaryjkach z trójkątem na łuku jezdni, na linii ciągłej, w środku lasu. Grupy ludzi z latarkami świecą kierowcom po oczach, próbują zatrzymywać przejeżdżające samochody. To jest skandal! Polska policja powinna w pierwszej kolejności zająć się tą partyzantką stwarzającą zagrożenie na drodze. W drugiej postawić stały patrol pilnujący przejścia. Nie może być zgody na taką anarchię, do tego bazującą na szerzeniu dezinformacji o szturmie nielegalnych imigrantów na granice”, napisał.

Dumni „obrońcy granicy” też dokumentują swoje bezprawne działania, zamieszczając w sieci liczne relacje z, jak to nazywają, „zatrzymań obywatelskich”. Nie ma to jednak nic wspólnego z prawną definicją zatrzymania obywatelskiego – można bowiem go dokonać, tylko ujmując sprawcę przestępstwa na gorącym uczynku.

Tak zwane patrole obywatelskie operują zarówno na przejściach, jak i w przygranicznych miastach, m.in. w Szczecinie, Świnoujściu, Zielonej Górze, Słubicach, Zgorzelcu, Gorzowie. W Zielonej Górze kilkudziesięciu kiboli miejscowego Falubazu ubranych w czarne koszulki wyruszyło patrolować ulice, skandując: „Cała Polska śpiewa z nami: Wypierdalać z uchodźcami!”. Stało się tak po opublikowaniu na związanym z PiS portalu Gazeta Zielonogórska tekstu zatytułowanego „Nielegalni imigranci przesiadują przed szkołami. Obserwują młodzież. Strach wśród rodziców i uczniów”. Jak wszystko wskazuje, tekst jest zmyślony, został opatrzony fikcyjnym zdjęciem, podpisał się pod nim nieistniejący dziennikarz i chodziło tylko o wywołanie niepokoju wśród mieszkańców miasta. Histerię potęgował były premier Mateusz Morawiecki, zamieszczając w sieci wpis: „Zielona Góra. Nielegalni imigranci przesiadują pod szkołami, obserwują młodzież, chodzą półnadzy. Rodzice alarmują, rząd milczy!”.

Już nie murem za polskim mundurem

Na celowniku Bąkiewicza i jego kamratów z ROG znaleźli się funkcjonariusze Straży Granicznej. Pogranicznicy oskarżani są o „uległość” wobec Niemców. Bąkiewicz pokazał w internecie filmik, na którym zarejestrowano niemieckiego policjanta w towarzystwie polskich policjantów i strażników. Na tej podstawie stwierdził, że niemiecki policjant „pilnuje” polskich pograniczników. „Przecież to absurd! Niemcy przemycają migrantów do Polski, a jednocześnie nadzorują, by polskim funkcjonariuszom nawet nie przyszło do głowy im w tym przeszkadzać. To niebywały skandal! Na nagraniu widać, jak niemiecki funkcjonariusz – przyłapany na gorącym

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Czy głos każdego wyborcy został dobrze policzony?

Nie. I zawsze będą wątpliwości, czy Nawrocki został wybrany legalnie

Wszyscy wiemy, że wynik wyborów prezydenckich w rzeczywistości jest inny niż ten, który ogłosiła PKW.

We wtorek 1 lipca o godz. 18.45 nastąpiło to, czego wszyscy się spodziewaliśmy – Izba Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych Sądu Najwyższego ogłosiła ważność wyboru Karola Nawrockiego na prezydenta RP. Izba podjęła tę uchwałę w 18-osobowym składzie, zgłoszono trzy zdania odrębne.

Czy w związku z tym sprawa wyborów została zamknięta? No nie. I można z całym przekonaniem orzec, że sposób, w jaki potraktowali ją sędziowie z IKNiSP i partie polityczne, wystawia im jak najgorsze świadectwo.

I.

Zacznijmy od kwestii formalnej, która mocno porusza środowiska prawnicze. Otóż Izba Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych Sądu Najwyższego nie jest sądem. Jest ciałem wybranym nielegalnie, zlepionym z pisowskich prawników, i nie powinna orzekać w tej sprawie. Można było z tego kłopotu wybrnąć, przekazując ocenę ważności wyborów Izbie Pracy, która jest umocowana prawnie, tworzą ją sędziowie legalnie wybrani. Można też było przyjąć tzw. ustawę kompetencyjną, która uznanie wyniku wyborów składała w ręce najstarszych stażem sędziów. Ale tę ustawę zawetował Andrzej Duda, by jego było na wierzchu.

