Tag "Radosław Sikorski"
Na korytarzu
Kiedy na korytarzu w MSZ spotyka się trzech dżentelmenów (to nie jest łatwe, tak natknąć się na siebie – wszędzie są śluzy), zawsze wymieni uwagi. Tym razem wnioski były następujące:
- Dwóch słońc na niebie być nie może. Przekonał się o tym Marek Prawda, były już wiceminister. Ale czy wie to Radosław Sikorski? Na razie ewidentnie testuje pryncypała. I aktywnością medialną, i aktywnością w portalu X, no i jadąc na obóz młodzieżowy swojego syna.
- Może więc dyplomacja Radosławowi Sikorskiemu się znudziła? O nie! Nie znudziła mu się, choć nudzi go mocno zarządzanie MSZ. Ale to są dwie różne sprawy.
- Sikorski pojmuje sprawy zagraniczne inaczej niż zawodowy dyplomata. Otóż zawodowy dyplomata chce sprawę załatwić, styl jest tu mniej ważny, pochlebstwa jak najbardziej są dopuszczalne. Mark Rutte schlebiający Donaldowi Trumpowi jest takiego działania przykładem. Sikorski działa w sposób absolutnie przeciwny – załatwienie sprawy jest dla niego drugorzędne, najważniejszy jest szum, który wokół niej tworzy.
Przykład pierwszy takiego działania to wielomiesięczna bezefektywna przepychanka z Andrzejem Dudą w sprawie podpisów pod nominacjami ambasadorów. Chyba cztery razy panowie podawali sobie ręce i uzgadniali deal. W ostatnich tygodniach prezydentury Duda miał podpisać nominacje 18 ambasadorom.
Tak uzgodnili. I nic. Czy to jest tylko wina Dudy?
Przykład drugi to awantura z prezydentem Karolem Nawrockim. Nie tylko po jego wizycie u Donalda Trumpa, ale także po spotkaniu w Niemczech. „W sprawie reparacji Pan Prezydent poniósł w Berlinie zwycięstwo moralne. (…) Polityka zagraniczna jest trudniejsza, niż się wydaje”, pouczał Nawrockiego Sikorski.
Czy pouczył? Czy ułatwi mu to załatwianie różnych spraw z prezydentem? To mało prawdopodobne.
Czy raczej uznał, że ma polityczne złoto jako ten, który z Nawrockim się mocuje (i z jego ministrem Marcinem Przydaczem przy okazji)? I to z sukcesami, wywołując aplauz gawiedzi? Jeżeli tak, to patrz punkt 1.
- Odnotujmy też, że w prezydenckiej wizycie w Niemczech i we Francji wziął udział, po raz pierwszy, wiceminister z MSZ. Był nim Władysław Teofil Bartoszewski. Dlaczego on? Podział obowiązków wśród wiceministrów powinien go z tych wizyt wykluczać. Bartoszewski nie zajmuje się sprawami europejskimi, nie odpowiada za nie, zajmuje się Azją. Poza tym odpowiada za kontakty z parlamentem. Ale nie z prezydentem. Może więc pojechał dlatego, że ekipa Nawrockiego chce jakoś wyróżniać PSL? A to z rekomendacji tej partii Bartoszewski jest w MSZ.
- À propos partyjnej rekomendacji, mamy absolutną nowość w historii MSZ – partia odwołała swojego wiceministra. Konkretnie zaś zarząd partii Polska 2050 odwołał podsekretarz stanu Annę Radwan-Röhrenschef. A ona w związku z tą decyzją podziękowała tym, którzy ją odwołali, z Szymonem Hołownią na czele.
Za zaufanie itd.
Z kolei Sikorski jej podziękował i przyjął tę decyzję do wiadomości. Niby minister, a jak się okazuje, też zbyt wiele nie może. Śmieszne i straszne, prawda?
Paraliż państwa
Gdy 3 września, po półgodzinnym oczekiwaniu, Karol Nawrocki uścisnął wreszcie dłoń Donalda Trumpa, spotkał się z zapytaniem, czy Trump dobrze wymawia jego nazwisko: „Nouroki?”. „Bardzo dobrze”, odpowiedział przymilnie Nouroki.
Ta wizyta wywołała triumfalny ryk polskiej prawicy i pokorną akceptację mediów liberalnych. Ale co właściwie przyniosła? Wszak dalszą obecność żołnierzy amerykańskich Trump zadeklarował sam z siebie, po pytaniu dziennikarza. A o zaproszenie Polski na przyszłoroczny szczyt G-20 wicepremier Radosław Sikorski zwrócił się do władz USA dzień wcześniej.
