Tag "politycy"

Powrót na stronę główną
Psychologia Wywiady

Snusy, saszetki i używki w polityce

Związki używek z władzą są tak stare, jak stara jest historia ludzkich społeczności

Dr Jacek Dębiec – amerykański psychiatra, neurobiolog i filozof. Jego prace ukazały się w czołowych pismach naukowych: „Nature”, „Nature Neuroscience”, „Proceedings of the National Academy of Sciences of the USA”, „Trends in Cognitive Sciences”, „Biological Psychiatry” i innych. Jest naukowym i klinicznym konsultantem społecznej Rady ds. Bezpiecznego Odstawiania Leków Psychotropowych (Psychotropic Deprescribing Council).

Podczas tegorocznej kampanii prezydenckiej większość Polaków dowiedziała się o istnieniu snusa. Wyjaśni pan dokładnie, co to za produkt?
– Nazwa snus wywodzi się ze Szwecji i pochodzi od „zaciągać się” czy „wdychać”. Bo pierwotnie mieliśmy do czynienia właśnie z wdychaną formą nikotyny. Dopiero później zmieniła się ona w zażywanie doustne. Chodzi o wkładanie produktu nikotynowego pod górną wargę, by absorpcja tej substancji mogła zachodzić bezpośrednio poprzez śluzówkę jamy ustnej.

Tak naprawdę mamy do czynienia z dwoma pojęciami: snusem i saszetkami nikotynowymi.
– Snus to po prostu sproszkowany tytoń, który ma zapach i smak nikotyny. Natomiast w saszetkach nikotynowych znajduje się już sam ekstrakt nikotyny, bez tytoniu. One mogą mieć różne smaki, różne zapachy.

W trakcie najważniejszej przedwyborczej debaty Karol Nawrocki włożył do ust taką saszetkę. W pierwszej chwili pomyślałam, że to nieprawdopodobne, aby człowiek, który nie jest w stanie wytrzymać paru godzin bez nikotyny, mógł zostać reprezentantem Polski na arenie międzynarodowej. Dopiero później przyszło mi do głowy, że może to być jakiś rodzaj politycznej gry.
– Niewątpliwie zażycie snusa czy saszetki nikotynowej (bo nie wiemy dokładnie, co przyjął Karol Nawrocki) było elementem gry politycznej. W czasie kluczowej debaty prezydenckiej nie ma miejsca na przypadkowe gesty. To był bardzo dobrze wykalkulowany manewr – skierowany do określonej grupy wyborców. A media czy widzowie, którzy zareagowali na ten gest oburzeniem, tylko ten przekaz wzmocnili.

Pomogli Nawrockiemu wygrać wybory?
– Pomogli zdobyć głosy młodych, konserwatywnych mężczyzn, którzy w pierwszej turze poparli Sławomira Mentzena. Proszę zwrócić uwagę, że Rafał Trzaskowski po rozmowie u Mentzena udał się wprost do jego pubu, miejsca, gdzie chodzą na piwo głównie młodzi mężczyźni o prawicowych poglądach. A co w takich barach się ogląda? Najczęściej sport. W Stanach Zjednoczonych futbol czy bejsbol, w Europie – piłkę nożną.

Co ma piernik do wiatraka?
– To, że badania przeprowadzone w zeszłym roku przez badaczy z Uniwersytetu Loughborough w Wielkiej Brytanii pokazały, że co piąty zawodnik Premier League bierze te snusy. Bardzo prawdopodobne, że ci młodzi wyborcy Mentzena, jeżeli sami nie zażywają nikotyny, to przynajmniej oglądają swoich idoli, sportowców, którzy to robią. A także widzą reklamy produktów nikotynowych w trakcie transmisji sportowych.

Czyli snus to taki ich emblemat…
– Przekaz kandydata na prezydenta był następujący: „Jestem jednym z was – młodych, będących częścią tej kultury męskości, w której zażywa się produkty nikotynowe”. Oburzenie „świętej” części opinii publicznej na Karola Nawrockiego tylko wzmogło poczucie przynależności grupowej, której snus jest istotnym symbolem.

Snusy są niejako odpowiedzią na kryzys męskości?
– W Stanach Zjednoczonych stały się istotnym elementem odradzania się „kultury męskości”. Pojawił się nowy, współczesny „Marlboro Man”. To mężczyzna, który chodzi na siłownię, ma bardzo konserwatywne poglądy i oczywiście zażywa snusy.

W pakiecie z innymi substancjami: kofeiną, kreatyną i różnymi proteinami.
– Jak najbardziej, to jest pakiet. Kreatyna i proteiny są na wzrost masy mięśniowej, a snusy czy kofeina mają wyzwalać energię, ułatwiać podjęcie większego wysiłku.

Jak nikotyna działa na nasz mózg?
– Pobudza zarówno ośrodkowy układ nerwowy, jak również autonomiczny układ nerwowy. Przez co – przede wszystkim – zwiększa pracę serca i ciśnienie krwi oraz zdolność do wysiłku, koncentracji, jednocześnie podwyższając próg bólu. Za sprawą wzmożonego wydzielania dopaminy pojawia się też pewne uczucie przyjemności. O nikotynie mówi się nawet, że to taki mind enhancer – dopalacz naszych czynności poznawczych.

Czy snusy są zdrowsze niż papierosy?
– Z pewnością zażywanie nikotyny w formie snusów pozwala uniknąć dymu papierosowego i jego niszczącego działania na płuca. Ale badania wpływu na zdrowie współczesnych doustnych form nikotyny są względnie nowe. Wciąż potrzebujemy czasu, żeby się przekonać, jakie są rzeczywiste długofalowe efekty zdrowotne.

Choć nie jest to substancja neutralna dla naszego zdrowia.
– Wcześniejsze badania nad tradycyjnym zażywanym doustnie tytoniem pokazały, że zwiększa on ryzyko raka jamy ustnej. Jeśli chodzi o zdrowie psychiczne, to wiadomo, że nikotyna wzmaga wydzielanie naszych endogennych opioidów: endorfin, enkefalin, dynorfin. A ich wyzwalanie – oraz dopaminy, która jest związana z poczuciem przyjemności i zaspokojenia – ma silny potencjał uzależniający. Co ciekawe, szwedzkie badania pokazały, że snusy mogą być nawet bardziej uzależniające od papierosów. Może dlatego, że poprzez śluzówkę jamy ustnej nikotyna jest wchłaniana szybko i w znacznych ilościach.

Promowanie snusów przez Nawrockiego podbija sprzedaż wielkim zagranicznym korporacjom?
– Tak. Według Market Research Future w 2023 r. amerykański

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Aktualne Przebłyski

Dowiozą czy nie dowiozą?

