Tag "PKOL"
Gigantyczne prowizje i polityczna sitwa
Gdyby zdobywanie pieniędzy było konkurencją sportową, Radosław Piesiewicz byłby mistrzem wszech czasów
Radosław Piesiewicz, zwany „Pisiewiczem”, namaszczony przez PiS prezes Polskiego Komitetu Olimpijskiego, znów jest w centrum uwagi. Najpierw było o nim głośno, bo jako jedyny szef tej najbardziej szacownej organizacji sportowej, mającej przeszło stuletnią historię, wypłacał sobie po cichu pensję. I to niemałą, bo sięgającą kilkudziesięciu tysięcy złotych miesięcznie. Teraz może się okazać, że ta przesadna miłość do pieniędzy zaprowadzi Piesiewicza do więzienia. Agenci CBA wspólnie z funkcjonariuszami KAS na polecenie Prokuratury Regionalnej w Gdańsku przeprowadzili przeszukania m.in. w siedzibie PKOl, Polskiego Związku Koszykówki, Polskiej Ligi Koszykówki SA, a także w miejscach zamieszkania osób z zarządów tych organizacji. Przeszukano domy Piesiewicza i jego rodziców. Zarekwirowano dokumenty i elektroniczne nośniki pamięci.
Prowizja od sponsorów
„To niezwykła korelacja zdarzeń. Wczoraj odbyło się spotkanie z kilkoma osobami u księcia Lubomirskiego. Tam bardzo długo dyskutowaliśmy i padła mocna deklaracja z mojej strony – nie zrezygnuję z prezesowania w PKOl, ponieważ zostałem wybrany w demokratycznych wyborach. Nie mam sobie nic do zarzucenia i zapraszam wszystkich chętnych do wyborów w 2027 r.”, bronił się Piesiewicz, jak gdyby działania służb miały na celu usunięcie go ze stanowiska. Tymczasem chodzi o bezczelny przekręt.
Według informacji przekazanych przez prokuraturę Piesiewicz, w czasie gdy był prezesem Polskiego Związku Koszykówki i Polskiej Ligi Koszykówki, oprócz tego, że otrzymywał sowite wynagrodzenie (kilkadziesiąt tysięcy złotych miesięcznie), miał zarejestrowaną jednoosobową działalność gospodarczą i wystawił organizacjom koszykarskim faktury VAT na kwotę ponad 9 mln zł za fikcyjne usługi, które dotyczyły „pośrednictwa handlowego”, z czego otrzymał ponad 7 mln zł. Takich pieniędzy, nawet gdyby pracowali 50 lat, nie zarobią nauczyciele, żołnierze, policjanci, pielęgniarki, ale dla Piesiewicza było to jak pstryknięcie palcami.
To pośrednictwo handlowe stanowiło procent od umów ze spółkami skarbu państwa, które sponsorowały koszykówkę. Państwowe firmy pewnie nie byłyby do tego chętne, ale Piesiewicz przyjaźnił się z Jackiem Sasinem, ówczesnym wicepremierem i ministrem aktywów państwowych, który sprawował nadzór nad spółkami. Zatem jako szef organizacji sportowych dzięki układom politycznym naganiał sponsorów i jeszcze brał za to dodatkowe pieniądze. Modus operandi był genialny i nie wymagał żadnego nakładu pracy.