Mamy więc sytuację taką, że ważności wyboru Karola Nawrockiego nikt nie stwierdził. A powinien Sąd Najwyższy.

II.

W wyniku informacji, które dostały się do opinii publicznej, znacząca liczba Polaków uważa, że wybory mogły zostać sfałszowane. I że głosy powinny być przeliczone jeszcze raz. Aż 40% Polaków myśli, że wybory mogły być sfałszowane. Ponad 60% chciałoby ponownego przeliczenia głosów. Ta grupa jest rozbita – 30% chciałoby ponownego przeliczenia we wszystkich komisjach wyborczych, 31% tylko w tych, co do których zgłoszono protesty. Warto zwrócić uwagę na postawę wyborców koalicji rządzącej. Aż 57% chce ponownego liczenia we wszystkich komisjach. 36% – tylko w komisjach, których dotyczyły protesty wyborcze. I ledwie 5% mówi, że nie trzeba liczyć w ogóle. Ta postawa ma swoje źródła, nie wzięła się znikąd.

III.

Wynik wyborów prezydenckich w rzeczywistości jest inny niż ten, który ogłosiła PKW – to bezdyskusyjne i udowodnione. Okazało się przecież, że podział głosów w komisjach, które sprawdzono jeszcze raz, nie zgadzał się z tym, co zostało zapisane w protokołach. A jeżeli sprawdza się 19 komisji i w 12 wynik wpisany do protokołu jest inny niż w rzeczywistości, podpowiada to, że w innych komisjach mogło być podobnie. Kłopot w tym, że tę podpowiedź sędziowie IKNiSP zignorowali.

Mówił o tym w Sądzie Najwyższym zastępca prokuratora generalnego Jacek Bilewicz: „Tak naprawdę do tej pory nie wiemy, jaki jest wynik wyborczy, bo nie można w sposób jawny i pewny określić przewagi jednego z kandydatów. Ponieważ SN nie zdecydował się na przeliczenie kart we wszystkich komisjach, w których zachodziły anomalie, nie sposób określić, jaka była dokładna różnica między kandydatami. Prokuratura nie chce zmieniać wyniku wyborów, jednak wskazuje, że powinny być ustalone dokładne ich wyniki”.

Dla „Rzeczpospolitej” wypowiedział się też sędzia Wojciech Hermeliński, były przewodniczący PKW i były sędzia Trybunału Konstytucyjnego: „Jeżeli już jest tyle podejrzeń, tyle ustalono w wyniku badania tych kilkunastu komisji, że w nich dochodziło do pomyłek co najmniej, to myślę, że w wielu innych komisjach pewnie też. Zasada prawdopodobieństwa wskazuje na to, żeby liczyć się z tym, że w innych komisjach też mogło dojść do tego rodzaju historii”.

„Nie mamy pewności co do wyników wyborów prezydenckich” – to z kolei słowa Ryszarda Kalisza, członka PKW. „Nie ma tej pewności prokuratura, bo postanowiła przeliczyć głosy w 296 komisjach. A jeżeli toczy się postępowanie przygotowawcze, to znaczy, że jest uzasadnione podejrzenie popełnienia przestępstwa”.

Ale te słowa i te działania nie przekonały sędziów Izby Kontroli Nadzwyczajnej. Sędzia Krzysztof Wiak, przedstawiając jej stanowisko, stwierdził, że do sądu wpłynęło ponad 54 tys. protestów wyborczych, lecz za zasadne uznano 21. I dodał, że nie miały one wpływu na ostateczny wynik wyborów. Sędzia Wiak jest mało precyzyjny. Oczywiście, że te różnice (pomyłki, fałszerstwa – jak było naprawdę, powinna wyjaśnić prokuratura) wpłynęły na wynik

r.walenciak@tygodnikprzeglad.pl

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Jan Widacki

Chyba przelicytuję kolegę

Wśród felietonistów „Przeglądu” etatowym niejako pesymistą jest prof. Andrzej Romanowski, który kilka razy w miesiącu dzieli się z czytelnikami swoimi „refleksjami pesymisty”. Mam nadzieję, że nie obrazi się na mnie za to, że dziś przelicytuję go na tych łamach w pesymizmie.