Nie dowieźliśmy tego, ja to dowiozę, mamy problem z dowożeniem, skuteczne dowożenie jest podstawą. Jeśli słyszycie w mediach takie wypowiedzi polityków płci obojga, to nie myślcie, że zmienili branżę i zajęli się dostawami towarów, transportem czy podwózką. Niestety nie, choć może byłoby to z większym pożytkiem dla rodaków niż bicie piany i ta nowomowa.

Ministrowie będą dowozić, czyli realizować przypisane im zadania. Dowożenie ma być sprawniejsze. I skuteczniejsze. W gadaniu już jest. Ale czynów brak. Premierowi Tuskowi proponujemy, by wszystkich obiecujących dowożenie od razu skierował do Poczty Polskiej. Na ekspedycję.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Za, a nawet przeciw

Szymon Hołownia miał być nadzieją na odnowę polskiej polityki, a okazał się showmanem o wybujałych ambicjach

Przegrana Rafała Trzaskowskiego w wyborach prezydenckich wywołała ferment w koalicji rządowej. Głównym odpowiedzialnym za porażkę kandydata obozu demokratycznego obwołano Donalda Tuska, który poprzez swoje zaniechania rozczarował wyborców, oczekujących od rządu skuteczności (według najnowszego badania CBOS gabinet Tuska ma tylko 33% zwolenników i aż 40% przeciwników). Najostrzej przeciwko premierowi wystąpił Szymon Hołownia, żądając nowej umowy koalicyjnej i rekonstrukcji rządu.

Partia wkurzonych rodziców

Jeszcze w październiku 2024 r. w programie „Graffiti” w Polsat News marszałek Sejmu nie był tak krytyczny. „Wystawiłbym nam jako koalicji czwórkę z minusem, bo widzę, ile roboty jest jeszcze do zrobienia”, stwierdził. Ale zaraz uspokajająco dodał: „Umówiliśmy się na cztery lata i zrobiliśmy pierwsze okrążenie z czterech”.

Jednak niedoszły prezydent Polski (w pierwszej turze wyborów uzyskał zaledwie 4,99% głosów, mniej niż antysemita Grzegorz Braun) nie zamierza uczestniczyć w usprawnieniu prac rządu ani w modernizacji kraju. Według kuluarowych plotek lider Polski 2050, choć otrzymał propozycję wejścia do rządu, stanowczo odmówił. A przecież jako wicepremier i szef resortu miałby duże pole do popisu. Zdaje się jednak, że fotel marszałka Sejmu i tytuł drugiej osoby w państwie bardzo mu się spodobały i nie chce z nich rezygnować, nawet mimo że zgodnie z umową koalicyjną od 14 listopada 2025 r. nowym marszałkiem izby niższej powinien być Włodzimierz Czarzasty z Nowej Lewicy. Wszystko wskazuje na to, że Hołownia postawił krzyżyk na rządzie Tuska i jako „wiceprezydent Polski” zamierza dociągnąć do końca kadencji, będąc jednocześnie recenzentem gabinetu, który współtworzy.

11 czerwca 2025 r., tuż przed exposé Donalda Tuska i przed głosowaniem o wotum zaufania dla rządu, Hołownia wygłosił patetyczne przemówienie. „My nie jesteśmy w tym rządzie ani lewicą, ani prawicą. Jesteśmy partią wkurzonych rodziców, którzy idą do polityki, żeby zadbać o przyszłość swoich dzieci. My poszliśmy do polityki, aby zmieniać życie naszych dzieci”, mówił. Zabawnie to zabrzmiało w kontekście obsadzania dobrze płatnych stanowisk w spółkach i administracji publicznej przez działaczy Polski 2050 oraz krewnych i znajomych królika (pisaliśmy o tym w tekście „Rzeczpospolita partyjna”, „Przegląd” 23/2025).

Hołownia zażądał od Tuska spełnienia pięciu postulatów. Chodzi o przygotowanie nowej ustawy medialnej i odpolitycznienie mediów publicznych, odpolitycznienie spółek skarbu państwa, wprowadzenie ustawy o asystencji osobistej osób z niepełnosprawnościami, zwiększenie inwestycji w mieszkania na tani wynajem oraz wycofanie z wykazu prac rządu projektu dopłat do kredytów. Ostatni postulat dotyczy zakazu używania smartfonów w szkołach podstawowych. Trzeba przyznać, że to niewiele jak na człowieka o tak wielkich ambicjach.

Zbawca narodu

Szymon Hołownia wypłynął na szerokie wody polityczne w 2020 r., gdy po raz pierwszy wystartował w wyborach prezydenckich (zdobył niecałe 14% głosów). Wyćwiczony w retoryce jawił się jako kaznodzieja polityczny.

„Był dwukrotnie w nowicjacie u dominikanów i to widać (…). Dominikanie to zakon kaznodziejski, mający głosić i przekonywać ludzi do przyjęcia wiary w Jezusa. Tego ich uczą. (…) Nauka retoryki jest w Kościele dostosowana do celów, jakie ma realizować, głównie w zakresie kazań, prowadzenia rozmów z wiernymi oraz emisji głosu, czyli melodii języka mówionego. Niemniej u Hołowni tę dobrą, zaadaptowaną domikańską szkołę widać. Dodatkowo przez lata był dziennikarzem, pracował w różnych redakcjach, więc ma duże obycie medialne (…). Co do technik retoryki, nie trzeba ich znać dużo, wystarczy kilka, ale za to dobrze wyćwiczonych i opanowanych”, tłumaczył w rozmowie z „Tygodnikiem Solidarność” Dominik Mazur, ekspert ds. retoryki i wizerunku politycznego.

Hołownia obiecywał Polakom rozbicie duopolu PO-PiS i budowę „sprawiedliwego, sprawnego i prawdziwie wspólnego państwa” ponad podziałami politycznymi, co brzmiało osobliwie, bo przecież naturalną cechą demokracji jest polaryzacja sceny politycznej,

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Andrzej Szahaj Felietony

Dziecięca choroba prawicowości

Pytanie, które mnie prześladuje po wyborach prezydenckich, jest jedno: co się stało z młodymi ludźmi? Skąd taki gwałtowny skręt na prawo? Doskonale rozumiem, że młodość to bunt, sam byłem młody, choć dawno temu. Znam też analizy socjologów i psychologów społecznych. Z dotychczasowych badań wynika, że młodzi chcą radykalnych zmian. To także rozumiem. Dlaczego jednak ogromna ich część chce jeszcze słabszego państwa? Dlaczego chce więcej kapitalizmu w kapitalizmie? Tak bowiem interpretuję sukces Konfederacji.

