Tag "Polska"

Powrót na stronę główną
Historia

Jak władze sanacyjne uciekały z Polski

Już dwa dni przed wojną Rydz-Śmigły wydał rozkaz wywiezienia jego mebli i antyków pod Nowy Sącz, skąd na początku września trafiły do Rumunii Opuszczenie terytorium Polski przez władze II RP we wrześniu 1939 r. było jednym z najdramatyczniejszych epizodów wojny obronnej. W oczach większości społeczeństwa była to haniebna ucieczka, a nawet zdrada. Ocena ta wynikała z szoku i zaskoczenia, jakim stała się klęska wrześniowa. Naród polski był psychicznie przygotowany na zwycięstwo, które obiecywała mu propaganda sanacyjna. W myśl hasła „silni, zwarci, gotowi” sanacja wpajała społeczeństwu, że Polska ma silną armię oraz silnych i pewnych sojuszników. Bolesna konfrontacja tej propagandy z rzeczywistością we wrześniu 1939 r. zaważyła na politycznej i historycznej ocenie obozu sanacyjnego. Najbardziej jednak na tej ocenie zaważył styl, w jakim ówczesne władze opuściły kraj. Późniejsi obrońcy sanacji argumentowali, że władze II RP musiały opuścić terytorium państwa zaatakowanego od zachodu, a później od wschodu. Gdyby bowiem prezydent, premier czy wódz naczelny dostali się do niewoli niemieckiej lub radzieckiej, mogliby zostać zmuszeni do podpisania aktu kapitulacji. To zaś byłaby dla Polski nieodwracalna katastrofa polityczna. Natomiast opuszczenie kraju zajmowanego przez agresorów dawało szansę kontynuacji wojny u boku sojuszników na Zachodzie, a więc także kontynuacji polskiej państwowości. Polityczna zasadność decyzji o ewakuacji

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Aktualne Pytanie Tygodnia

Jakie są niezbędne zmiany w prawie o ochronie zwierząt?

Jakie są niezbędne zmiany w prawie o ochronie zwierząt? Prof. Andrzej Elżanowski, zoolog, Polskie Towarzystwo Etyczne Wszystko, co zapowiedział prezes PiS, jest pilnie potrzebne, a najbardziej palące ze względu na niewypowiedziany ogrom cierpienia są zakaz prowadzenia ferm futrzarskich i radykalne ograniczenie uboju rytualnego. Jednak nawet najlepsza ustawa nie będzie działać, dopóki nadzór nad jej przestrzeganiem będzie sprawował tylko resort rolnictwa, z powodu nieuniknionego konfliktu interesów pomiędzy produkcją mięsa i mleka a dobrostanem zwierząt. Dlatego kluczową zmianą systemową, którą przynajmniej częściowo realizuje projekt PiS, jest umocowanie nadzoru nad ochroną zwierząt w MSWiA, co zapewni współdziałanie policji i kontrolę niezależną od Inspekcji Weterynaryjnej. Naglące są także zmiany w systemie zapobiegania bezdomności i działaniu schronisk. Planowana reforma ogranicza prawo prowadzenia schronisk do samorządów i organizacji pożytku publicznego – to krok konieczny, ale niewystarczający, bo nadal w dużej części Polski będzie brakować takich placówek. W każdym powiecie powinno być schronisko, zajmujące się nie tylko przyjmowaniem zwierząt, ale też organizujące ich sterylizację i znakowanie, a za jego stworzenie i funkcjonowanie odpowiedzialne byłoby starostwo, obciążające kosztami gminy proporcjonalnie do zamożności lub liczby mieszkańców. Maria Apoleika, Psie Sucharki Niezwykle pilne jest zablokowanie pseudohodowli, w których w koszmarnych warunkach produkowane

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Kraj

Rekin, delfin, czy leszcz?

