Tag "PZPR"
Choroba prezydencka
Co pięć lat nasza scena polityczna zapada na swoiste schorzenie, skłócające wszystkich ze wszystkimi, nakręcające niebywałą spiralę demagogii i populizmu
Entuzjazm polskiej prawicy po zwycięstwie wyborczym Donalda Trumpa nie powinien nikogo dziwić. Naszych prawicowców nie interesuje bowiem stabilność świata, w którym Polska musi istnieć, ani przyszłość Europy, stanowiącej nasze naturalne zaplecze. Prawica ma tylko jeden cel: odzyskać władzę nad Polską, by zapewnić sobie bezkarność i skutecznie stłamsić wszystkich liberalnych i lewicowych przeciwników. A że podobna motywacja kieruje Trumpem, nasi pisowcy i konfederaci w naturalny sposób zapisują się do „międzynarodówki trumpowców”, która wszędzie, gdzie może, stara się naśladować swojego idola.
Ale triumfalne zwycięstwo amerykańskiej prawicy ma dla jej polskiej odpowiedniczki także znaczenie praktyczne, nastąpiło bowiem kilka miesięcy przed wyborami prezydenckimi w Polsce. A to właśnie wybór głowy państwa w głosowaniu powszechnym jest tą konkurencją, w której prawica zawsze miała największe szanse na sukces. Wybory prezydenckie są bowiem realizacją dość powszechnego po prawej stronie przekonania, że większościowy (jednomandatowy) system wyborczy – wzorowany na krajach anglosaskich, zwłaszcza USA – jest pod każdym względem lepszy niż proporcjonalny (wielomandatowy). Ten pogląd, za którym nie stoją żadne racjonalne argumenty – poza faktem, że w wyborach jednomandatowych łatwiej liczy się głosy i szybciej podaje wyniki – znalazł w Polsce praktyczną realizację na poziomie Senatu (stu senatorów wybieranych w stu okręgach) i samorządu terytorialnego (bezpośrednie wybory wójtów, burmistrzów i prezydentów miast), gdyż na poziomie Sejmu wyklucza to konstytucja. Ale początkiem marszu w stronę amerykanizacji polskiej polityki były właśnie powszechne wybory prezydenckie, które odbywają się w III RP od 1990 r.
Swoją przygodę z prezydenturą Polacy rozpoczęli ponad sto lat temu i wcale nie była to taka prosta i oczywista sprawa, jak dziś mogłoby się wydawać. Naród, którym przez osiem wieków rządzili rodzimi lub sprowadzani z zagranicy królowie, a przez kolejne stulecie monarchowie państw zaborczych, drugą niepodległość rozpoczął w duchu lewicowego zwrotu ustrojowego. Powołana przez cesarzy niemieckiego i austriackiego Rada Regencyjna Królestwa Polskiego, złożona z dwóch arystokratów i arcybiskupa warszawskiego, w obliczu klęski wojennej swoich patronów w listopadzie 1918 r. przekazała władzę w Warszawie w ręce Józefa Piłsudskiego. Ten wieloletni przywódca niepodległościowych socjalistów stanął na czele odrodzonej Rzeczypospolitej jako naczelnik państwa, nawiązując w ten sposób do tradycji kościuszkowskiej. O powrocie do monarchii nie było w II RP mowy, choć monarchiści nadal istnieli i, co ciekawe, nieraz wiązali nadzieje właśnie z osobą Piłsudskiego (jak znany publicysta Stanisław Cat-Mackiewicz).
Konstytucję marcową z 1921 r. pisano jednak w zupełnie innym duchu: wzorem dla niej był ustrój francuskiej III Republiki, która dla środowisk lewicowych i liberalnych stanowiła punkt odniesienia pod względem ideowym, dla endecji zaś – pod względem geopolitycznym (jako najważniejszy kraj, który pokonał Niemcy w I wojnie światowej). Francuski model państwa ze słabą prezydenturą i dominacją parlamentu nad władzą wykonawczą podobał się endekom również dlatego, że przeniesienie go na polski grunt oddalało groźbę dominacji Piłsudskiego – a to było prawdziwą obsesją narodowców w tamtych czasach. Dlatego konstytucja marcowa postawiła na czele państwa prezydenta na wzór ówczesnej Francji, a nie Stanów Zjednoczonych, gdzie prezydent jest też szefem władzy wykonawczej.