O czym więc rozmawiano przez całe trzy godziny? Tego nie wiemy: spotkanie było utajnione – nie tylko przed opinią publiczną, lecz i przed polskim rządem. Czyż jednak człowiek, który nie miał śmiałości upomnieć się o brzmienie swego nazwiska, miałby śmiałość prosić o coś Trumpa? Podziękował mu tylko – ale za co? Za wsparcie w kampanii wyborczej! A to znaczy, że bezprecedensowa ingerencja w wewnętrzne sprawy Polski doczekała się oficjalnej pochwały – z najwyższego szczebla. Pisałem już w tej rubryce, że Nawrocki może zagrażać polskiej niepodległości. No i stało się: Polska jest wasalem zamorskiego mocarstwa. I to mocarstwa skłóconego z naszymi sojusznikami z Unii Europejskiej.
Polski prezydent zwalcza polski rząd! Cui bono? Po uporczywym nazywaniu Donalda Tuska „najgorszym premierem po roku 1989”, po bombardowaniu rządu kolejnymi wetami, po antyrządowych atakach na Radzie Gabinetowej nastąpiła w przeddzień wizyty faza niespotykanie brutalnej konfrontacji. Próby jakiegoś
a.romanowski@tygodnikprzeglad.pl
Odwołany po raz trzeci
To, że Radosław Sikorski został wicepremierem, nie jest rzeczą dla Ministerstwa Spraw Zagranicznych najważniejszą. Może to być ważne dla samego Sikorskiego, dla jakiejś grupy osób wokół niego, ale nie dla ludzi z gmachu. Bo nic w ich pracy się nie zmieni.
Nawiasem mówiąc, MSZ ma taką cechę, że tabliczki z tytułami to jedno, a życie realne to drugie.
Oto bowiem mieliśmy w połowie lipca wydarzenie – MSZ oficjalnie odwołało z Budapesztu ambasadora Sebastiana Kęćka. „Powód, dla którego pan ambasador Sebastian Kęciek został odwołany do Warszawy, nie ustał, a był następujący: Węgry wykonały w stosunku do Polski gest nieprzyjazny, sprzeczny z zasadą lojalności w UE, czyli przyznały azyl polityczny byłemu wiceministrowi w Ministerstwie Sprawiedliwości Romanowskiemu, który jest oskarżony o przestępstwa kryminalne i finansowe”, tłumaczył rzecznik MSZ Paweł Wroński.
W ten oto sposób ambasador został odwołany po raz trzeci.
Po raz pierwszy odwołano go styczniu 2024 r., kiedy minister Sikorski ogłosił, że część ambasadorów zakończy swoją misję. Wtedy pojawiła się lista 50 ambasadorów, którzy mają z placówek wrócić – i było na niej nazwisko Kęćka. Jeszcze – powiedzmy – nieoficjalnie, ale każdy wiedział, że się pakuje. Tak jak i inni z „listy 50”.
Jednak akurat w jego przypadku MSZ-owskiej pary starczyło na zapowiedzi, bo nadal urzędował w Budapeszcie. Potem przyszło kolejne wydarzenie – wspomniany Marcin Romanowski uciekł w grudniu 2024 r. na Węgry, tam poprosił o azyl polityczny i go dostał.
Polska w związku z tym wezwała Kęćka do kraju na „bezterminowe konsultacje”. A placówką kierował chargé d’affaires a.i.
Teraz mamy trzecie odwołanie – Kęciek już nie musi wracać, bo wrócił, natomiast ranga placówki została obniżona. Już nie kieruje nią ambasador czy też jego czasowy zastępca, lecz zwykły szarżyk.
Niektórzy więc ubolewają, że oto załamują się polsko-węgierskie kontakty. Czyżby? Przecież w ostatnich latach nie zależały one od osoby ambasadora. Dowodzi tego sam Kęciek. Otóż zanim został ambasadorem (w wieku 32 lat!), nie przepracował nawet pół godziny w MSZ. Za to pracował w Kancelarii Premiera, najpierw jako zastępca dyrektora, a potem jako dyrektor Departamentu Koordynacji Projektów Międzynarodowych. Zatem to Morawiecki z Dworczykiem pchnęli na Węgry swojego człowieka, ku ogólnemu zgorszeniu.
Dlaczego im się to udało? Z prostego powodu – MSZ w sprawach polsko-węgierskich odgrywało rolę techniczną, nie tu rodziły się pomysły. Wspominany przez nas parę tygodni temu Instytut Współpracy Polsko-Węgierskiej im. Wacława Felczaka narodził się podczas wspólnej biesiady Kaczyńskiego z Orbánem. Decydowały więc partyjne koneksje.
Jerzy Snopek, oprzednik Kęćka w Budapeszcie, też nie miał w swoim CV pracy w MSZ. Ale, w przeciwieństwie do następcy, był postacią cenioną – jako profesor, badacz literatury, znawca kultury Europy Środkowej oraz tłumacz. Jego erudycja była zaletą i przekleństwem. Do dziś w MSZ opowiada się historie o tym, jak Snopek, pytany o najprostszą sprawę, odpowiadał długim, pełnym dygresji wykładem. Nie przez niego więc sprawy były realizowane, inne były kanały komunikacji.