Czy Kaczyński odstrzeli Ziobrę? Rekin, delfin czy leszcz? Czy Kaczyński odstrzeli Ziobrę? To chyba najważniejsze dziś pytania w polskiej polityce. Bo o tym, że Ziobro rzucił wyzwanie pisowskiemu establishmentowi, więc i samemu Kaczyńskiemu, media piszą od tygodni. A od tego, jak się skończy ta fronda, zależy nie tylko układ sił na polskiej prawicy, ale i sama polityka. Bo Zjednoczona Prawica stoi przed problemem, jak rozegrać trzy lata bez wyborów, za to na pewno z kryzysem gospodarczym. Ale zacznijmy od początku. Hasło: rekonstrukcja Gdy Jarosław Kaczyński rzuca hasło „rekonstrukcja rządu”, musimy być przygotowani, że kryje się za tym coś więcej niż zwykła wymiana ministrów lub połączenie kilku resortów w jedno. Niedawno przecież rozczłonkowano MSZ, podzielono jego kompetencje i nikt nawet nie mrugnął. Wymieniono ministrów zdrowia i spraw zagranicznych i też mało kto tym się przejął. Nie, to nie była „rekonstrukcja”. A skoro tak, to Kaczyński zapowiedział coś znacznie większego, coś, co prawicą może wstrząsnąć. Czyli co? Pisaliśmy o tym kilka tygodni temu w PRZEGLĄDZIE – gdy Kaczyński przeprowadzał pierwszą rekonstrukcję, też trwała miesiącami, ciągnęła się przez całe lato, a w jej efekcie ze stanowiskami pożegnali się Antoni Macierewicz i Beata Szydło. Odsunięcie ich na bok mogło zagrozić stabilności układu rządzącego. Macierewicz,

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Felietony Jan Widacki

Bijące serce partii

Tak w PRL nazywano Milicję Obywatelską. Bijącą pałą gumową (bodaj w trzech rozmiarach) w czasie tłumienia manifestacji, na „ścieżkach zdrowia”, czasem też w czasie przesłuchań. Po roku 1990 zrobiono wiele, aby policję, która powstała z przekształcenia milicji, uczynić apolityczną. Dokonano głębokich zmian kadrowych, usunięto tych, którzy zbyt gorliwie wykonywali zadania „bijącego serca partii”, ustawowo wprowadzono nową filozofię funkcjonowania. Już pierwszy artykuł ustawy o policji głosi, że „tworzy się Policję jako umundurowaną formację służącą społeczeństwu i przeznaczoną do ochrony bezpieczeństwa ludzi oraz do utrzymywania bezpieczeństwa i porządku publicznego”. Nie jednej partii, nie rządowi nawet służącą, ale społeczeństwu! Policjanci przed podjęciem służby składają ślubowanie, w którym przyrzekają „służyć wiernie Narodowi, chronić ustanowiony Konstytucją porządek prawny, strzec bezpieczeństwa obywateli (…), pilnie przestrzegać prawa, dochować wierności konstytucyjnym organom Rzeczypospolitej Polskiej, przestrzegać zasad etyki”. Policjantom nie wolno prowadzić działalności politycznej ani należeć do partii. Przy realizacji czynności takich jak legitymowanie, zatrzymywanie, a nawet obezwładnianie, mają jak najmniej naruszać dobra osobiste ludzi, wobec których te czynności podejmują. Wydawało się, że trwale już zmieniono stosunek policji do społeczeństwa i społeczeństwa do policji. Cieszyła się ona wysokim zaufaniem społecznym, wyższym

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Opinie

Walicki – Rosja, Rosja – Walicki

Polska ma większe szanse jako zachód Wschodu niż jako peryferie Zachodu Kwestia „Walicki a Rosja” to sprawa w wymiarze naukowym skomplikowana, wielowątkowa i wielopiętrowa, ale w planie osobistym właściwie prosta i jednorodna, aczkolwiek u swych źródeł dość zaskakująca. Pewne istotne bowiem wydarzenia z okresu młodości Andrzeja Walickiego, takie jak powojenne prześladowania jego ojca z powodu działalności w kierowniczych gremiach AK czy przymusowe „wcielenie” na początku lat 50. XX w. w szeregi uniwersyteckich rusycystów, mogłyby być przekonującymi powodami do instynktownej awersji do wszystkiego, co rosyjskie, i stać się porządnym bagażem życiowym zdeklarowanego rusofoba. Tymczasem nastąpiło tu coś zupełnie innego, co skłaniało dziarskich polskich rusofobów do zaliczania Walickiego, bez odrobiny refleksji, za to w najgorszej intencji (aczkolwiek w świetnym towarzystwie, np. Bronisława Łagowskiego czy Andrzeja Drawicza), do „partii prorosyjskiej” w Polsce. Otóż student Walicki postanowił „trzymać się” Rosji; uznał, że sprawa indywidualnej wolności, narodowej samoświadomości i naukowej prawdy zależna jest nie od ucieczki od „rusycystyki”, ale od jej pokonania wolnością, indywidualnością i kreatywnością na jej własnym polu, a więc niejako od „zostania” rusycystą. Ale rusycystą całościowym, integralnym, a nie „specjalistycznym”, takim więc rusycystą, który ujmuje sprawę rosyjską w perspektywie filozofii, kulturologii, historii idei, w perspektywie najszerzej rozumianego „rosjoznawstwa”, czyli w perspektywie uniwersalnej, a to jest