Przedmiot rozgrywek
Nic dziwnego, że w takich warunkach Piłsudski nie chciał zostać pierwszym w naszych dziejach prezydentem. Fakt, że prawica stanowiła najsilniejszą frakcję w drugim już Sejmie wolnej Polski (wybranym w listopadzie 1922 r.), skłonił naczelnika państwa do wycofania się z czynnego życia politycznego. Wybór prezydenta stał się więc przedmiotem rozgrywek poszczególnych frakcji parlamentarnych, wśród których kluczową, centrową pozycję zajmowało PSL „Piast” Wincentego Witosa. Krótkowzroczność prawicy i klasowa pycha jej ziemiańskiego zaplecza uniemożliwiły realizację jedynego sensownego rozwiązania, czyli wyboru na prezydenta Witosa – reprezentanta chłopskiej większości ówczesnego społeczeństwa. Taki wybór miałby wymiar symboliczny i bez wątpienia ułatwiłby utożsamienie się owej większości z nowym państwem.
Endecja uznała jednak, że stanowisko głowy państwa „po prostu jej się należy”, dlatego postanowiła urzędem prezydenckim uhonorować swojego głównego sponsora z czasów I wojny światowej, największego właściciela ziemskiego, hrabiego Maurycego Zamoyskiego. Już nawet nie krótkowzrocznością, ale zwyczajną głupotą było liczenie na to, że chłopscy posłowie z klubu Witosa poprą tę kandydaturę. Skutek był nieoczekiwany – dzięki głosom ludowców z różnych frakcji, ale także posłów lewicy i mniejszości narodowych na prezydenta wybrany został minister spraw zagranicznych Gabriel Narutowicz.
Nie była to postać formatu „ojców niepodległości” – Piłsudskiego, Dmowskiego, Paderewskiego, Witosa czy Daszyńskiego. Pochodzący ze Żmudzi skromny profesor hydrotechniki, który większość życia spędził w Szwajcarii, nie mógł się podobać narodowo-katolickiej prawicy jako człowiek o poglądach liberalno-demokratycznych, daleki od Kościoła, za to należący do masonerii, w dodatku rodzinnie związany z litewskim ruchem narodowym: jego starszy brat Stanisław Narutowicz był jednym z sygnatariuszy aktu niepodległości Litwy w lutym 1918 r.
Nienawistna kampania wymierzona
My, Polska endecko-ludowa (cz. 2)
Gdyby w partii nie nastąpiła gigantyczna zmiana mentalności, nie doszłoby do sierpnia 1980 r.
(Ciąg dalszy rozmowy z nr. 48)
Rozmowa z prof. Stefanem Chwinem
Gdy mówimy o pamięci społecznej, widać, że jedne sprawy się pamięta, a o drugich zapomina. Ta pamięć też się zmienia. 20 lat temu Jan Paweł II był święty, teraz jest inaczej. „Wyklęci” teraz są ważniejsi niż Armia Krajowa. Dlaczego to się zmienia? Ktoś tym zarządza?
– Różne grupy mają różną pamięć. Kościół ma swoją pamięć, prawica swoją, zresztą z różnymi odmianami. Bo jednak ONR-owcy czy konfederaci mają inną pamięć niż, nazwijmy to, prawica umiarkowana. Swoją pamięć mają też lewica i feministki, i ludowcy, i liberałowie. Rozmaite pamięci tworzone są przez konkurujące ze sobą grupy. Wynika to z naturalnego w polityce pragnienia dominacji. Jakaś grupa chce innym grupom narzucić swoją pamięć, tak żeby one tę pamięć przyjęły jako własną. Jeśli przyjmą, uznają tym samym prymat tej konkretnej grupy, czyli ulegną jej w sensie psychologicznym. Utracą swoją tożsamość, której fundamentem jest odrębna, własna wizja przeszłości.
Pamięć to władza
Jeżeli jakaś grupa nie ma swojej pamięci, sama spycha się do drugiej ligi?