Zresztą one działają – przykład Marcina Romanowskiego pokazuje, że sprawnie. Ale niewiele ma to wspólnego z MSZ.
Polska nierządem stoi
Rząd wciąż jest rekonstruowany, więc tworzące go partie zajęte są przede wszystkim sobą. Premier coś tam od czasu do czasu tweetuje. Prezydent Duda na odchodnym ułaskawia bojówkarza Bąkiewicza, dopisując ten swój wyczyn do długiej listy działań niszczących i anarchizujących państwo. A przez tych 10 lat uzbierało się ich dużo. Aby nikt nie zapomniał też o wybitnych walorach jego intelektu, krytycznie zrecenzował muzealną wystawę „Nasi chłopcy”, poświęconą młodym ludziom z Pomorza i Kaszub, w czasie ostatniej wojny siłą wcielonym do Wehrmachtu. Raz jeszcze pokazał, że nic nie rozumie z historii ani z jej wychowawczej roli. W dodatku nie rozumie dramatu ludzkich sumień i dramatu podejmowanych czasem wyborów. Czy zdobył się pan prezydent na myśl jakąś głębszą o tym, co mógł czuć każdy z tych młodych Polaków, gdy ubrali go w niemiecki mundur? Gdy kazali strzelać być może do rodaków, gdy strzelali do niego rodacy? Co czuł, gdy od polskiej może kuli ginął przy nim jego kolega, tak jak on ubrany wbrew woli w niemiecki mundur? A może któryś z tych młodych ludzi akurat poczuł solidarność z niemieckimi kolegami i przez chwilę dumę z sukcesu swojego oddziału? Jakie myśli kłębiły się w ich głowach, jakie emocje targały ich sercami? Pytanie retoryczne. Oczywiście, że się nie zdobył. Plótł za to jakieś patriotyczne frazesy, bez większego związku z sytuacją tych młodych chłopaków wcielonych do wrogiego wojska. Nie wiem nawet, czy wiedział, że wielu żołnierzy II Korpusu spod Monte Cassino wcześniej nosiło mundury Wehrmachtu.
Z ministrów ostatnio publicznie odzywa się bodaj jako jedyny, w dodatku śmiało i mądrze, Radosław Sikorski. Przestrzega przed antyimigrancką fobią. Równocześnie drugi ważny minister tego rządu, zresztą wicepremier, nazywa uchodźców „najeźdźcami”. A to w kontekście zdarzenia, które zostało utrwalone na filmie i rozpowszechnione w sieci. Nasz dzielny żołnierz najpierw trafia gumową kulą jakiegoś afgańskiego uchodźcę, a gdy ten pada, tłucze leżącego kolbą. W efekcie pobity Afgańczyk trafia do szpitala. No tak, ale „walka z najeźdźcą” usprawiedliwia
Wróżby to raczej…
No to minister Sikorski się nie wstrzelił. Co roku latem jest organizowana narada ambasadorów, zjeżdżają się na nią z całego świata. Taka narada zawsze ma oficjalny motyw przewodni, no i są zapraszani różni goście. Rok temu odbyła się we wrześniu, a zainaugurował ją panel z udziałem Radosława Sikorskiego oraz prezydenta Finlandii Alexandra Stubba. W tym roku uświetnili ją prezydent Mołdawii Maia Sandu oraz szef Międzynarodowej Agencji Energii Atomowej Rafael Grossi.
Ale i tak nic nie przebije roku 2010, kiedy na zaproszenie MSZ przyjechał do Warszawy szef rosyjskiej dyplomacji Siergiej Ławrow. To było szeroko komentowane spotkanie, Ławrow i Sikorski występowali przed audytorium w Krajowej Szkole Administracji Publicznej w panelu poświęconym „Nowej erze stosunków Polska-Rosja”. Nazwa piękna, chociaż mało trafna, ciekawe, kto ją wymyślił. Potem rozmawiali w cztery oczy, odbyły się także rozmowy plenarne delegacji. Co z tego zostało? Tyle co ze spotkań Obamy z Putinem. W tamtym czasie jeszcze miłych… I pewnie jakieś wspomnienie, bo takich dinozaurów dyplomacji jak Ławrow i Sikorski w dzisiejszych czasach ze świecą szukać.