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Felietony Roman Kurkiewicz

Polaków „bez praw” portret własny

Kiedy swego czasu prowadziłem radiowe programy o książkach i czytaniu, kilkakrotnie spotkało mnie coś, co uznawałem wówczas za dziwne i zaskakujące. Otóż po zakończonej rozmowie, nagraniu, programie rozmówczyni, rozmówca – autor, autorka częściej niż redaktor, wydawca – wylewnie mi dziękowali. Dziękowali bynajmniej nie za to, jak prowadziłem naszą rozmowę, co dostrzegłem czy doceniłem, jak przeczytałem ich książkę. Ich wdzięczność i nieskrywana, choć wymieszana z zaskoczeniem radość dotyczyła tego, że w ogóle ją przeczytałem przed rozmową. Okazało się, że to doświadczenie rzadkie, że najczęściej, gdy peregrynowali po mediach przy okazji czegoś, co nazywa się procesem promocyjnym (a jest rodzajem sprawnego mechanizmu marketingowego), przeprowadzały z nimi rozmowę osoby, które nierzadko dopiero co wzięły książkę do ręki i ich wiedza na jej temat kończyła się na tym, co przynoszą notki, blurby, polecenia na okładkach. Na tym tle sam fakt przeczytania przeze mnie całej książki był dla autorów/autorek wydarzeniem. Nie piszę tego, żeby przedefilować tu jako ktoś lepszy i niezwykły, piszę to, ponieważ zamierzam właśnie sprzeniewierzyć się tamtym regułom i opowiedzieć o książce, której jeszcze nie przeczytałem, choć nie jest to również precyzyjne określenie. Obcowałem z nią w pewien sposób od dawna, chociaż jeszcze jej nie było. Ale już jest. A ponieważ jest

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Kraj

Rząd odchudza, czyli nikt nic nie wie

Tysiące ludzi może stracić pracę przez zapowiadane zwolnienia w administracji publicznej Zwalniają? Znaczy, będą przyjmować – czy stara zasada Lejzorka Rojtszwańca zadziała i tym razem? Rząd wykoncypował, że skoro administracja działała sprawnie mimo okrojonego przez COVID-19 składu, etatów jest za dużo. Debatuje więc nad projektem stosownej ustawy. Wcześniej przyjął uchwałę, w której zobowiązał szefa KPRM „do uzgodnienia z właściwymi członkami Rady Ministrów rozwiązań związanych ze zmniejszeniem zatrudnienia w Kancelarii Prezesa Rady Ministrów oraz urzędach obsługujących członków Rady Ministrów”. Dotyczy to m.in. urzędów obsługujących organy administracji rządowej w województwie, jednostek podległych i nadzorowanych przez premiera, ministra kierującego działem administracji rządowej lub wojewodę, a także ZUS, KRUS czy NFZ. W rządowym komunikacie czytamy: „Działania dotyczące zmniejszenia zatrudnienia wiążą się z negatywnymi skutkami gospodarczymi wywołanymi przez pandemię COVID-19, które wpływają na wzrost deficytu budżetu państwa”. To tłumaczenie jest niemal identyczne ze sformułowaniem zawartym w kilkakrotnie nowelizowanej Ustawie z dnia 2 marca o szczególnych rozwiązaniach związanych z zapobieganiem, przeciwdziałaniem i zwalczaniem COVID-19, innych chorób zakaźnych oraz wywołanych nimi sytuacji kryzysowych. Nic prostszego: kiedy PKB spada, „podniesie się prestiż zawodu urzędnika państwowego”, jednym dając podwyżki, drugich zwalniając. Zaplanowana na jesień