Jak zauważył w rozmowie z „Polityką” prof. Michał Romanowski, adwokat, specjalista
Dymalski też kandydował
Czy Radosław Piesiewicz będzie za rok prezesem PKOl? Mało prawdopodobne. Pod olimpijską pokrywką tak już kipi, że wrzątek parzy nawet tych, którzy uwierzyli, że Piesiewicz jest megamocny. A nie jest to towarzystwo, które by chciało umierać za jakiegoś przegrywa. Nominacja Dudy do MKOl jest równie realna jak numer, który cztery lata temu chciał wyciąć Andrzej Kraśnicki. Były prezes rekomendował do MKOl Mariana Dymalskiego z Uniwersytetu Wrocławskiego. Efekt znany. Pełna kompromitacja. Na dodatek Dymalskiego, który był prezesem rady nadzorczej
Piesiewicz zbiera haki i SMS-y
Coraz bardziej nerwowy jest Radosław Piesiewicz. Tak się przykleił do tłustej posady prezesa PKOI, że broni jej wszelkimi metodami. Wszyscy jego poprzednicy byli działaczami społecznymi. A teraz jest gość, którego trzeba utrzymywać z pieniędzy, jakie powinny iść na sport. Co się dzieje za kulisami PKOI? Zagrożeni są nawet ci członkowie władz komitetu, którzy Piesiewicza popierali. Wystarczy że, jak Otylia Jędrzejczak, prezeska Polskiego Związku Pływackiego i wiceprezes PKOI, zaczną być bardziej krytyczni, to Piesiewicz przestaje być milutki. Ujawnił, że ma w telefonie liczne SMS-y Otylii, „że mnie bardzo mocno wspiera”. By ją wyeliminować, namówił do startu w wyborach na prezesa związku pływaków Pawła Słomińskiego. Jędrzejczak wygrała i ma teraz szansę odegrać się na tym intrygancie.
Czy zarząd PKOl powinien zmienić prezesa?
Robert Korzeniowski,
czterokrotny mistrz olimpijski
Tak. Odsunięcie prezesa PKOl powinno być jednak dopiero początkiem dyskusji o procesie uzdrowienia tej instytucji. Trzeba zadać sobie pytanie, czym PKOl ma się zajmować, bo można odnieść wrażenie, że jego ostatnie działania są odległe od tego, co zawarto w statucie. Pan Piesiewicz powinien jak najszybciej podać się do dymisji. Chodzi tu nawet nie o jego osobisty interes czy uwikłanie polityczne, ale o to, jak na jego obecności w ruchu olimpijskim cierpi cały polski sport.
Michał Listkiewicz,
działacz sportowy, sędzia piłkarski
PKOl jest instytucją zakładaną przez wielkich Polaków, i to w czasach tuż po odzyskaniu niepodległości. Przez lata prezesami tej instytucji byli wybitni ludzie. Prezesem PKOl powinna być osoba nieuwikłana w bieżące polityczne spory. To ktoś, kto powinien działać ponad wszelkimi podziałami. Dziś sprawa prezesa PKOl jest medialnie bardzo upolityczniona. O jego odwołaniu powinno zadecydować całe środowisko sportowe, czyli wszyscy zrzeszeni członkowie PKOl. Impuls do takiego ruchu powinna jednak dać komisja rewizyjna, która wcześniej zweryfikowałaby nieprawidłowości. PKOl nie może działać długo w konflikcie z rządem i Ministerstwem Sportu, bo muszą to być naczynia połączone.
Witold Bereś,
miesięcznik „Kraków i Świat”
The Games must go on, rzekł Avery Brundage, szef MKOl, gdy palestyńscy terroryści zabili izraelskich olimpijczyków w Monachium w 1972 r. Był to ten ramol, który wyrzucał olimpijczyków, gdy zobaczył ich z coca-colą podczas konferencji prasowej. Wtedy zrozumiałem, że sport to taki biznes jak inne, tyle że zarabia, kryjąc się pod hipokryzją. I wyrosłem ze złudzeń. Później wyrosłem z młodzieńczej choroby liberalizmu, dziś jasne jest dla mnie, że na wielu polach musi istnieć porozumienie ogółu, by wspierać potrzebujących i słabszych. Wygląda na to, że w III RP dojrzałość przydaje mi się jak Himilsbachowi angielski. Bo sport nad Wisłą to a) wspieranie niepotrzebujących, czyli działaczy na żerowisku; b) biznes, ale dla stacji TV i korporacji reklamowych. I tylko słabszych faktycznie się wspiera, bo odwaga ujawnienia łajdactw przez polskich olimpijczyków rośnie z każdą olimpiadą wprost proporcjonalnie do ich sukcesów. OK – kto lubi amerykański pro wrestling, gdzie zapaśnicy udają, że biją, a publika udaje, że się boi – jego sprawa. Ale dlaczego mają udawać za pieniądze podatnika, który nie ma w mieście gdzie pokopać piłki z wnukami, bo za jego szmal cwani nieudacznicy bawią się w najlepsze?