Ławrow, nawiasem mówiąc, wypominany jest Sikorskiemu do dzisiaj, że ambasadorowie musieli go wysłuchać. Lepiej, żeby na niego nie patrzyli? O, to piękna dyplomacja by była…
Jakiś ślad takiego podejścia mogliśmy dojrzeć teraz w Warszawie. Otóż przyjechało do kraju ponad 160 szefów placówek: 103 ambasad, 35 konsulatów generalnych, 25 Instytutów Polskich, oraz Polacy pracujący w Europejskiej Służbie Działań Zewnętrznych. Wszyscy byli gośćmi marszałków Sejmu i Senatu, spotkali się też z prezydentem Dudą i premierem Tuskiem. I uwaga – spotkanie z korpusem zaproponowano też prezydentowi elektowi. A on odmówił, „nie skorzystał z okazji”.
To gest bardzo wiele mówiący. Zapowiadający wojnę na linii MSZ-Kancelaria Prezydenta. Czy na pewno tak będzie? Nawrocki już podczas kampanii zapowiadał, że nie podpisze ambasadorskich nominacji Bogdanowi Klichowi (Waszyngton) i Ryszardowi Schnepfowi (Rzym). Ale też będzie podchodził do innych kierowników placówek w sposób elastyczny, zindywidualizowany. To lepsza zapowiedź niż stałe „niet” Andrzeja Dudy. Ale czy dużo lepsza? Skoro Marcin Przydacz, który ma być szefem Biura Polityki Międzynarodowej u Nawrockiego, to były pisowski wiceszef MSZ i główny krytyk polityki kadrowej Sikorskiego, to jakie można mieć nadzieje?
A teraz dwa zdania o sygnalizowanym na początku braku wstrzelenia się. Otóż jednym z haseł zjazdu ambasadorów (sorry, kierowników placówek) było „funkcjonowanie służby zagranicznej”. Bo szefowie placówek, jak dowodził minister, chcą się dowiedzieć, jak będzie funkcjonowało MSZ, nie chcą słuchać nowych exposé. Biegają więc po gmachu, zbierają ploteczki, odnawiają znajomości. To „funkcjonowanie MSZ” bardzo ich obchodzi.
Tylko jeśli minister chce im mówić o tym teraz, akurat przed rekonstrukcją rządu i przed inauguracją nowej prezydentury, gdy nowe dopiero się wykuwa, jest to zupełnie bez sensu.
Problematyczne działania matematyczne
Unia Europejska nie jest państwem, nie ma więc mocy powołania pod broń armii Europejczyków
Minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski wygłosił w Sejmie coroczne exposé. Zrobiło ono chyba na Polakach dobre wrażenie. W każdym razie wszyscy, z którymi rozmawiałem, są tego zdania. Sejmowe wystąpienie umocniło pozycję szefa MSZ jako „fightera”. Było w odpowiednim natężeniu antyrosyjskie. Wojowniczy nastrój naszego ministra spraw zagranicznych w stosunku do Rosji jest już legendarny, choćby za sprawą pouczeń historycznych dawanych rosyjskiemu ambasadorowi przy ONZ i na forum tej organizacji.
Wszystkim uradowanym spektakularnymi zwycięstwami ministra Sikorskiego – jego wiktorie prędko obiegały internet – umyka jedynie fakt, że odnosi on je nie w swojej lidze. Właściwym dla niego partnerem do dyskusji jest Siergiej Ławrow, nie zaś rosyjski ambasador przy ONZ. Wszyscy ambasadorowie mają zapewne bardzo wysokie mniemanie o sobie – tak być powinno – ale my nie możemy zapominać, że są tylko urzędnikami państwowymi. Urzędnikami zobligowanymi do wiernego przedstawiania stanowiska centrali. Nie są i nie mogą być kreatorami polityki zagranicznej. Jaką korzyść kraj przyjmujący odnosiłby z ambasadora, który zamiast precyzyjnie informować władze goszczącego go państwa o stanowisku reprezentowanego przez siebie rządu, zmyślałby je i dzielił się własnymi fantasmagoriami?
Rzecz jasna, jeśli ambasador ze stanowiskiem swojego ministra spraw zagranicznych głęboko się nie zgadza, dostrzegając, że jest niedorzeczne, oderwane od realiów panujących w danym kraju, powinien w korespondencji dyplomatycznej wskazać owe niedorzeczności i odrealnienie. Ponieważ jednak zazwyczaj jest zainteresowany dalszą karierą we wzniosłej sferze dyplomacji, w korespondencji sławi przenikliwość i dalekowzroczność ministra.
W wystąpieniu ministra Sikorskiego godzi się odnotować, że tak bardzo nas nie straszył. Uspokojenia poszukiwał w działaniach matematycznych, ściślej w dodawaniu. Szedł w tym za swoim szefem, premierem Donaldem Tuskiem. Cytował nawet wypowiedź premiera, że 500 mln Europejczyków błaga 300 mln Amerykanów, żeby chronili nas przed 140 mln Rosjan. Od razu powiedzmy jasno: ta matematyka nie jest w porządku. Dotyka ona tego, co w stosunkach międzynarodowych nazywa się potęgą potencjalną. Biorąc rzecz najogólniej, na potęgę potencjalną składają się „zasoby społeczne”, które są do dyspozycji danego państwa i które mogą służyć do budowy sił zbrojnych.