– Jeśli ma się wyrazistą własną pamięć, za jej pomocą można legitymizować swoje aktualne działania. Przykład: w Gdańsku pod pomnikiem Poległych Stoczniowców część czci datę 4 czerwca 1989 r., a inni absolutnie tego nie robią. Jakby naprzeciwko siebie stanęły dwa obce narody! Jedni tą datą pogardzają jako symbolem zdrady narodowej. Drudzy mówią, że to data autentycznego otwarcia, nowej szansy. Spotkałem też ludzi narzekających, że nie przeprowadziliśmy transformacji ustrojowej na sposób rumuński. Bo zamordowanie polskiego dyktatora, tak jak zamordowano Nicolae Ceauşescu, to dopiero byłaby transformacja prawdziwa. Tak samo z katastrofą smoleńską, która jest różnie pamiętana przez różne polskie grupy. Czy te różne pamięci kiedyś dojdą do porozumienia? A jakim cudem miałyby dojść?
Chyba że zapomną.
– Uważam, że życie społeczne polega niestety na tym, że jedni chcą dominować nad drugimi.
Że nie potrafią się dogadać?
– A po co się dogadywać? Chodzi o to, żeby dominować. Nie jestem zdania, że głównym celem dominacji politycznej jest zdobycie ziemi, kobiet i złota. Znacznie ważniejszą sprawą jest możliwość kształtowania świata, to znaczy poczucie, że o czymś naprawdę się decyduje. Kiedy ktoś zdobywa władzę, ma swój projekt zorganizowania świata. Możliwość choćby częściowego realizowania takiego projektu daje wielką satysfakcję, bo bardzo mało ludzi taką okazję ma. Dowodem tego są politycy, którzy podsumowują swoje życie słowami: „No tak, różne rzeczy się nie udały, ale, o, to zostało zrobione przeze mnie!”. Chodzi o mistykę śladu w potoku przemijających rzeczy. Oto ja – inaczej niż większość ludzi, którzy nic nie znaczą – zdobyłem taką pozycję, że mogę zostawić swój ślad. W formie nowej organizacji życia, edukacji, pamięci narodowej, gospodarki, wojska itd.
Mówi się, że politycy dążą do władzy przede wszystkim, żeby się nachapać.
– To wytłumaczenie dla prostych ludzi. Bo znacznie niebezpieczniejsi są ci przejęci możliwością realizacji swojego projektu urządzenia świata.
Za pierwszego rządu Jarosława Kaczyńskiego przychodzi do niego dziennikarz z prasy prawicowej, rozmawiają, a Kaczyński wciąż niezadowolony. „Przecież rządzicie”, mówi dziennikarz. A on na to: „Fakt, rządzimy, ale nie panujemy”. Panować nad umysłami, emocjami – to było jego marzenie.
– Nie tylko prawica ma takie marzenie, także lewica i inni. Panować, czyli być sprawczym opiekunem ludzi, zmieniać ich, formować dla ich dobra. Nie wykonywać cudzych poleceń, tylko samemu wydawać polecenia innym. Zmieniać świat wedle własnego pomysłu. Paradoks historii polega na tym, że prawie wszyscy ludzie uważają, że czynią dobro. Do kogokolwiek się zbliżysz, ten chce cię przekonać, że miał najlepszy pomysł na urządzenie świata. Tymczasem te różne najlepszości są tak wrogie wobec siebie, że kończy się rozlewem krwi.
Jarosław Marek Rymkiewicz uważał, że musi lać się krew, bo wtedy się tworzy prawdziwy naród, który ma swoich bohaterów.
– Ktoś może sobie mistycznie majaczyć o przelewaniu krwi, ale jeśli zdarzy się realna sytuacja zagrożenia? Wtedy jest problem, co robić. Przypuszczam, że jeśli stanie się z nami coś niedobrego, wówczas nastąpi to, co na Ukrainie – natychmiast ucieknie z Polski na Zachód 10 mln ludzi, żeby uniknąć przelewania własnej krwi. Przecież z Ukrainy też uciekło 10 mln ludzi, może więcej. Ta ucieczka jest największym sukcesem aktualnej polityki rosyjskiej. Bez żadnych akcji „czyszczenia terenu” teren sam się oczyścił. Przypuszczam, że w Polsce może być podobnie. Niektórzy bardziej zasobni ludzie w rozmowach pytają mnie: „Już kupiłeś dom w Portugalii?”. Słyszał pan takie pytania?