Grzegorz Kalinowski,
były dziennikarz sportowy, pisarz
Pytanie powinno brzmieć: jak to się stało, że ten człowiek został prezesem PKOl?
Piesiewicz puka spod dna
Wyprawa naszych olimpijczyków do Paryża odarła kibiców ze złudzeń, że polski sport jest potęgą. Z paroma wyjątkami szoruje po dnie. A jeszcze i w tej ponurej sytuacji słychać pukanie spod dna. To Radosław Piesiewicz. Najbardziej kuriozalny prezes w historii PKOl. Oczywiście nie bierze pod uwagę rezygnacji. Walczy przecież nie o honor czy dobre imię, bo przez to, co robi, jest poza moralnymi kategoriami. Gdyby szukać modelowego reprezentanta dojnej zmiany, to Piesiewicz pasuje jak ulał. Karierowicz jak z komedii. Dyzma na miarę PiS. Z Wołomina, gdzie wraz z Jackiem Sasinem przeczekał trudne dla partii czasy, trafił na salony w Paryżu. Z manierami cwaniaka przekonanego o swojej wielkości. Sprytnego i tak pazernego, że sławne „kasa, misiu, kasa” mogłoby być jego drugim imieniem. Już jako prezes Polskiego Związku Koszykówki pobierał podwójną pensję – także jako szef ligi, a dodatkowo prowizję od umów sponsorskich. Prezesem PKOl został, obiecując prezesom związków sportowych wielkie pieniądze ze spółek skarbu państwa. Działacze uwierzyli, że 10-krotnie zwiększy budżet komitetu, bo widzieli jego relacje z ówczesnym wicepremierem Sasinem. Człowiekiem, który pisowcami obsadził wszystkie firmy państwowe. I zajął się pisizacją sportu.
Do związków sportowych tabunami wysyłano ludzi skrojonych na miarę Piesiewicza. Nastawionych na czerpanie osobistych korzyści. O kompetencjach, których trzeba by szukać pod mikroskopem. Zapaść w kolejnych dyscyplinach sportowych przyśpieszała. Za to portfele tych wysłanników puchły od grubych nominałów.
Ciekaw jestem, jak się czują kiedyś wybitni sportowcy, a dziś prezesi związków, choćby Otylia Jędrzejczak czy Tomasz Majewski, którzy przyłożyli rękę do wyeliminowania prezesa PKOl Andrzeja Kraśnickiego. Działacza kompetentnego, uczciwego, niekorzystającego z kasy PKOl i nieuwikłanego w afery. Dla Piesiewiczów Kraśnicki powinien być jak wzorzec z Sèvres. Przy koniunkturalizmie działaczy i naciskach ze strony prezydenta Dudy nie mógł się utrzymać. Mamy więc prezesa, który zarabia w PKOl krocie. Na wszelkie sposoby. Bez decyzji i nawet wiedzy działaczy.
Piszemy o tym, jako nieliczni, od czasu tego haniebnego puczu, który wyniósł do władzy Piesiewicza. Zobaczymy, co z tym teraz zrobią członkowie PKOl. Kasy od Sasina nie będzie. Zastąpią ją liczne i bardzo potrzebne kontrole.
Trzeba zacząć przywracać w tym środowisku transparentność, uczciwe zasady oraz przejrzystość i jawność wynagrodzeń.
Pisizacja sportu to zapaść i nieszczęście, z których długo będziemy musieli się leczyć.
Blamaż nad Sekwaną
Żebyśmy za cztery lata znowu nie musieli się wstydzić, odpowiedzialność za niepowodzenia sportowe muszą zacząć ponosić działacze.