Pierwszy problem z matematyką Sikorskiego i Tuska bierze się stąd, że Unia Europejska nie jest państwem. Nie ma więc mocy powołania pod broń przykładowo dziesięciomilionowej armii Europejczyków. Armie powołują poszczególne rządy państw w wielkości, jaką uznają za stosowną. Mamy więc np. wojsko hiszpańskie, włoskie, francuskie, niemieckie, polskie, czeskie i litewskie, ale złudzeniem jest myślenie, że proste zsumowanie liczby żołnierzy tych
Prof. dr hab. Piotr Kimla pracuje w Katedrze Stosunków Międzynarodowych i Polityki Zagranicznej Instytutu Nauk Politycznych i Stosunków Międzynarodowych na Wydziale Studiów Międzynarodowych i Politycznych Uniwersytetu Jagiellońskiego
Pajęczyna
Rozmawiało trzech byłych ambasadorów przy kawie. Że są dwie szkoły określające, czym jest polityka zagraniczna. Jedna – że jest funkcją polityki wewnętrznej. Druga – że odbiciem sytuacji międzynarodowej. Obie słuszne – występując w Sejmie, minister Sikorski wołał: „Cała Polska naprzód!” i nie szczędził opozycji uszczypliwości. Opowiadając zaś o świecie, najczęściej powtarzał, jak wyliczył to jeden z naszych byłych ambasadorów, słowa: Europa (100 razy), Rosja (57), obrona (52), bezpieczeństwo (41). Pokazuje to sytuację, w której znalazły się Polska i nasz kontynent.
Jest jeszcze jedna prawidłowość – otóż kraje średniej wielkości nie mają co roztaczać wielkich planów i śnić o narzucaniu innym swoich wizji, bo to niemożliwe. Szczególnie w czasach, gdy siła i bomby liczą się najbardziej. Ważniejsze jest snucie pajęczyny wzajemnych zobowiązań.
To dlatego minister Sikorski podczas debaty nad polityką zagraniczną powtarzał: Europa, bezpieczeństwo… A nie powiedział ani słowa o tym, jaki Polska ma plan na zakończenie wojny rosyjsko-ukraińskiej. I słusznie, bo nie od Polski to zależy. A co do pajęczyny…
Wypominano mu (pisaliśmy o tym tydzień temu), że ostentacyjnie zlekceważył szczyt Trójmorza. Sikorski tłumaczył, że szczyt organizowała Kancelaria Prezydenta i niczego nie uzgadniała z MSZ – ani tematów posiedzenia, ani treści przedkładanych dokumentów. No, wiadomo, że w wizjach PiS Trójmorze miało być wielką strukturą, bastionem amerykańskich wpływów w Europie. Ale przecież każdy przytomny wie, że to były fantasmagorie, że nie dla Trumpa państwa uczestniczące w tym formacie chcą go utrzymywać.
Druga sieć to Wyszehrad, ale ona nie pracuje, gdyż Węgry mają inne plany. Za to rozwija się współpraca państw bałtyckich: Szwecji, Finlandii, Estonii, Łotwy i Litwy, tu nasza dyplomacja może popracować.
Trójkąt Weimarski? On z kolei jest na etapie odbudowy. Za czasów PiS to była uśpiona struktura, w ciągu ośmiu lat do spotkań na szczeblu ministrów spraw zagranicznych doszło cztery razy. Sikorski po półtora roku ministrowania spotkał się siedem razy. I to w czasie, kiedy zarówno we Francji, jak i w Niemczech mieliśmy zawirowania polityczne.
Po objęciu urzędu kanclerskiego przez Friedricha Merza spodziewajmy się ściślejszej współpracy polsko-niemieckiej. Przyszły szef jego dyplomacji był już w Polsce, obejrzał z Sikorskim mecz Legii Warszawa i przedyskutował plany wspólnych działań.
No i najważniejsza pajęczyna – Unia Europejska. 7 maja będzie miał miejsce w Warszawie nieformalny szczyt szefów dyplomacji państw unijnych, w formacie Gymnich. Ogólnie, jak mówił Sikorski, Polska w czasie prezydencji gości ponad 300 wydarzeń koordynacyjnych, eksperckich i kilkanaście konferencji tematycznych oscylujących głównie wokół sprawy bezpieczeństwa. MSZ w kalendarzu prezydencji zaplanowało 42 spotkania, z których odbyło się 27. Do tego dorzućmy polskie działania w Unii, głównie dotyczące obronności. Czy to dużo, czy mało?