Słyszałem.
– Hiszpania, Portugalia, koniec świata; oni sobie wyobrażają, że jak wyjadą, to żadna rakieta tam nie doleci.
r.walenciak@tygodnikprzeglad.pl
Którędy wyciekł tajny referat Chruszczowa?
W założeniu „tajny” stał się tajemnicą poliszynela, numerowane broszurki z jego treścią krążyły po kraju
25 lutego 1956 r., w ostatnim dniu obrad XX Zjazdu Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego w Moskwie, na zamkniętym posiedzeniu bez delegacji zagranicznych, I sekretarz Komitetu Centralnego Nikita S. Chruszczow wygłosił niezapowiedziany w programie zjazdu obszerny referat „O kulcie jednostki i jego następstwach”, potępiający zbrodniczy terror panujący pod rządami Józefa Stalina. Zapoczątkował w ten sposób pierwszą fazę destalinizacji.
Trwała ona krótko, ale miała poważne konsekwencje dla Związku Radzieckiego i państw bloku radzieckiego, a także dla ruchu komunistycznego. Referat, traktowany jako tajny, bardzo szybko nabrał wielkiego rozgłosu w całym świecie. W Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich był czytany na zebraniach aktywu partyjnego. Kierownictwa partii komunistycznych z państw bloku otrzymały tekst bez prawa publikacji, ale ze zgodą na zapoznanie „aktywu”. Delegacje zachodnich partii komunistycznych, obecne na zjeździe, zostały o treści referatu poinformowane, tekstu jednak nie otrzymały. Prasa światowa stosunkowo szybko dowiedziała się o wydarzeniu; już po dwóch tygodniach relacjonowała rewelacje Chruszczowa, pełny tekst referatu został opublikowany przez amerykański Departament Stanu USA na początku czerwca. Trochę wcześniej, bo już w maju, w języku polskim referat nadało Radio Wolna Europa i w tzw. akcji balonowej był on masowo ekspediowany do Polski w postaci małej broszurki. Dość powszechnie się sądzi, że tekst referatu Chruszczowa „wyciekł” do amerykańskich służb propagandowych z Polski. Jest to bardzo prawdopodobne, choć źródłowo wciąż niepotwierdzone.
Niniejszy tekst pochodzi z II tomu zbioru prac prof. Andrzeja Werblana pt. Prawda i realizm, wydanego przez „Przegląd”.
Partyjni
Paweł Siergiejczyk w artykule „Historyczna rola PZPR” (PRZEGLĄD nr 18) zauważa, że w PRL w niemal każdej rodzinie był ktoś partyjny. Akurat jednak w mojej rodzinie tak nie było. Świat PZPR był mi z gruntu obcy i właściwie dopiero podczas studiów na polonistyce UJ, na przełomie lat 60. i 70. ubiegłego wieku, zacząłem jakoś z nim się stykać. A przy tym przeżywać różne zaskoczenia.
Oto bowiem na pierwszych ćwiczeniach partyjny docent, Tadeusz Bujnicki, daje nam do analizy tekst pisarza emigracyjnego, Witolda Gombrowicza. Oto partyjny rektor, Mieczysław Karaś (zastępca członka Komitetu Centralnego PZPR), broni mnie przed oskarżeniami, że czytam paryską „Kulturę” („No i co z tego, że czytacie? Ja też czytam. Przysyłają mi”). Najsilniejszej kontestacji ustroju doświadczałem akurat na zajęciach prowadzonych przez partyjnych: dr. Jacka Kajtocha i doc. Zbigniewa Siatkowskiego (lektora komitetu wojewódzkiego PZPR). „Dużo pan wie”, powiedział z uznaniem Siatkowski, gdy przy jakiejś okazji nadmieniłem o bohaterze cudu nad Wisłą, ks. Ignacym Skorupce.