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Kraj

Przerabiać na rozumne kopyto

Jakie pozycje już nie pasują do listy szkolnych lektur Po co? Po co dzieci mają czytać książki? Odpowiedzi jest kilka. Bo tak się utarło, bo muszą wciąż podtrzymywać umiejętność składania liter – od podstawówki do ewentualnej matury – bo powinny znać kod kulturowy i np. rzucić od niechcenia: „A imię jego czterdzieści i cztery” albo: „Miałeś, chamie, złoty róg” czy „Trzeba uprawiać własny ogródek”. Bo nie zaszkodzi rozwijać uczucia wyższe, empatię, inteligencję emocjonalną, bo dobrze mieć choćby nieduże rozeznanie i ciut wiedzieć, czym się różni literatura piękna od tekstów użytkowych, bo… Zapewne ileś jeszcze powodów by się znalazło. Mamy wrzesień, czyli nadeszła pora roztrząsania podstawy programowej, a zwłaszcza listy lektur. Każdy ma jakieś pomysły, czego nie powinno być, a co musi zaistnieć koniecznie. No przecież „Jak hartowała się stal” Ostrowskiego albo „Huragan” Ossendowskiego, albo… Decydują własne wspomnienia, sentymenty, poglądy polityczne, bieżące bliższe bądź dalsze kontakty z literaturą. Powiem coś, co może zabrzmi niepopularnie, ale przygotowana na rok szkolny 2020/2021 lista lektur obowiązkowych oraz uzupełniających na wszystkich poziomach nauczania wcale nie wydaje mi się taka zła. Że co? Że ramoty tu znajdziemy albo jakieś światopoglądowe smutasy? Że młodzi nie chcą w ogóle

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Kraj

Co wiemy o testach na COVID-19

Handel testami kwitnie, a nowoczesne polskie testy leżą w magazynach Według danych Ministerstwa Zdrowia każdego dnia w 185 autoryzowanych przez nie laboratoriach wykonywanych jest średnio 20 tys. testów genetycznych RT-PCR. Zlecają je lekarze lub inspektorzy nadzoru sanitarno-epidemiologicznego w przypadku pacjentów, u których wystąpiły objawy SARS-CoV-2. Albo gdy miało się kontakt z osobą zakażoną. By wynik był wiarygodny, musi upłynąć siedem dni. Jeszcze w marcu br. prywatne laboratoria zaczęły oferować takie badania. Cena testu genetycznego RT-PCR początkowo przekraczała 1000 zł. Z czasem spadła do 500-600 zł. Pojawiły się też tańsze testy serologiczne – zwane kasetkowymi. W niewielkiej ilości krwi pobranej od pacjenta wykrywały one przeciwciała IgM oraz IgG świadczące, że badana osoba dwa-trzy tygodnie wcześniej miała kontakt z koronawirusem. Ich cena była znacznie niższa. Dziś oscyluje wokół 40-60 zł. W internecie zaroiło się od osób prywatnych i spółek zajmujących się sprzedażą wysyłkową testów. Interes wydawał się pewny. Wiosną społeczeństwo polskie było wystraszone, a to zapowiadało duży popyt. Teoretycznie testy te można było sprzedawać jedynie lekarzom, przychodniom i laboratoriom, ale kto by się tym przejmował. „Zrób test po wakacjach”, „Test kasetkowy koronawirus – cena

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Kraj

25 godzin jazdy bez odpoczynku

Jeden „terminator” wypija hektolitry napoju energetycznego i wozi busem rocznie nawet 1,6 tys. osób. Jeśli nie zaśnie i nie spowoduje wypadku Międzynarodowe przewozy osób busami to niechętnie podejmowany temat. Kto jechał takim busem z przemęczonym, przysypiającym kierowcą, ten zna uczucie strachu. Busiarze są uważani przez organizację przewoźników autokarowych za nielegalną konkurencję i są na to dane. Ani Główny Inspektorat Transportu Drogowego, ani Ministerstwo Infrastruktury, służby celne czy policja, szczegółowo informowane o tym na kilku spotkaniach jesienią 2019 r., nie podjęły żadnych działań, by sytuację wyklarować. Mowa o busach biorących na pokład od siedmiu do dziewięciu osób razem z kierowcą. Ci nazywani są często „terminatorami” – śpią szybko i krótko, choćby w kukurydzy. Cechą branży busowej jest, po pierwsze, częste, by nie rzec notoryczne, nieewidencjonowanie dochodów. Skarb państwa od lat nie otrzymuje wpływów z podatków, których tak przykładnie szuka u innych przewoźników. Po drugie, niekontrolowany czas pracy „terminatorów” – stąd przerażająca liczba wypadków z udziałem busów. Jedno ze zdjęć w popularnym serwisie społecznościowym: jasnozielony bus z numerem 343, boczna droga, pole i podpis: „2/3 godzinki przy kukurydzy i pełen sił na następne 1500 km”. Wpis się podoba, jest pełen fantazji, jakby autorem był współczesny kawalerzysta czy husarz

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.