Tag "sędziowie"
Produkt sędziopodobny
Gdyby Małgorzata Manowska miała choć odrobinę przyzwoitości, uczciwości i honoru, dawno zrzekłaby się urzędu sędziego
„Ten, kto jest niezdolny do krytycznej oceny własnych, oczywiście nagannych uczynków, przyznania się do nich i przeproszenia pokrzywdzonego, czyli nie potrafi postąpić zgodnie z imperatywem zawartym w par. 5 ust. 3 zbioru zasad etyki zawodowej sędziów, ten nie jest w stanie wymierzać sprawiedliwości, a więc wykonywać zadań, do których sędzia jest powoływany”. To fragment wyroku Sądu Najwyższego sprzed prawie 20 lat w jednej ze spraw dyscyplinarnych. Choć przesłanie to wielokrotnie decydowało o złożeniu urzędu sędziowskiego, dla obecnej pierwszej prezes Sądu Najwyższego najwyraźniej nie istnieje.
W styczniu 2024 r. 37 legalnych sędziów Sądu Najwyższego wezwało Małgorzatę Manowską – i innych neosędziów – do ustąpienia z zajmowanego stanowiska i powstrzymania się od orzekania. Zdaniem sędziów udział takich osób w składach SN prowadzi do naruszenia konstytucyjnego prawa do bezstronnego, niezależnego i zgodnego z prawem sądu, „a w konsekwencji narusza gwarancje procesowe stron, zobowiązania międzynarodowe Rzeczypospolitej Polskiej i powoduje ryzyko odpowiedzialności odszkodowawczej Państwa”.
Manowska i inni neosędziowie (powołani przez Andrzeja Dudę na wniosek nielegalnej i upolitycznionej Krajowej Rady Sądownictwa) nie są sędziami w rozumieniu prawa krajowego i orzeczeń trybunałów europejskich, nie zapewniają rzetelnego procesu, a wydawane przez nich wyroki prowadzą do systemowego łamania praw człowieka.
Osoby poszkodowane przez takich uzurpatorów składają pozwy przeciwko Polsce, a wyroki Europejskiego Trybunału Praw Człowieka są jednoznaczne: doszło do naruszenia prawa do niezawisłego i bezstronnego sądu. W ramach zasądzonych zadośćuczynień (w kilkudziesięciu sprawach) Polska musiała zapłacić skarżącym ok. 1 mln euro. To nie koniec, bo do rozpatrzenia jest jeszcze kilkaset spraw i zapewne będzie ich przybywać. Ale przecież Manowska i inni neosędziowie nie płacą z własnej kieszeni.
Sędziowska kariera polityką podszyta
Małgorzata Manowska w 2007 r. była sędzią Sądu Apelacyjnego w Warszawie. Postanowiła jednak zająć się polityką i w rządzie Jarosława Kaczyńskiego została wiceministrem sprawiedliwości odpowiedzialnym za sądownictwo. W resorcie pod kierownictwem Zbigniewa Ziobry wiceministrami byli również Andrzej Duda i sędzia Andrzej Kryże, który w czasach PRL skazywał w procesach politycznych m.in. Andrzeja Czumę, Wojciecha Ziembińskiego i Bronisława Komorowskiego.
Takie towarzystwo nie przeszkadzało pani sędzi zauroczonej programem PiS, którego sztandarowym hasłem była walka z wyimaginowanym układem postkomunistycznym, co, jak wiadomo, zakończyło się śmiercią Barbary Blidy zaszczutej przez Zbigniewa Ziobrę i Bogdana Święczkowskiego, wówczas szefa Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Po śmierci Blidy Manowska nie zachowała się jak na sędziego przystało, nie potępiła przestępczej działalności członków rządu, szefów służb i prokuratorów, którzy do celów politycznych wykreowali aferę. Nie podała się też na znak protestu do dymisji. A przecież, aby wsadzić polityczkę lewicy do aresztu, Zbigniew Ziobro zawczasu ulokował na stołku prezesa Sądu Okręgowego w Katowicach Monikę Śliwińską, znajomą Święczkowskiego i jednocześnie żonę dyrektora delegatury ABW w Katowicach.