PREMIUM Historyczna rola PZPR
Przez jej szeregi przewinęło się 4,5 mln Polaków Dzieje Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej nie cieszą się dziś zainteresowaniem historyków, a co za tym idzie – odbiorców literatury historycznej. To smutny paradoks, że na większą uwagę mogą liczyć wynoszeni do rangi superbohaterów „żołnierze wyklęci”, a także demonizowani bez umiaru ich przeciwnicy z Urzędu Bezpieczeństwa, natomiast losy najważniejszej organizacji politycznej w XX-wiecznej Polsce są wstydliwie przemilczane lub co najwyżej kwitowane sztampowymi opiniami o „rządach komunistów podległych Moskwie”. Wielki
Niewygodny Gomułka
Czy w Grudniu 1970 doszło do zamachu stanu organizowanego przez Moczara? Jednym z najostrzejszych kryzysów politycznych w PRL był Grudzień 1970. Wprowadzona przez władze 12 grudnia 1970 r. podwyżka cen detalicznych mięsa, przetworów mięsnych oraz innych artykułów spożywczych doprowadziła do wybuchu protestów, strajków i zamieszek na Wybrzeżu. Między 15 a 18 grudnia 1970 r. w wyniku interwencji wojska i Milicji Obywatelskiej w Gdyni, Gdańsku, Elblągu i Szczecinie zginęło co najmniej 41 osób, a 1164 zostały ranne. Śmierć poniosło też kilku
Tadeusz Mazowiecki: sztuka stąpania po cienkim lodzie
Istniały rachunki krzywd! Ale nie było nastroju, żeby żądać rewanżu Prof. Andrzej Friszke – historyk, członek korespondent Polskiej Akademii Nauk i Polskiej Akademii Umiejętności, autor wielu publikacji na temat opozycji w PRL Pięknieje nam Tadeusz Mazowiecki. Z każdym rokiem patyna na jego postaci jest coraz szlachetniejsza. – Wspomnienie o nim pokazuje nam inny wymiar polityki, zachowania na scenie publicznej. Trochę tęsknimy za czymś szlachetniejszym. Co go ukształtowało? – Środowisko polskiej inteligencji, w tym założycieli „Więzi”,
Wierzyliśmy, że socjalizm da się naprawić
Myśmy nie kpili z hasła „Aby Polska rosła w siłę, a ludzie żyli dostatniej” Prof. Grzegorz W. Kołodko – ekonomista, wykładowca Akademii Leona Koźmińskiego, wiceprezes Rady Ministrów i minister finansów w latach 1994-1997 i 2002-2003, twórca programów rozwoju społeczno-gospodarczego Strategia dla Polski, Pakietu 2000 i Programu Naprawy Finansów Rzeczypospolitej. Chińczycy mówią, że każda podróż zaczyna się od pierwszego kroku. Zacznijmy więc od tego pierwszego kroku. W jaki sposób chłopak z Tczewa wybrał studia na SGPiS (dziś
Wbrew Kremlowi
Gierek w odróżnieniu od Gomułki nie wchodził w spory z radzieckim hegemonem. Poszedł swoją drogą i pozostał głuchy na życzenia Kremla Dekada rządów Edwarda Gierka, a zwłaszcza jej pierwsza połowa (wczesny Gierek), zapisała się pozytywnie w pamięci społecznej, uchodzi za najlepszy okres w 45-leciu Polski Ludowej. Pod wieloma względami zasłużenie, choć również nieco przesadnie. Dla interesu narodowego i pozycji Polski w świecie ważniejsze były drugie rządy Władysława Gomułki, po zwrocie październikowym 1956 r. Wtedy zostały załatwione
Opozycja totalna
Można rzec: nic nowego. PZPR też utożsamiała swój interes z interesem Polski. Stanisław Kania, I sekretarz KC PZPR, oznajmiał w 1981 r., że socjalizmu będziemy bronić jak niepodległości. Wojciech Jaruzelski w roku 1982 nazwał popierające go ugrupowanie Patriotycznym Ruchem Odrodzenia Narodowego. Takie deklaracje oburzały mnie do żywego, bo nikt nie ma monopolu na patriotyzm. A przecież miały uzasadnienie. Byt Polski, trwałość jej kształtu terytorialnego, zależały od ZSRR. A to mocarstwo żądało w Polsce ustroju socjalistycznego i sojuszniczej wierności.