Opozycja wołała, że to mrzonki, że Europa to gadulstwo, opieranie bezpieczeństwa na Niemczech, Francji i Wielkiej Brytanii nigdy się nie udało. Że tylko Ameryka! Sikorski odpowiadał, że stawiać na Trumpa, który chce się dogadać z Putinem, raczej jest naiwnością. Wracamy więc do tkania pajęczyn. Taki mamy wybór.
Ambasada w Berlinie – 25 lat wstydu
Historia budowy ambasady w Berlinie to rzecz śmieszna i straszna zarazem
Równo 10 lat temu, w styczniu 2015 r., pisaliśmy w „Przeglądzie”: „Od 15 lat w najbardziej prestiżowym miejscu Berlina straszy stary budynek polskiej ambasady”. Wspomniane miejsce to Unter den Linden 70-72, znajdujące się 300-400 m od Bramy Brandenburskiej. W otoczeniu ambasad Stanów Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii i Francji. Tekst kończyliśmy słowami: „Berlińska kompromitacja trwa”. Uznajmy to zresztą za bardzo delikatne określenia – budynek był opuszczoną ruderą, więc Niemcy codziennie mogli kontemplować obraz polskich możliwości.
Czas wstydu, trwający, jak łatwo obliczyć, 25 lat, na szczęście się kończy. 17 stycznia ma się odbyć otwarcie nowo zbudowanej ambasady.
Zapowiada się zresztą gorąco, bo minister Radosław Sikorski i prezydent Andrzej Duda już czynią sobie uszczypliwości i przepychają się w przypisywaniu sobie sukcesu.
„Ambasada w Berlinie to przedsięwzięcie wybitnie związane z ministrem Sikorskim, który je zaczął i za chwilę zakończy”, mówił niedawno rzecznik Ministerstwa Spraw Zagranicznych Paweł Wroński.
Swoją wersję wydarzeń zaprezentował też Andrzej Duda: „To są decyzje, które zostały podjęte w ciągu ostatnich ośmiu lat i zrealizowane w ciągu ostatnich ośmiu lat”. I dodał, że w MSZ „głośno się mówi”, że Radosław Sikorski zamierzał sprzedać działkę, na której dzisiaj budynek stoi. „Na szczęście w tym miejscu zbudowano nową polską ambasadę, bo jest to miejsce bardzo godne i ważne w Berlinie”, podsumował.
Cóż, w tych deklaracjach nie ma zbyt wiele prawdy. Śledzę sprawę budowy ambasady w Berlinie od lat. Przyglądam się też różnym MSZ-owskim pomysłom Radosława Sikorskiego, również tym dotyczącym sprzedaży budynków ambasad i konsulatów. I nigdy nie słyszałem o zamiarze sprzedaży działki przy Unter den Linden. Takiego pomysłu nawet nie rozważano. Owszem, PiS mówiło, że za Sikorskiego istniały plany zamiany działki z Uniwersytetem Warszawskim, minister Witold Waszczykowski skierował nawet w tej sprawie zawiadomienie do prokuratury, ale nic z tego się nie urodziło.
Lecz Radosław Sikorski też powinien miarkować się w opowieściach, jakoby rozpoczął budowę ambasady. Bo to nie on. On za to długo zaczynał ją budować. I nie zaczął.
Choć niewątpliwie w opowieści o tym, co się działo przez 25 lat z działką przy Unter den Linden, jak straszyliśmy berlińczyków walącą się ruiną, Sikorski jest ważnym aktorem.
Przejdźmy zatem do tej opowieści.
Piękną działkę o powierzchni 4,2 tys. m kw. zawdzięczamy socjalistycznej przyjaźni. Otrzymaliśmy ją w 1964 r. od Niemieckiej Republiki Demokratycznej. Wcześniej na działce stał gmach pruskiego ministerstwa spraw wewnętrznych, ale został zniszczony w czasie wojny. Na działce Polska wybudowała biurowiec klasy Lipsk – na owe czasy był to standard – i to z podwyższoną jakością. Zielonkawe szyby kojarzyły się z nowoczesnością. Do czasu.
W połowie lat 90. wszystko było już jasne. Że stolica Niemiec to Berlin, że Unter den Linden jest najbardziej reprezentacyjną aleją i że biurowiec Lipsk, który zestarzał się w błyskawicznym tempie, do tego miejsca nie pasuje.
Zaczęto więc się zastanawiać, czy go remontować, czy też zburzyć i w to miejsce postawić coś nowego.
Po miesiącach wahań wybrano wariant drugi. Decyzję oparto na dwóch przesłankach. Po pierwsze, Lipsk zbudowano w starej technologii, z użyciem m.in. azbestu. Po drugie, wiadomo było, że nawet odnowiony budynek nie będzie reprezentacyjny, a Unter den Linden za chwilę zajaśnieje najpiękniejszymi rezydencjami.