Patrzę na scenę polityczną, na krajobraz po (wyborczej) bitwie, i mój pesymizm jest równie głęboki jak Rów Filipiński. Wybory, jakkolwiek już po wynikach pierwszej tury nie powinny nikogo dziwić, wciąż były przedmiotem złudzeń. Zderzenie z rzeczywistością okazało się bolesne. Nie dość, że Karol Nawrocki wygrał z Rafałem Trzaskowskim, to jeszcze Braun zebrał ponad 1 mln głosów! W pierwszej chwili Tusk zachował się rozsądnie. Wystąpił o wotum zaufania dla swojego rządu, zgodnie z oczekiwaniami dostał je, bo koalicja jeszcze się nie rozpadła. Zaraz po tym powinny nastąpić kolejne kroki pokazujące, że rząd rządzi, że ma wsparcie szerokiej koalicji, że pracuje, ma sukcesy. Nie nastąpiły.

W sytuacji, gdy konieczna była ofensywa medialna, premier przez miesiąc szukał kandydata na rzecznika rządu. W kręgach koalicyjnych mówiono, że będzie to „polityk z górnej półki”. W końcu rzecznikiem został Adam Szłapka. Nie wiem, czy to rzeczywiście „górna półka” Platformy (w takim razie jakie są te średnie półki, nie mówiąc o niższych?), ale rzecznik jest zupełnie niemrawy. A czas wymaga aktywności. Rzecznik powinien mówić nie tylko do dziennikarzy, zwłaszcza tych

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Polska w chaosie

Fałszerstwa, pomyłki w liczeniu głosów, przedstawiciele fikcyjnych komitetów w komisjach wyborczych. Oto, co zafundował nam Jarosław Kaczyński

Czegoś takiego jeszcze nie było w historii polskich wyborów: ponad 50 tys. protestów wyborczych, które wpłynęły do Sądu Najwyższego, liczne tzw. cuda nad urną i na dokładkę pisowscy nominaci ulokowani w nielegalnej Izbie Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych Sądu Najwyższego, którzy będą orzekać o ważności wyborów na urząd prezydenta RP.

Zapowiedzi fałszerstw

Już od kilku miesięcy politycy partii Jarosława Kaczyńskiego ostrzegali swoich sympatyków przed masowymi fałszerstwami wyborczymi. Było to niedorzeczne, bo PiS w ciągu ośmiu lat swoich rządów tak bardzo przeorało Kodeks wyborczy (uzasadniając to kłamliwie troską o praworządność), że nic podejrzanego nie powinno się wydarzyć. Matactwa miały oczywiście pogrążyć Karola Nawrockiego. Przedstawiciele związanych z PiS organizacji Ruch Kontroli Wyborów i Ruch Ochrony Wyborów (czuwały one nad prawidłowym przebiegiem głosowania, a koordynatorem tej drugiej był Przemysław Czarnek) wskazywali liczne niedoskonałości procesu wyborczego, m.in. korzystanie z wadliwej aplikacji mObywatel do potwierdzenia swojej tożsamości przez głosującego, możliwe masowe podrabianie zaświadczeń o prawie do głosowania w innym miejscu niż miejsce zamieszkania, „nierzetelne” liczenie głosów, „omyłkowe” przypisywanie głosów, unieważnianie głosów poprzez dopisywanie znaku X lub uszkadzanie kart wyborczych.

Była pisowska kuratorka oświaty Barbara Nowak straszyła „awarią” lub „zdalną modyfikacją algorytmu” (o jaki algorytm chodzi, nie wyjaśniła) pomiędzy komisją lokalną a centralną, a nawet manipulacjami w centralnej bazie gromadzącej głosy z całego kraju. Anita Gragas, tzw. dziennikarka śledcza pisowskich mediów, ostrzegała wyborców przed używaniem długopisów udostępnianych w lokalach wyborczych, gdyż mogą to być znikopisy, po użyciu których tusz się ulatnia po kilku godzinach. Zalecała, aby używać jedynie własnych długopisów, a dla pewności zabrać ze sobą do lokalu wyborczego świeczkę i zatrzeć nią wolne pole z nazwiskiem kontrkandydata Nawrockiego, „bo na wosku nikt nie dopisze krzyżyka”.