Mam wrażenie, że na naszych oczach rodzi się ruch przypominający nieco zjawisko wysypu „pryszczatych” w dobie budowy socjalizmu w Polsce. Młodych ludzi, którzy domagali się przyśpieszenia, intensyfikacji i radykalizacji zmian (cierpiących na „dziecięcą chorobę lewicowości”, by użyć sławnej formuły Lenina). Dzisiejsi „pryszczaci” chcą urynkowienia wszystkiego, co urynkowić się da. Zwinięcia się państwa zamiast jego naprawy. Czytam, że marzą o założeniu własnej firmy i o tym, aby państwo niczego od nich nie chciało, zwłaszcza podatków, przy czym podobno przymykają oczy na całość haniebnej piątki Mentzena, interesują ich jedynie podatki i imigranci. Dane te odczytuję jako naszą wielką wspólną porażkę. Od czasów transformacji z początków lat 90. nie udało nam się zbudować w społeczeństwie przekonania, że państwo to dobro wspólne, jego utrzymanie zaś wymaga solidarnego dźwigania ciężarów, w tym podatkowych. Podobnie jak nie udało się zbudować samego państwa, które nie byłoby w pewnym sensie atrapą.

W klęsce tej wielką rolę odegrali polscy politycy, którzy bez względu na orientację ideową solidarnie popychali społeczeństwo na prawo w kwestiach gospodarczych. Kibicowali im liczni dziennikarze i komentatorzy z mediów głównego nurtu. Hegemonem w sferze ideowej stał się neoliberalizm z jego kultem rynku i niechęcią do państwa jako ponoć zbędnego regulatora relacji rynkowych. Powstał kult „wyczynowego kapitalizmu”, jak go określił prof. Marek Belka. Mnożyły się podejścia zgodne ze sławną formułą Tadeusza Syryjczyka, ministra przemysłu w rządzie Tadeusza Mazowieckiego, że „najlepsza polityka przemysłowa to brak polityki przemysłowej”. Tak było np. w mieszkalnictwie, gdzie brak polityki mieszkaniowej uznawany był za najlepszą politykę mieszkaniową. Rynek miał wszystko załatwić sam. W ten sposób wychowaliśmy sobie całe pokolenia kapitalistycznych hunwejbinów

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kultura Wywiady

Nieodwzajemniona miłość do Inżynierskiej 6

Każdy czas ma swoją poetykę, a artyści są najmniej szkodliwymi stworzeniami na ziemi

Andrzej Fogtt – artysta malarz, dyplom uzyskał w pracowni prof. Zdzisława Kępińskiego i prof. Magdaleny Abakanowicz.

Pańskie nazwisko można kojarzyć ze sławnym pieśniarzem łączącym lata międzywojenne z PRL, Mieczysławem Foggiem. Chyba jednak nie jesteście spokrewnieni?
– Opowiem zabawną historię. Pamiętam, że mój ojciec bardzo Fogga przedwojenne piosenki lubił i cenił wybitny talent. Później, gdy studiowałem w Poznaniu, przyjeżdżałem czasem do Warszawy. Kiedyś, czekając na pociąg powrotny na Dworcu Głównym, ujrzałem na peronie Mieczysława Fogga, który też wybierał się do Poznania. Przedstawiłem się i powiedziałem, że nasze nazwiska są podobne, tylko on ma podwójne G, a ja podwójne T. Artystę ucieszył ten zbieg okoliczności – zaprosił mnie do Warsu, gdzie przegadaliśmy całą drogę.

Interesują pana ciekawi ludzie. Dlatego założył pan, na wzór Witkacego, malarską firmę portretową?
– Coś w tym jest. Namalowałem ponad 4 tys. portretów, a Witkacym, który wykonał 400 czy 500 portretów, zająłem się nie tylko jako malarzem i pisarzem. Uwielbiałem jego filozofię sztuki. Po wizycie w Muzeum Pomorza Środkowego w Słupsku, gdzie znajduje się największa kolekcja jego prac, zinterpretowałem ok. 150 portretów na podstawie 40 Witkacowskich obrazów. Fragment tej kolekcji był pokazywany w kilku galeriach, wydałem także specjalny album dokumentujący kolekcję. Dla żartu stworzyłem też regulamin mojej firmy portretowej. Dokonałem w nim humorystycznego nawiązania do regulaminu Witkacego, uprościłem warunki korzystania z moich usług, nie wprowadziłem poza tym kategorii portretów A, B, itd. Nie znajdziemy tam również pojęcia portretu „wylizanego”. Pozostał natomiast warunek, że osoba portretowana nie ma na temat mojej pracy nic do powiedzenia.

Do Witkacego nawiązałem także, pisząc libretto musicalu i powieści „Nienasycenie”. Obecnie razem z jednym ze znanych reżyserów i kompozytorów pracujemy nad tym spektaklem. Jak wszystko dobrze pójdzie, zdążymy go pokazać na 140. urodziny artysty. Libretto to głównie moje wiersze, które powstały w latach 90. Inspiracją do niego były postacie licznych żebraków, którzy w owym czasie pojawili się na ulicach Warszawy. Utwór zaczyna się w latach 30. – wtedy pojawią się fragmenty „Nienasycenia”. Druga część ukazuje proces transformacji po rewolucji Solidarności. Rozmaite obserwacje – recytowane i śpiewane – prezentowane są na balu U Goryla na ulicy Pięknej. To jest coś, jakby Witkacy w snach Fogtta tworzył dla rozbawienia girlasów.

Zapowiada się ekscytująco. Poza Witkacym interesował pana angielski malarz Francis Bacon – widziałem, że też go pan portretował.
– Poznałem go osobiście w pewnej knajpce rybnej w Londynie. Był tam również inny malarz brytyjski, Lucian Freud. Przedstawiłem się jako malarz z Polski. Poprosił, bym szybko naszkicował jego twarz. Trwało to jakieś trzy sekundy. Spojrzał i powiedział: świetne, zostań z nami. Nawiązała się rozmowa. Okazało się, że takie nazwiska jak Feliks Topolski czy Józef Czapski wcale nie są im obce. W przypadku Bacona interesowała mnie jego specyficzna sztuka portretowania i sposoby deformacji, stosowane wcale nie z formalnych powodów, ale jako wynalazek malarski, stylistyczny. Bacon obrazował świat psychiczny danej osoby, stanowiący zarazem metaforę rzeczywistości.