W 1997 r., w czasach koalicji AWS-UW, rozpisano więc konkurs na projekt ambasady. Ze strony MSZ sprawę nadzorował dyrektor generalny Michał Radlicki. W warunkach konkursu zapisano, że nowa ambasada powinna mieć 800 m kw. powierzchni biurowej. Ministerstwo na jej budowę przeznaczyło 40 mln zł.
Konkurs wygrał projekt przygotowany przez pracownię architektów Zbigniewa Badowskiego, Marka Budzyńskiego i Adama Kowalewskiego (BBK). Co prawda, budynek miał być większy, niż zakładano, liczył ok. 900 m kw., ale wstępny projekt spodobał się w ministerstwie.
Kłopoty pojawiły się później. W MSZ postanowiono bowiem
r.walenciak@tygdnikprzeglad.pl
Jaka jest największa wpadka roku 2024?
Prof. Robert Alberski, politolog, UWr Jak pokazuje ten rok, warto czekać z takimi ocenami do samego końca. Największą wpadką jest decyzja PKW o przyjęciu sprawozdania finansowego PiS. Choć ta niekonsekwencja może śmieszyć, sytuacja jest poważna. Nielegalne finansowanie kampanii wyborczej ze środków publicznych to jedna z największych zbrodni, jakie można popełnić przeciwko wyborom. PKW nie chce i nie potrafi konsekwentnie temu się przeciwstawić. To otwarcie furtki, o ile nie bramy, do wszelkich nieprawidłowości, bo partie zostają z komunikatem:
Rok 2024 – kto w górę, a kto w dół? Nadzieje i rozczarowania
Rok 2024, rok rządu Donalda Tuska, był specyficzny. Po pierwsze, okazał się rokiem niespełnionych politycznych marzeń. Po drugie, był rokiem potężnych politycznych napięć, zapaśniczego siłowania się. Mocnego, ale na remis.
Zacznijmy od niespełnionych marzeń. Wyborcy Koalicji 15 Października liczyli, że rząd sprawnie pozamiata po Prawie i Sprawiedliwości i jego wyczyny rozliczy. Nic takiego się nie zdarzyło. Zamiatanie po PiS idzie opornie, partia Kaczyńskiego po paru miesiącach otrząsnęła się z wyborczej przegranej i coraz odważniej atakuje rządzących. A wspiera ją w tym Andrzej Duda, który w orędziu noworocznym odkrył się całkowicie w swojej stronniczości i nienawiści do nie-PiS. Mówił, że koalicja doprowadziła do chaosu w wymiarze sprawiedliwości. Mój Boże, czyli za Ziobry był ład i porządek?
Z kolei PiS liczyło, że utratę władzy zrekompensują mu problemy nowej koalicji, która będzie tak poblokowana, że nic nie zdoła zrobić, w końcu się skłóci i rozpadnie. Te nadzieje też okazały się płonne. Owszem, koalicja się kłóci, ale nie do krwi. Daleko jej do rozpadu.
Barykady, które PiS wzniosło, w większości padły. Koalicja szybko odbiła prokuraturę i media publiczne.
Mamy zatem stan pół na pół. Trochę górą jest Tusk, trochę Kaczyński, politycznie mamy klincz, tkwimy i – jak mówi Tusk – „będziemy ciągle, przynajmniej do lipca, tkwili w jednoczesnym systemie prawa i bezprawia”. Do lipca – do odejścia Andrzeja Dudy.
A dalej będzie tak jak teraz albo łatwiej. Zależy od wyniku.
Oto więc minął nam rok przejściowy, podczas którego pani polityka czekała na rok 2025, na decydującą dogrywkę.
Dla jednych był dobry, dla drugich okazał się porażką. Zerknijmy jeszcze raz, kto poszedł w górę, a kto w dół.
W GÓRĘ
Donald Tusk
Niby wielki zwycięzca, Polska jest w jego rękach, ale przecież nic znaczącego jeszcze nie osiągnął. Jak Trzaskowski przegra prezydenturę, to i on będzie musiał ewakuować się z premierowania. Niby więc coś ma, ale wciąż niewiele.
Piszą też, że dominuje nad rządem, że taki silny. Może i silny, ale wiem, że dominować nad takim rządem to nie jest nadzwyczajna sztuka. I chyba także nie nadzwyczajna mądrość, bo łatwiej by miał, gdyby cały zespół tą łódką wiosłował, nie tylko on.
Tak oto, chwaląc Tuska, ganię go przy tym. Gdyż taka właśnie jest jego sytuacja – niby mu klaszczą, ale niczego nie skończył, jest w połowie rzeki. I albo ją pokona, albo utonie. I klops.
Rafał Trzaskowski
Ma wygrać wybory prezydenckie, potem być prezydentem i podpisywać ustawy, których nie podpisuje Duda.