Poseł PiS Paweł Jabłoński (w rządzie Mateusza Morawieckiego był wiceszefem MSZ) wystosował apel do członków komisji wyborczych w placówkach dyplomatycznych: „Wiem, że większość z Was bardzo chce, żeby te wybory były uczciwe. Jeśli byłyby jakieś próby fałszerstwa, to swoją drogą to też będzie bardzo łatwo wykryć, jeśli się jakieś tam będą proporcje głosów znacząco różniły, więc jeśli ktoś by się zabierał za fałszerstwa, to nie róbcie tego, bo to wykryjemy. Natomiast wielka prośba do wszystkich członków komisji, pracowników naszych konsulatów, ambasad – bądźcie szczególnie uważni. Jeśli ktoś będzie chciał skręcić te wybory za granicą, zostanie to wykryte, ale możemy temu zapobiec”.

Do pilnowania wyborów zachęcał też Janusz Kowalski. „Chcą ukraść zwycięstwo Karolowi Nawrockiemu, więc apelujemy (…), aby patrzeć się na ręce, patrzeć się na długopisy, pilnować wyborów, pilnować każdej komisji, każdego, każdej polskiej wsi, miasta, gminy, po to, żeby nie ukradli zwycięstwa wyborczego Karolowi Nawrockiemu, bo co do tego nie mam żadnej wątpliwości, że nasz bonżur Rafał Trzaskowski już wie, że przegrał wybory, dlatego zrobią wszystko, żeby te wybory skręcić. (…)I ta armia patriotów stworzona tutaj przez stronę społeczną będzie taką naszą armią, która będzie pilnować prawidłowości i uczciwości wyborów”, grzmiał poseł PiS.

Strażnicy demokracji

Jak wygląda pilnowanie prawidłowości i uczciwości wyborów, zdradził Marek Zagrobelny, były wieloletni działacz PiS, który uczestniczył w Ruchu Ochrony Wyborów.

„To jednym słowem partyjny twór, który z jakąkolwiek »ochroną« nie ma nic wspólnego. To organ stworzony w pierwszej kolejności do nachalnej mobilizacji pisowskich działaczy przed wyborami. A w drugiej? Do fałszowania! »Szkolenia« tego czegoś odbywają się w atmosferze nieustannego nagabywania członków i sympatyków PiS do przejmowania totalnej kontroli nad obwodowymi komisjami wyborczymi. Ruch skupia się później bowiem głównie na członkach komisji. Ci ludzie są zmuszani do tego, aby zostawali przewodniczącymi i wiceprzewodniczącymi komisji obwodowych, a później w dniu wyborów do bycia »pod telefonem« z szefostwem lokalnych struktur PiS i wykonywania poleceń (…). PiS działa tu czysto ideologicznie na bazie popularnych w partii spiskowych teorii. Po prostu zachęca się ludzi do fałszowania głosów. Wyszukuje się w tym celu jak najbardziej chętne do tego osoby i dosłownie instruuje o sposobach i technikach fałszowania. Oczywiście odbywa się to w dużej mierze nieoficjalnie, między słowami oraz najczęściej w rozmowach »w cztery oczy« lub gdzieś w przerwach podczas tych rzekomych szkoleń. Same szkolenia mają natomiast część oficjalną, która ma sprawiać wrażenie powagi, merytoryki i informować o procedurze wyborczej. Niemniej jednak dziś, widząc, na jaką skalę sfałszowano obecne wybory, jestem sobie w stanie wyobrazić nawet to, że odpowiednie instruktaże o fałszowaniu podawano i omawiano dość otwarcie – wprost na spotkaniach”, napisał Zagrobelny na Facebooku.