Spośród słynnych twórców współczesnych natknąłem się też na Balthusa, a właściwie legitymującego się polskim pochodzeniem Balthasara Klossowskiego de Rolę. Zainteresował się moimi pracami, gdy zobaczył mój katalog – zaprosił mnie nawet na swoje urodziny do Szwajcarii. W tym czasie żyłem z dnia na dzień, doskwierała mi bieda, obrazy się nie sprzedawały. Nie stać mnie było nawet na bilet do Poznania, a co dopiero do Szwajcarii. Odpisałem, że jestem chory i niestety nie mogę przyjechać na tak wspaniałe zaproszenie. Ten kiepski okres trwał kilka lat.

Nie powstrzymało to jednak pańskiej pasji do malowania portretów.
– Nie zarzuciłem tego zajęcia do tej pory, zwłaszcza że wśród współczesnych malarzy nie widać wielu chętnych do portretowania. Coś takiego się stało, że sztuka portretowa w Polsce jest bardzo fragmentaryczna. A przecież portrety malowali Edward Dwurnik czy Stanisław Baj. Mnóstwo moich portretów to wizerunki ludzi polskiej kultury, literatów, reżyserów. Są wśród nich zarówno żyjący, jak i nieżyjący, z którymi odczuwałem pewną wspólnotę, interesowałem się ich twórczością i wychowywałem na ich dziełach. W tej grupie znalazł się Jan Matejko, są trzy portrety Jacka Malczewskiego, portrety przyjaciół Erny Rosenstein, Eugeniusza Markowskiego, Franciszka Starowieyskiego, Henryka Berezy, Władysława Hasiora, a także Władysława Strzemińskiego czy Katarzyny Kobro – właściwie cała polska elita artystyczna. Na swojej drodze spotkałem wielu niezwykłych ludzi, także teatru i filmu: Wojciecha Pszoniaka, Janusza Gajosa, Janusza Głowackiego, Andrzeja Wajdę i wielu innych.

Wypracował pan przez ponad 50 lat aktywności artystycznej charakterystyczny, wyrazisty i rozpoznawalny styl.
– W ogóle nad tym nie pracowałem. Zajmowałem się robotą, a niepowtarzalny styl kształtuje się w pracy i wynika ze sposobu widzenia rzeczywistości.

To coś wychodzące z impresjonizmu, puentylizmu, czy ma jakąś własną nazwę?
– Ktoś powiedział, że to fogizm, ale nie stosowałbym takiego terminu.

Jaki jest pański stosunek do podziału na abstrakcję i figurację?
– Według mnie abstrakcja nie istnieje. To termin stworzony sztucznie. Kandinsky twierdził, że wszystko, co można nazwać – istnieje. Jest np. malarstwo bezprzedmiotowe, zestawy kolorów, plam, linii itd., są figury geometryczne, kwadraty

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj Wywiady

Dlaczego PiS wygrywa wybory

20 lat dzielenia Polaków zrobiło swoje

Prof. Filip Pierzchalski – politolog, dr hab. w Katedrze Teorii Polityki i Myśli Politycznej Wydziału Nauk Politycznych i Studiów Międzynarodowych Uniwersytetu Warszawskiego. W pracy badawczej zajmuje się fenomenem przywództwa politycznego i socjotechniką polityczną. Ostatnio opublikował książkę „Widzialność zawiści. O resentymencie w życiu politycznym”.

Kampania prezydencka pana nie zaskoczyła.
– Jesteśmy w takim miejscu, że polityka ma wiele wymiarów, ale nie może nam uciec jej wymiar emocjonalny czy afektywny. To, czego teraz doświadczyliśmy, jest tego rezultatem. Po prostu w Polsce od co najmniej dwóch dekad działa inżynieria emocjonalna, inżynieria polityczna bazująca na aktywowaniu i wygaszaniu różnych emocji.

Czyli ludzie nie myślą kategorią swoich interesów?
– To pytanie politologiczne, czy w XXI w. stać nas na nową ideologię. Bo jednak cały czas odgrzewamy XIX-wieczne projekty ideologiczne, zakorzenione w myśli liberalnej, konserwatywnej, socjalistycznej. Rzeczywiście, jest jakiś nowy pomysł – ruchy ekologiczne. Czyli poruszamy problemy środowiskowe, co stanowi pozytywną ideologiczną próbę odpowiedzi na wyzwania współczesności.Ale moim zdaniem polskie wybory pokazały po raz kolejny, że wymiar emocjonalny, afektywny polityki jest bardziej aktualny. To nie tylko wojna plemion, o której w „Przeglądzie” mówił prof. Lech Szczegóła. Ta wojna stanowi jeden element polityki. Drugi – to socjotechnika polityczna w wymiarze emocjonalnym, propaganda emocjonalna, ale też audiowizualna. Ten wymiar jest sugestywny i nad wyraz skuteczny, a prawa strona to zdominowała.

Emocje nas jednoczą

Bardzo?
– Było to widać przed drugą turą u Trzaskowskiego, który mówił: chcę być prezydentem wszystkich Polaków. Ale czy można być dzisiaj prezydentem wszystkich Polek i Polaków? Odpowiedź jest oczywista – nie. Ktoś, kto tak myśli, błądzi. Jesteśmy dwie albo trzy dekady za takim myśleniem. To nie jest czas Aleksandra Kwaśniewskiego. Dzisiaj powiedzenie: będę prezydentem wszystkich Polek i Polaków, okazuje się wtórne i bez sensu. Bo dziś to emocje, w wymiarze ponadjednostkowym, grupowym, nadają nam wspólne ramy doświadczenia. Te emocje tworzą wspólnotę. Prawa strona, bazując na doświadczeniach oraz na fenomenie prawicowego populizmu, nazwanego także angry populism, czyli wściekłego populizmu, który oczywiście kojarzymy z Donaldem Trumpem, znakomicie w to gra.

Więc?
– Więc mamy instrumentalizowanie emocji negatywnych. Poprzez odwoływanie się do naszych emocji pierwotnych, tych, które mamy ewolucyjnie przyporządkowane do homo sapiens. Każdy z nas ma wrodzone poczucie lęku i strachu. To emocja pierwotna. Ale to, co będzie wywoływało ten lęk czy strach, jest już kwestią inżynierii, o której mówimy.

Możemy zagrać na różnych emocjach i te przepływy, te fluktuacje między grupami wyborców za chwilę mogą całkowicie się odwrócić, przetasować, bo emocje mają to do siebie, że są bardzo skuteczne, ale krótkotrwałe. Trzeba pamiętać, że nowy sposób myślenia wynikający z trumpizmu polega na tym, że budujemy emocjonalne doświadczenie, ale to jest tymczasowe. Często też bardzo powierzchowne, co również w badaniach wychodzi.

To mnie nie dziwi.
– Wiemy, że tzw. statystyczni Polacy mają, po pierwsze, bardzo krótką pamięć polityczną. Po drugie, ich identyfikacja ideologiczna jest zerowa, bo ich wiedza polityczna jest zerowa. Tym bardziej są więc podatni na bodźce emocjonalne, na te krótkie epizody, które wzbudzają w nich raczej reakcje negatywne niż pozytywne.