Sport wyczynowy jest dotowany przez państwo, bo sukcesy wyczynowców wzmacniają spójność społeczną, podnoszą narodowe morale oraz poziom optymizmu. Ale po igrzyskach Polacy są sfrustrowani, zdezintegrowani i zdołowani – bo wyczynowcy zafundowali kibicom traumę.
Na przygotowania olimpijczyków polscy podatnicy wydali niemal pół miliarda złotych, najwięcej w historii igrzysk. Efekt: dziesięć medali, w tym jeden złoty, i 42. miejsce w klasyfikacji medalowej. Koszt zdobycia jednego krążka: 50 mln. To rekord, niestety niechlubny. Katastrofa staje się jeszcze lepiej widoczna, gdy przyjmiemy do wiadomości, że przy 329 konkurencjach rozgrywanych w Paryżu Polska wygrała jedynie we wspinaczce sportowej, dyscyplinie usytuowanej w głębokiej niszy, obok breakdancingu i wyścigów na BMX-ach.
Marna pociecha.
Cóż, włażeniem na ścianę świat niespecjalnie się podnieca, ale gdyby nie spidermenka z Lublina, nie mielibyśmy złota w ogóle i w klasyfikacji medalowej wyprzedziłyby nas nie tylko takie potęgi sportowe jak Indonezja, Bahrajn, Gruzja, Azerbejdżan, Iran, Uzbekistan i Algieria, ale także Saint Lucia (165 tys. mieszkańców) i Dominika (70 tys.). Dwa ostatnie kraje zdobyły po jednym złotym medalu w dyscyplinach bardziej prestiżowych niż wspinanie się po ścianie – dla Dominiki złoto wywalczyła Thea LaFond w trójskoku, a dla Saint Lucia Julien Alfred w biegu na 100 m. Ta ostatnia była zresztą o włos od zwycięstwa na 200 m, jednak skończyło się na srebrze, dzięki czemu Polska rzutem na taśmę wyprzedziła kraj o zasobach demograficznych i finansowych mizerniejszych od choćby rzeszowskich.Trwogi dodaje fakt, że reprezentacje Saint Lucia i Dominiki liczyły po czworo zawodników, ponad 50 razy mniej od polskiej kadry, a mimo to aż do 7 sierpnia i wygranej Aleksandry Mirosław biły naszych, aż furczało.
Igrzyska olimpijskie w Paryżu zakończyły się zatem dla Polski kompromitacją i jedyną, acz marną pociechą jest fakt, że Polski Komitet Olimpijski raczej nie będzie miał kłopotu z dotrzymaniem obietnicy podarowania mieszkania każdemu złotemu medaliście.
Tymczasem komentatorzy próbują zamazać obraz sytuacji rytualnymi przyśpiewkami. Oto nasze siatkarki dostały lanie w ćwierćfinale od USA, bo – jak się tłumaczy – nie miały doświadczenia, Amerykanki zaś to drużyna, która w Tokio zdobyła złoto i, począwszy od Pekinu (2008 r.), regularnie stawała na pudle. Porażka Igi Świątek w półfinale jest z kolei wyjaśniana zbytnim stresem wynikającym z roli faworytki. Czyli nasza tenisistka przegrała, bo była faworytką, natomiast siatkarki przerżnęły, bo grały z faworytkami. Wniosek: nie warto osiągać sukcesów, bo wygrane sprawią, że przypadnie nam trudna do udźwignięcia rola pewniaka (Świątek), a zarazem warto zwyciężać, bo doświadczenie nabyte w walce o stawkę zwiększa szanse wygranej (siatkarki USA). To rozumowanie nie trzyma się kupy, ale usprawiedliwianie porażek i poszukiwanie ich pozasportowych przyczyn jest ulubionym zajęciem działaczy oraz dziennikarzy sportowych. W ten sposób naszym zawodnikom uchodzi płazem każdy blamaż.