Choć w wyborach prezydenckich udział brało 13 kandydatów, to w komisjach wyborczych zasiadali przedstawiciele aż 44 komitetów wyborczych, nawet tych, które nie zebrały wymaganej liczby 100 tys. podpisów albo w ogóle nie prowadziły zbiórek podpisów. Wystarczyło się zarejestrować, by mieć swojego przedstawiciela w komisji wyborczej (każdemu komitetowi przysługiwało jedno miejsce). Przedstawiciele „komitetów widmowych” obsadzili 35 tys. miejsc w komisjach wyborczych

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Wojciech Kuczok

Nieprzemijalna faza buntu

Wysłali Polaka w kosmos, ale niedługo wróci. Ja bym się ucieszył, gdyby tam wysłano te 10 mln, które głosowały na Nawrockiego, najlepiej na stałe, niech skolonizują jakiś księżyc albo asteroidę i niech zabiorą ze sobą cały kler, żeby im poświęcił grunt, nad którym będą się unosić w rozkosznej nieważkości. Broń Boże Wszechmogący, nie życzę im źle, ja im winszuję jak najlepiej, chciałbym, aby wszyscy zaznali wyczekiwanego Wniebowstąpienia i zostawili ten plugawy padół ziemski nam, obywatelom gorszego sortu, abyśmy w ziemskim przedpieklu ciułali dni do apokalipsy, biedni i umęczeni, ale na zawsze wolni od PiS, Konfederacji i elekta obywatelskiego.

Im więcej czasu mija od feralnej nocy wyborczej, która skazała Polskę na kolejne pięciolecie kaczystowskiego pomazańca w Pałacu Prezydenckim, tym bardziej gniew we mnie rośnie i niezgoda, krew mnie zalewa i nie dziwię się wcale rozpaczliwym nadziejom połowy narodu na odwrócenie wyników. Nasi chcą liczyć od nowa, bo Polska nie może przecież paść ofiarą epidemicznej dyskalkulii członków komisji wyborczych, co bardziej rozgorzali wietrzą wielkie fałszerstwo, bo przecież PiS umie w przekręty jak nikt inny, najbardziej zaś krewcy twierdzą, i ja z nimi zasadniczo się zgadzam, że jeśli Nawrocki ma być demokratycznie wybranym prezydentem, to mamy ostateczny dowód, że demokracja w Polsce się nie przyjęła. I zamachowi stanu, zakończonemu ostateczną delegalizacją partii prawicowych, wtrąceniem wszystkich kaczystów do lochu za podzielenie narodu oraz złapaniem krótko za mordę tych, którzy wyjdą na ulice, żeby walczyć za Jarosława, sprzeciwiam się rozumem, ale serce mi czyni piekielne podszepty. A to oznacza, że jestem o jeden psychologiczny etap umierania do tyłu w stosunku do większości wyborców Rafała Trzaskowskiego (chodzi o umieranie nadziei) – oni już przeszli do fazy targowania się i lada dzień wpadną w depresję, by po wielu miesiącach dotrzeć do mety oznaczającej pogodzenie się z wyrokiem – ja wciąż tkwię w fazie intensywnego buntu. Na uszanowanie wyników wciąż nie znajduję sposobu, albowiem to wynik absurdalny, abstrakcyjny, dojmująco smutny – Nawrocki to nawet

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Jerzy Domański

Policzmy jeszcze raz

I jak tu nie wierzyć w dość powszechne przekonanie, że nieważne, jak głosujemy, ważniejsze, kto liczy głosy. Znamy to aż za dobrze z różnych systemów politycznych. Po 1989 r., w ustroju demokratycznym, miało być inaczej. A jak jest? Miesiąc po wyborach wiemy tylko, że wynik podany przez Państwową Komisję Wyborczą jest fikcją. Wiemy, że są masowe protesty i kolejne błędne wyniki. Codziennie inne. Burzy to mozolne przekonywanie ludzi do powszechnego udziału w wyborach, „bo każdy głos jest ważny”.

Przy tak ogromnym przedsięwzięciu jak wybory ogólnopolskie wpadki mogą się pojawić. Ocenić je i podjąć decyzje co do ważności wyborów powinien Sąd Najwyższy. U nas też tak było. Przez ponad 20 lat. Aż przyszło PiS i rozwaliło system, by zabezpieczyć swoje partyjne interesy. Powołano Izbę Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych Sądu Najwyższego. Sami neosędziowie. Powiązani z obozem Kaczyńskiego. Izby tej nie uznają europejskie trybunały. Według nich, i w ocenie najwybitniejszych polskich prawników, izba nie jest sądem, a sędziowie ci nie są sędziami, bo nie spełniają standardów niezależności i bezstronności. W tej sytuacji ich potencjalne orzeczenie będzie tylko polityczną deklaracją wierności partii, która ich tam obsadziła.

Ileż to razy w ostatnich latach politycy PiS

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.