Mamy dzisiaj do czynienia z zupełnie innymi ludźmi, którzy są zanurzeni w nowych mediach. I to zmienia ich percepcję. Nowe media, nowe technologie – w nich rozegrała się kampania wyborcza. Widzimy, że aktywność sztabu PiS była tam o wiele większa niż sztabu PO. No i niestety chyba dużo racji jest w stwierdzeniu, że ten system był wspomagany przez Amerykanów. Algorytmy pomagały.

Działały tak, by przyciągać uwagę?
– Dziś to się ładnie nazywa, że działały, żeby stworzyć kulturę fanowską wśród wyborców. Na zasadzie, że ja cały czas śledzę posty mojego bohatera. One są krótkie, emocjonalne, często audiowizualne. A ja robię to w sposób permanentny, cały czas patrzę w komórkę.

To tak zmieniło komunikację społeczną?
– Użytkownicy sieci przede wszystkim nie potrafią skoncentrować uwagi przez dłuższy czas na komunikacie, na treści. Dotrzeć do nich mogą tylko krótkie komunikaty, bo mamy zalew informacji, więc ludzie scrollują i wybierają hasłowo, co ich interesuje. Rzadko który mówi: sprawdzam, stąd uwagi o postpolityce i postprawdzie, bo nie mamy czasu na sprawdzanie, czy to jest deep fake news, czy prawda. Po prostu albo coś nam się podoba, albo nie, coś wzbudza emocje bądź nie.

Mamy więc zmiany percepcyjne, ludzie nie są w stanie długo koncentrować uwagi na treściach politycznych. W tym sensie przy tworzeniu kampanii należy zakładać, że społeczeństwo to zbiór różnych doświadczeń emocjonalnych.

My – patrioci, oni – gorszy sort

Jakich?
– Najważniejszym momentem jest przełożenie indywidualnego doświadczenia emocjonalnego, naszej indywidualnej reaktywności na coś zbiorowego, ponadjednostkowego. To jest klucz.

Trzeba zbudować jakąś opowieść, narrację emocjonalną, tak jak to zrobił Nawrocki i w jakiejś mierze próbował robić Trzaskowski. W tym momencie pojawiają się osoby, dla których to jest właśnie ich kandydat. On nie będzie kandydatem wszystkich Polek i Polaków, tylko tych, którzy akurat w tym momencie znaleźli się na podobnej płaszczyźnie emocjonalnej i to ich połączyło. A to mogą być ludzie kompletnie różni, o różnych statusach społecznych, ekonomicznych i światopoglądowych. Na Nawrockiego może głosować inteligent z Żoliborza, ale też mikroprzedsiębiorca z Raciborza i małohektarowy rolnik z Nowej Wsi Wielkiej.

Czyli chyba powinniśmy trochę przeformatować nasze myślenie, bo jednak fenomen nowego prawicowego populizmu i to, co się stało, sprawia, że, owszem, mamy wojnę plemion, ale te plemiona też są cały czas poddawane różnym bodźcom i często przebodźcowane.

I tak już będzie?
– Moim zdaniem polityka nie może przejść dzisiaj obojętnie obok tzw. emocji zbiorowych. A to są takie emocje, których nie mogę przeżywać sam, przeżywamy je tylko wspólnie.

Składają się na to trzy elementy. Pierwszy to element percepcyjny. Kluczowym zmysłem w rozpoznaniu świata, tej rzeczywistości nam najbliższej, także politycznej, jest zmysł wzroku. Dlatego w kampaniach politycznych kładzie się tak wielki nacisk na przekaz wizualny.

Drugi element to ten moment, kiedy jesteśmy w stanie odpowiedzieć z taką samą emocją na to, co widzimy w naszym otoczeniu. Jak zakończył wieczór wyborczy Karol Nawrocki? Odwołał się do tej wspólnoty, która jest budowana na doświadczeniu

r.walenciak@tygodnikprzeglad.pl

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj Wywiady

Polskie wojny plemion

Nic się nie połączy, nic się nie zszyje, Polska jest skazana na podział

Prof. Lech Szczegóła – socjolog i politolog, profesor w Instytucie Socjologii Uniwersytetu Zielonogórskiego. Badacz form świadomości politycznej i postaw obywatelskich. Autor książki „Droga do wojny kulturowej. Ideologia Dobrej Zmiany”, aktualnie pracuje nad jej drugą częścią.

Panie profesorze, czy jesteśmy jako naród bardzo podzieleni, czy mieścimy się w europejskiej normie?
– Jesteśmy podzieleni, ale to staje się normą. Nie tylko europejską, bo wiemy, jak wygląda sytuacja w Stanach Zjednoczonych. Podział robi się ostry.

Po czym poznajemy ten podział? Czy tylko po tym, że politycy i inni ludzie są brutalni w mediach społecznościowych lub występując w rozmaitych programach?
– Ten podział przybrał formę plemiennych tożsamości, opartych na wrogich emocjach wobec drugiej strony. Mamy do czynienia z dezintegracją – społeczną, polityczną i podziałem światopoglądowym, polaryzacją postaw, wartości i oczekiwań. Na temat tej plemienności napisano już bardzo dużo, ale sądzę, że powoli zbliżamy się do wyjaśnienia natury tego fenomenu. Proszę zauważyć, kolejne wybory bardzo wyraźnie pokazują, że podział w Polsce przebiega na linii duże aglomeracje miejskie-małe miejscowości.

Centra versus peryferie?
– Szokująca jest trwałość tego podziału. Ilustruje ją fakt, że gdyby dziś głosowali tylko wyborcy wsi, mielibyśmy już w pierwszej turze prezydenta Nawrockiego. A gdyby głosowali wyłącznie mieszkańcy dużych miast, prezydentem byłby jego rywal. To bardzo charakterystyczna dana! Wiemy, że od wielu lat Prawo i Sprawiedliwość nie może wygrać wyborów w żadnym mieście powyżej 100 tys. mieszkańców. A mieszkańcy wsi i Polski powiatowej dają tej partii większość, czasem prawie konstytucyjną.

To nie jest podział absolutny, PiS ma swoje enklawy w dużych miastach, ale np. w gminach wiejskich wyborca PO stanowi już rzadkość.

Na to nakładają się oczywiście geograficzne różnice kulturowe między wschodnią i zachodnią Polską. Ale nawet w Rzeszowie czy w Lublinie obywatele głosują odwrotnie niż mieszkańcy mniejszych miejscowości tych województw.