To jest ta nadzieja. Czy się uda?
A kto to dziś wie? Ta druga tura, w której o Pałac Prezydencki będzie pewnie walczył z Karolem Nawrockim, będzie, po pierwsze, plebiscytem, wojną zastępczą Tuska z Kaczyńskim. Ale po drugie, będzie to konkurs osobowości, bo chcielibyśmy prezydenta z pierwszej ligi, a nie królika z kapelusza. Trzaskowski, takie mam wrażenie, podchodzi do sprawy poważnie, kręci filmiki, trenuje, jeździ po kraju. Chyba wie, że nikt mu tej prezydentury nie da, ani partia, ani Tusk, ani sztabowcy, to on sam musi ją wyrwać. Bo polityk to samotne zwierzę, wbrew obrazkom, które widzimy na co dzień.
Adam Bodnar
Magik. Pisowcy wołają, że prawa w Polsce nie ma, że zamach, dyktatura, mafia, że prokuratura przejęta krwawo. No to spójrzcie na Bodnara z tą jego dobroduszną twarzą i usypiającym głosem. Wyglądu mściwego oprawcy to on nie ma. Okrzyki trafiają zatem w pustkę, ludzie z tego się śmieją.
Mam do Bodnara szacunek, bo dostał resort zabetonowany, przez lata mieli tam rządzić ziobryści, a Duda miał ich chronić. Bodnar ten beton rozkuł, przynajmniej porobił w nim sporo dziur. I swoje porządki wprowadza. Dla prokurator Wrzosek – za wolno. Dla prawicy… O tym pisałem. Efekt jest taki, że kieruje resortem na wpół zbuntowanym, na wpół obrażonym.
I go prostuje. Ciężki to kawałek chleba.
Władysław Kosiniak-Kamysz
Mówią, że świetnie się czuje jako minister obrony, że pokochał wojsko i generałów. Czyli o dwóch sprawach już wiemy – że na Kosiniaka-Kamysza działa urok trzaskających obcasów. I że nikt tak nie potrafi trzaskać jak generałowie.
Ale nie jego miłość do armii sprawia, że zapisuję mu rok 2024 jako udany. Otóż w tych wszystkich grach i gierkach w roku minionym jedna rzecz była stała – PSL było na górze, przepychało to, co chciało, i hamowało to, co chciało. Jednym może to się podobać, drugim nie, ale doceńmy skuteczność, bo to w polskiej polityce towar deficytowy.
Karol Nawrocki
Dwa miesiące temu pies z kulawą nogą o nim nie słyszał, dziś jest ostatnim nabojem PiS. Bo albo wygra wybory prezydenckie, albo po PiS. Bój to będzie więc ostatni.
Choć może też być inaczej – że Kaczyński miał inną kalkulację. Bo gdyby wystawił Czarnka albo Morawieckiego, to po kampanii wyborczej każdy z nich by mu partię odebrał. A tak nie straci niczego albo niewiele. Nawrocki zatem to takie kaczyńskie mniejsze zło.
Poza tym dla mnie jest fenomenem, że do walki o stanowisko prezydenta Rzeczypospolitej wielka partia wystawia człowieka z czwartego szeregu, politycznego amatora, który na niczym się nie zna i ciągnie się za nim smród kumplowania z kibolami i gangsterami. Jeżeli to ma być ta nowa jakość w polskim życiu publicznym, to ja dziękuję.
W DÓŁ
Zbigniew Ziobro
Nazywa Donalda Tuska szefem mafii. Znaczy, wyzdrowiał, bo już innym wymyśla. Tyle mu zostało. Nie ma już swojej partii, PiS wchłonęło Suwerenną Polskę, właśnie ją trawi, każdy z jego niedawnych podwładnych układa się po swojemu. Ziobro, swego czasu ulubieniec Kaczyńskiego, jest gdzieś z boku. Poza tym drży. W aferze Funduszu Sprawiedliwości prokuratorzy mają postawić zarzuty 23 osobom, Marcin Romanowski jest tylko jednym z wielu. A wśród zarzutów jest udział w zorganizowanej grupie przestępczej, więc i Ziobrę mogą wskazać jako szefa tej grupy. Zresztą słynny list Kaczyńskiego skierowany na jego ręce, by miarkował się w sprawach funduszu, stanowi rodzaj aktu oskarżenia.
Pętla się zaciska. Jeśli się zaciśnie, Ziobro będzie krzyczał, że Tusk i Bodnar to bandyci i mordercy. Jeżeli się nie zaciśnie, będzie się z nich śmiał, że fujary. Dziecinne to emocje, ale nie martwmy się tym, bo nie warto się przejmować słowami polityków, którzy lecą w dół.
Mateusz Morawiecki