Prezes Piesiewicz – złoty i „skromny”
Po pisowcach został model olimpizmu oparty na dojeniu spółek skarbu państwa.
W igrzyskach olimpijskich w Paryżu weźmie udział 10,5 tys. sportowców płci obojga z 206 państw. Czeka na nich 329 kompletów medali, z czego płynie oczywisty wniosek: dla wszystkich nie starczy. Radosław Piesiewicz, prezes Polskiego Komitetu Olimpijskiego, twierdzi, że biało-czerwoni mają szansę na 16 krążków. Jednak z powodu wrodzonej skromności nie dodaje, że sam zasłużył na medal. I to z najszlachetniejszego kruszcu, bo choć na stolcu szefa PKOl zasiada raptem od kwietnia zeszłego roku, udało mu się skłonić do zdumiewającej ofiarności spółki skarbu państwa. To dzięki niemu polityka godnościowa Zjednoczonej Prawicy objęła sport i po raz pierwszy w historii sportowcy z orłem na piersi mogą liczyć na zapłatę godną osiągnięć, czyli wysokie premie finansowe oraz – to absolutne novum – nagrody rzeczowe. I to nie puchary z plastiku, ale diamenty, dzieła sztuki, bony na wakacje i – uwaga! – mieszkania.
Wredne pytanie: co będzie, jeśli silnie zmotywowani sportowcy zamiast planowanych kilku złotych krążków zdobędą ich setkę? Czy sukcesy naszych olimpijczyków doprowadzą do rozchwiania rynku mieszkaniowego? Odpowiedź: to scenariusz mało prawdopodobny. Ale po kolei.
Turyści bez kapitana
Wydawało się, że aż do październikowych wyborów będziemy mieli głowy zajęte kampanią, politykami i sondażami. A tu proszę, jaka niespodzianka. Na progu lata te tematy zepchnęła na bok niefortunna wycieczka naszych piłkarzy do Mołdawii. O klęsce reprezentacji mówią wszyscy. Nawet ludzie, którzy na co dzień nie za bardzo interesują się piłką. I ci, którzy nie potrafią wskazać Mołdawii na mapie. Słowa o kompromitacji, wstydzie i blamażu najlepiej opisują grę naszych piłkarzy w Kiszyniowie. Jak tam było, widzieliśmy. Ale dlaczego doszło do tej trudno zrozumiałej klęski? Łatwiej
Obiecał im kokosy
Z czym może się kojarzyć wybór Radosława Piesiewicza na prezesa Polskiego Komitetu Olimpijskiego? Mnie poniosło w stronę niezapomnianej kreacji Gustawa Holoubka w sztuce Ugo Bettiego „Trąd w Pałacu Sprawiedliwości”. Gdy usłyszałem, że to Piesiewicz został nowym prezesem PKOl, pomyślałem o chorobie, która dotarła na szczyt polskiego sportu. Prawo i Sprawiedliwość i Piesiewicz są ze sobą zrośnięci jak bracia syjamscy. Współpracownik Jacka Sasina z czasów, gdy obaj doradzali władzom Wołomina, swoje kolejne awanse zawdzięcza karierze politycznej obecnego wicepremiera.
Czarnecki, czyli żenada w Tokio
Płaczący po spotkaniu z Francją siatkarze. I zadowolona gęba Ryszarda Czarneckiego na widowni w Tokio. Tak symbolicznie rozjechała się polska siatkówka. Żadna drużyna na świecie nie udźwignie takiego balastu jak Czarnecki. Bezczelnie żeruje na sukcesach siatkarzy, ale też na podatnikach, którzy sfinansowali mu eskapadę do Japonii. Poleciał, bo chciał się ogrzać w blasku złotego medalu. A przyniósł Polakom porażkę w ćwierćfinale. Nie było więc lansiku. Był hucpiarz niszczący wszystko, do czego się weźmie. Na szczęście tym razem nie wyłudził unijnej kasy na kilometrówkach za jazdę