Polska nie jest zamkniętym krajem. Prawie każdy ma rodzinę i w dużym mieście, i w małej miejscowości. Większość Polaków ma korzenie wiejskie. Co więc się dzieje? Synowie wyparli się rodziców?
– Logika polskiej transformacji oraz procesy globalizacji zmieniły ekonomiczne i kulturowe warunki życia w małych miejscowościach. I nie były to zmiany korzystne. Mieszkańcy prowincji mają często poczucie, że przegrywają cywilizacyjnie, a beneficjentami korzyści z wejścia do Unii Europejskiej i dokonujących się zmian są duże miasta. Wśród mieszkańców Polski lokalnej narasta resentyment wobec progresywnych trendów, mentalności i sposobów mówienia o Polsce prezentowanych przez rzeczników opcji liberalnej, proeuropejskiej.

Wciąż mnie to dziwi. Przecież ci ludzie spotykają się na wspólnych uroczystościach rodzinnych, weselach, pogrzebach itd. Nie są sobie obcy. Dlaczego zatem podział jest tak twardy?
– Mnie również to dziwi, ale te dane są mocne i trwałe, z wyborów na wybory. Jeżdżę na prowincję i mam okazję rozmawiać z członkami mojej rodziny. Dostrzegam narastające poczucie, że wszystko, co dobre, zgarnęły do siebie miasta: tam rozwija się infrastruktura, jest lepszy rynek pracy, oferta kulturalna. A prowincja nie dość, że się wyludnia, to jeszcze staje się ofiarą wykluczenia komunikacyjnego i zamykania szkół. To są obiektywne procesy. Wystarczy pojechać trochę dalej za opłotki dużego miasta, aby spotkać społeczności, których postawy organizuje resentyment. O jego politycznych przejawach i funkcjach świetną książkę napisał niedawno politolog z Uniwersytetu Warszawskiego Filip Pierzchalski.

To jest negatywna emocja podszyta pewną zazdrością, zawiścią i frustracją. Nawet nie ekonomiczną, bo często klasa średnia na prowincji materialnie prosperuje całkiem dobrze. Ale oni czują, że ich świat, małych środowisk lokalnych, krok po kroku się kończy. Przez migrację najbardziej dynamicznych ludzi, kobiet do większych miejscowości i rosnące koszty dostępu do usług, który tak łatwy jest w mieście.

Politycy podkręcają te nastroje? Badania w Stanach Zjednoczonych wykazały, że po każdej kampanii wyborczej podziały na demokratów i republikanów były coraz mocniejsze, ludzie stawali się coraz bardziej zawzięci, nastawieni przeciw tym drugim.
– Ten podział ma charakter uniwersalny. Jeżeli spojrzymy na Węgry, Turcję – gdzie partia dominująca nie ma szans wygrać wyborów na burmistrza ani w Ankarze, ani w Stambule – na Francję, Niemcy, Stany Zjednoczone, widzimy analogie. Na amerykańskiej prowincji nosi się czerwoną czapeczkę z dumą. W Nowym Jorku człowiek w takiej czapeczce byłby obiektem kpin.

Istnieje globalna tendencja tych podziałów plemiennych. Spora część literatury na temat populizmu podkreśla fenomen podziału kulturowego, utraty zaufania do demokracji i elit przez mieszkańców peryferyjnych środowisk społecznych, żyjących w poczuciu relatywnej, a często realnej deprywacji potrzeb.

Polska nie jest tutaj wyjątkiem. Ale wskażę pewien moment. 10 lat temu w wyborach prezydenckich w dużych miastach typu Kraków, Wrocław, Poznań, Gdańsk jedynymi komisjami wyborczymi, w których Duda – a nawet Kukiz – wygrywał z Komorowskim

r.walenciak@tygodnikprzeglad.pl

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Karol z półświatka

Przemocowiec, kumpel nazistowskich kryminalistów na prezydenta Polski? To zbyt wiele dla kraju tak zniszczonego podczas II wojny światowej

W raporcie o niebezpiecznych związkach Karola Nawrockiego przygotowanym dla Jarosława Kaczyńskiego napisano, że choć obraca się on w towarzystwie nazistów i kryminalistów, na pewno nie wyznaje ideologii nazistowskiej i nie pochwala bandytyzmu. Takie tłumaczenie wydaje się mocno naciągane. Jak można być żarliwym patriotą i jednocześnie kolegować się z ideowymi spadkobiercami zbrodniarzy, którzy wymordowali ponad 6 mln Polaków? Czyżby Nawrocki cierpiał na syndrom Jekylla i Hyde’a? A może coś więcej jest na rzeczy?

Czy prawdą jest, że prezes IPN Karol Nawrocki to ksenofob, rasista i szowinista? Czy prawdą jest, że prezes IPN akceptuje stosowanie przemocy wobec ludzi o innych poglądach politycznych? Jaki jest stosunek prezesa IPN do ideologii faszystowskiej i nazistowskiej? Takich pytań do rzecznika prasowego IPN miałem 12.

Zadając prowokacyjne pytania, spodziewałem się stanowczej i jednoznacznej reakcji, a nawet reprymendy. Tymczasem… „Szanowny Panie Redaktorze, uprzejmie informuję, że Prezes Instytutu Pamięci Narodowej dr Karol Nawrocki przebywa obecnie na urlopie, w związku z trwającą kampanią prezydencką, o czym zapewne doskonale Pan wie. Zatem proszę o skierowanie swoich pytań bezpośrednio do dr. Karola Nawrockiego”, odpisał dr Rafał Leśkiewicz.

Odpowiedź jest szokująca. Nawrocki przebywa na urlopie, ale od bycia przyzwoitym człowiekiem nie można wziąć wolnego. Czyżby rzecznik nie znał poglądów prezesa IPN na fundamentalne, wydawałoby się, sprawy? A może nie chce się wychylać i ma już dość świecenia oczami za przełożonego? Tak czy inaczej, jego postawa nie świadczy dobrze o prezesie IPN ani o instytucji, którą zarządza. A przecież jednym z zadań IPN jest edukacja społeczeństwa i przestrzeganie przed zbrodniczą ideologią nazizmu.

Bad Company na Westerplatte

Karol Nawrocki do polskiego życia publicznego wkroczył z hukiem, w atmosferze skandalu, w roku 2017, chociaż opinia publiczna nie wiedziała jeszcze o jego kryminalnych powiązaniach. Miał wówczas ledwie 34 lata, na koncie mizerny dorobek naukowy, za to wygrany turniej bokserski i karierę w osiedlowym klubie piłkarskim, ale dla PiS tyle wystarczyło, by go ulokować na stołku dyrektora Muzeum II Wojny Światowej, jednej z największych i najbardziej prestiżowych placówek edukacyjno-wystawienniczych. Partyjny nominat zastąpił prof. Pawła Machcewicza, wybitnego historyka i twórcę muzeum. Politycy partii Jarosława Kaczyńskiego nie ukrywali, że Muzeum II Wojny Światowej pod kierownictwem Nawrockiego miało się stać forpocztą wojny ideologiczno-historycznej.

Jednak oprócz ducha polonocentryzmu i mesjanizmu na teren muzeum wkroczyli… nazistowscy koledzy nowego dyrektora ze stadionowych trybun, ringu bokserskiego i nocnych klubów. Ferajna skupiona w motocyklowym gangu Bad Company pojawiła się na Westerplatte, by się zabawić i nagrać rocznicowy klip. „Członkowie gangu musieli mieć zgodę Muzeum – w filmie jest przejazd kolumny motocykli, zbiorowe ujęcia pod pomnikiem, ujęcia z drona, w bunkrach, odpalane race. Wykonawcą hymnu Bad Company jest (występujący w klipie) neonazistowski zespół muzyczny »Obłęd«”, napisano w raporcie.

Członkowie tej kapeli wchodzili w konflikty z prawem i byli obiektem zainteresowania Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego. W 2013 r. Obłęd został zaproszony do Londynu na szykowany przez tamtejszą komórkę międzynarodowej organizacji nazistowskiej Blood & Honour „Adolf Hitler birthday bash” (urodzinowy jubel).

Impreza na Westerplatte to niejedyny raz, gdy członkowie Bad Company „gościli” w Muzeum II Wojny Światowej. Czołową postacią gangu jest Olgierd Lipnicki „Olo”, który (co podano w raporcie) jako nastolatek został „nazi-skinheadem i członkiem chuligańskiej ekipy kibiców Lechii Gdańsk”, tej samej, do której należał Nawrocki. „Olo” „wyróżniał się brutalnością i okrucieństwem”, a „jego ulubioną bronią były nóż i maczeta”. Za pobicie i ugodzenie nożem licealistów

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Kasa wasza będzie nasza

„Tłuste koty” Prawa i Sprawiedliwości ostrzą pazury

Bardzo dobry wynik kandydatów prawicy w pierwszej turze wyborów prezydenckich tchnął w polityków PiS nadzieję na wygraną Karola Nawrockiego. Już dziś snują scenariusze obalenia rządu Donalda Tuska i powrotu do władzy jesienią tego roku.

Jeden z nich zakłada powołanie koalicji z udziałem Konfederacji, części posłów Polskiego Stronnictwa Ludowego oraz polityków wyłuskanych z szeregów Platformy Obywatelskiej. W sejmowych kuluarach krąży plotka, że premierem rządu mógłby zostać Sławomir Mentzen.

Inny plan przewiduje doprowadzenie do przedterminowych wyborów i pełnego zwycięstwa prawicy. W tym układzie wsparcie PSL byłoby zbędne. Koalicja PiS i Konfederacji miałaby wymaganą większość, a dzięki swojemu prezydentowi mogłaby robić wszystko.

Na powrót PiS do władzy z niecierpliwością czekają też „tłuste koty”, jak swego czasu nazwał ich Jarosław Kaczyński – byli politycy i związani z partią działacze gospodarczy zarabiający miliony w spółkach skarbu państwa. Bo jak już dowiedli, do polityki poszli wyłącznie dla pieniędzy!

Jak to się robi nad Wisłą

Zwycięstwo w wyborach to ledwie pierwszy krok, potem następuje konsumowanie władzy. Zwycięzcy zyskują prawo obsadzenia tysięcy posad w urzędach, agencjach i zarządach spółek skarbu państwa. W 2016 r. premier Beata Szydło bezpośrednio nadzorowała niemal 30 firm. Ponad 300 pozostałych oddała w ręce ministrów.

W puli ministra energii Krzysztofa Tchórzewskiego znalazły się zarządy KGHM, PGE, Energi, Enei, Orlenu, Lotosu i PGNiG. Minister obrony narodowej Antoni Macierewicz obsługiwał karuzelę stanowisk w Polskiej Grupie Zbrojeniowej, Exatelu i Polskim Holdingu Obronnym. Minister infrastruktury i budownictwa Andrzej Adamczyk dzierżył Polski Holding Nieruchomości i PKP. Ówczesny pełnomocnik rządu ds. strategicznej infrastruktury energetycznej Piotr Naimski miał pod sobą PERN i Polskie Sieci Elektroenergetyczne. Wicemarszałek Sejmu, a następnie minister spraw wewnętrznych i administracji Joachim Brudziński – Polską Wytwórnię Papierów Wartościowych.

O resztki z pańskiego stołu walczyły mniejsze frakcje polityczne i towarzyskie. Byli to gowinowcy – młodzi działacze Porozumienia, była sekta smoleńska skupiona wokół Antoniego Macierewicza, frakcja toruńska, której nie tylko duchowym przywódcą był o. Tadeusz Rydzyk, zakon PC – wąska grupa najbliższych współpracowników Jarosława Kaczyńskiego, trwająca przy nim od początku lat 90., oraz Solidarna Polska Zbigniewa Ziobry.

Objęcie fotela premiera przez Mateusza Morawieckiego pozwoliło grupie związanych z nim polityków i działaczy sięgnąć po stanowiska w bankowości, ubezpieczeniach i innych gałęziach gospodarki.

Nie obyło się bez walki. Ostry opór stawiali ziobryści, którzy w 2016 r. wywalczyli „udziały” w PZU. Prezesem narodowego ubezpieczyciela został Michał Krupiński, a jego doradcą – brat ministra sprawiedliwości Witold Ziobro. Żona ministra Ziobry Patrycja została szefową marketingu w spółce córce PZU Link4. Kiedy Morawiecki doprowadził do zmiany rady nadzorczej PZU, która odwołała Krupińskiego, interweniowała sama premier Szydło i „opieka” nad największym polskim ubezpieczycielem wróciła do Ziobry.

Innym wielkim rozgrywającym był minister aktywów państwowych Jacek Sasin. Jego człowiek, Wojciech Dąbrowski, został prezesem Polskiej Grupy Energetycznej. To były wojewoda mazowiecki, który w 2007 r. stracił funkcję, gdy wyszło na jaw, że został skazany za jazdę na rowerze pod wpływem alkoholu. Dąbrowski zasiadał też w radach nadzorczych Polskiej Grupy Zbrojeniowej oraz TUZ PZU.

W 2022 r. prezesem KGHM Polska Miedź został Tomasz Zdzikot, były prezes Poczty Polskiej, który w 2020 r. współpracował z ministrem Sasinem przy organizacji tzw. wyborów kopertowych. Wiceprezesem zarządu ds. korporacyjnych KGHM został dobry znajomy ministra Sasina Marek Pietrzak. Ludzie ministra trafili do zarządów i rad nadzorczych m.in. Krajowej Grupy Spożywczej, Europol Gazu, PERN, PKP Cargo Service i Enei.

Była też grupa wpływowych niegdyś polityków PiS, którzy postanowili sprawdzić się w biznesie. Oszałamiającą karierę zrobiła Małgorzata Sadurska, w latach 2015-2017 szefowa kancelarii prezydenta Dudy,

która w czerwcu 2017 r. trafiła do zarządu PZU. Świetnie poradził sobie Maks Kraczkowski, który w 2016 r. został członkiem zarządu PKO BP. Odpowiadał w nim za Obszar Bankowości Międzynarodowej i Transakcyjnej oraz Współpracy z Samorządami i Agencjami Rządowymi. Poza tym zasiadał w radach nadzorczych spółek PKO Życie Towarzystwo Ubezpieczeń i PKO Leasing oraz ukraińskiego Kredobanku.

Nazwiska Sadurskiej i Kraczkowskiego stały się symbolem karier robionych dzięki uczestnictwu w polityce. W latach 2015-2023 był to model powszechny. Bo jaki sens ma udział we władzy, jeśli nie można go „zmonetyzować”?

Wszyscy ludzie Mateusza

Oddzielny temat stanowią kariery ludzi związanych z Mateuszem Morawieckim, którzy z pewnością szykują dziś swój come back. Za rządów PiS były prezes BZ WBK uchodził w oczach części establishmentu gospodarczego i politycznego za eksperta, fachowca, „architekta dobrej zmiany”, który będzie dbał o rozwój gospodarki, chroniąc ją przed szaleństwami populistów.

Pozbawiony zaplecza w wyższych kręgach PiS Morawiecki postrzegany był w partii jako bankster i ciało obce – mógł liczyć jedynie na Jarosława Kaczyńskiego oraz swoich współpracowników z czasów zatrudnienia w BZ WBK.

Gdy w 2017 r. został premierem, wśród jego sojuszników znaleźli się wicepremierzy Piotr Gliński i Jarosław Gowin oraz Jerzy Kwieciński, minister inwestycji i rozwoju, który dwa lata później, po odejściu Teresy Czerwińskiej, został ministrem finansów, by w 2020 r. przenieść się na kilka miesięcy do gabinetu prezesa zarządu Polskiego Górnictwa Naftowego i Gazownictwa. Jego apanaże, ma się rozumieć, znacząco wzrosły.

W kwietniu 2016 r., będąc jeszcze wicepremierem, Morawiecki zaczął tworzyć na bazie spółki Polskie Inwestycje Rozwojowe podległy mu Polski Fundusz Rozwoju, którego pierwszym prezesem został jego znajomy bankowiec Paweł Borys. Wspólnie zbudowali Grupę PFR, w skład której weszły: Bank Gospodarstwa Krajowego, Polska Agencja Rozwoju Przedsiębiorczości, Korporacja Ubezpieczeń Kredytów Eksportowych, Polska Agencja Inwestycji i Handlu oraz Agencja Rozwoju Przemysłu. Stosowną ustawę w 2019 r. podpisał prezydent Andrzej Duda. Nowa struktura dysponowała setkami miliardów złotych oraz setkami lukratywnych posad. Z oczywistych względów większość decyzji personalnych zapadła w gabinecie premiera.

Na przykład p.o. prezeską PARP została Jadwiga

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Obserwacje

TikTok walczy o prawdę?

Chińska platforma, oskarżana do niedawna o polityczny zamordyzm, dzięki akcji usuwania milionów fałszywek chce się przeistoczyć w obrońcę prawdy w sieci

TikTok, pierwotnie znany pod nazwą Douyin, został wprowadzony na rynek we wrześniu 2016 r. przez chiński koncern ByteDance. Początkowo platforma kierowała ofertę wyłącznie do użytkowników w Chinach. Szybko jednak stała się aplikacją globalną, jedną z najczęściej pobieranych na świecie. Kojarzona jest z krótkimi filmikami, niemal zawsze w formacie pionowym, które użytkownicy mogą łatwo edytować. Równie łatwo dodawać też można do nich muzykę oraz – co powoduje obecnie najwięcej kłopotów – efekty specjalne i filtry.

Kto i jak korzysta z TikToka?

Dane wskazują, że aplikacja każdego miesiąca przyciąga ok. 2 mld aktywnych użytkowników. Te miliardy młodych ludzi doskonale wiedzą, że prowadzenie transmisji na żywo na TikToku to jedna z najbardziej dochodowych form monetyzacji. Podczas live’ów widzowie bowiem zachęcani sa do wpłacania e-napiwków, które można przekształcić w realne pieniądze.

Na terenie Unii Europejskiej najwięcej użytkowników aplikacja ma we Francji (24,7 mln), w Niemczech (22,8 mln), we Włoszech (21,6 mln) oraz w Hiszpanii (20,3 mln). Dużą popularnością cieszy się także w Polsce – korzysta z niej już ponad 13 mln osób.

Dzieje się tak, mimo że jeszcze niedawno wpływowy brytyjski „The Guardian” nie zostawiał na chińskiej aplikacji suchej nitki. Dziennik ujawnił, że moderatorzy platformy byli instruowani, by cenzurować filmy pokazujące krytyczne nastawienie wobec władz Chińskiej Republiki Ludowej. Tematami tabu były chociażby masakra na placu Tiananmen, kwestia niepodległości Tybetu czy działalność ruchu Falun Gong. Publikacje na ten temat były albo trwale usuwane, albo ograniczano ich zasięg.

Coraz więcej rządów różnych krajów zakazuje swoim urzędnikom dostępu do TikToka w obawie o bezpieczeństwo narodowe. Powodem do niepokoju były przypuszczenia, że aplikacja zbiera i wykorzystuje dane, manipuluje opinią publiczną lub ma możliwość prowadzenia innych szkodliwych działań.

Innym do niedawna istotnym problemem była kwestia ujawniania na platformie danych osobowych dzieci. W 2019 r. za tego typu działania w USA TikTok został obciążony karą w wysokości 5,7 mln dol.

Dziś takich oskarżeń słychać coraz mniej. Choć może się to wydać dziwne, TikTok usilnie pracuje nad tym, by być postrzegany jako coraz bardziej zagorzały obrońca zasad internetowej czystości i ustanowionych przez siebie reguł, które tak naprawdę dotyczą też innych, podobnych aplikacji.

Twórcy chińskiej platformy nawet w najczarniejszych snach nie przypuszczali jednak,

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.