Manowska dotrwała do końca w skompromitowanym rządzie, a potem jak gdyby nigdy nic wróciła do pracy jako sędzia. Ale kontakty polityczne i towarzyskie zostały. O Andrzeju Dudzie mówiła, że jest jej przyjacielem…
W 2016 r. Zbigniew Ziobro powołał Manowską na stanowisko dyrektorki podległej Ministerstwu Sprawiedliwości Krajowej Szkoły Sądownictwa i Prokuratury w Krakowie (KSSiP). „Organizacyjnie w szkole radzi sobie słabo. Słucha podszeptów, lubi, gdy jej schlebiają, zwłaszcza gdy robią to osoby na piedestale. Generalnie jest podporządkowana bez reszty resortowi sprawiedliwości”, mówił w 2018 r. informator „Gazecie Wyborczej”. W lutym 2020 r. w KSSiP doszło do gigantycznego wycieku danych, dotyczących ponad 50 tys. prawników, w tym sędziów i prokuratorów oraz urzędników wymiaru
Czas na twardą sprawiedliwość
Politycy PiS są wściekli na nominację Waldemara Żurka, bo jako ofiara represji ma on rozległą wiedzę o ich przestępczej działalności
Powołanie sędziego Waldemara Żurka na stanowisko ministra sprawiedliwości i prokuratora generalnego wywołało skrajną ekscytację wśród polityków i komentatorów. „To jest hardkorowy kandydat, który moim zdaniem nie będzie brał jeńców. I rozliczenia w zakresie wymiaru sprawiedliwości, tak wyczekiwane przez środowiska naszych wyborców, chyba przyśpieszą”, mówił wicemarszałek Sejmu Piotr Zgorzelski (PSL). „To nadzieja na sprawiedliwość i rozliczenie pisowskich afer”, dodał europoseł Dariusz Joński (KO).
Pod drugiej stronie barykady są politycy PiS. „To jest człowiek, który nie ma żadnych skrupułów i zasad. To jest człowiek, który lekceważy sobie podstawowe zasady porządku prawnego. To jest człowiek, który nawoływał do popełnienia przestępstw, jak choćby wkroczenie nielegalne z użyciem siły do Krajowej Rady Sądownictwa czy też stawienie zarzutów sędziom Sądu Najwyższego (…). To jest osoba, która składała nieuzasadnione i całkowicie bezpodstawne – bez jakichkolwiek podstaw faktycznych i prawnych – zawiadomienia o popełnieniu przestępstwa”, bredził Zbigniew Ziobro.
Byłemu ministrowi wtórowali partyjni koledzy i sfraternizowani z nimi sędziowie, jak chociażby neosędzia Kamila Borszowska-Moszowska z Sądu Okręgowego w Świdnicy. „Wizja, że pan – jeszcze sędzia – Waldemar Żurek zostanie ministrem sprawiedliwości, biorąc pod uwagę jego postępowanie, jest przerażająca. Mam wrażenie, że zagłębiamy się w otchłań bezprawia, które będzie postępowało z dnia na dzień”, biadoliła.
Wściekłość pisowskiej prawicy, która przez osiem lat demolowała wymiar sprawiedliwości i podporządkowywała go partyjnym interesom, jest zrozumiała. Żurek podpadł politycznym rozbójnikom, gdy jeszcze jako rzecznik legalnej Krajowej Rady Sądownictwa (którą PiS wbrew konstytucji rozwiązało w trakcie kadencji) recenzował nadużycia władzy. Z czasem stał się jedną z głównych twarzy protestu środowisk sędziowskich. Broniąc praworządności, zapłacił wysoką cenę.
Dyscyplinarny recydywista
Za rządów PiS Żurek był najbardziej prześladowanym sędzią. Rzecznicy dyscyplinarni Ziobry wytoczyli mu 23 bezpodstawne postępowania dyscyplinarne. Sędziemu postawiono kilkadziesiąt zarzutów, co miało skompromitować go jako sędziego i wywołać efekt mrożący na innych prawnikach.
W największej dyscyplinarce Żurek usłyszał 68 zarzutów. Dotyczyły one rzekomego fałszowania orzeczeń. Sprawa była dęta, a poszło o to, że sędzia w latach 2012-2018 wydawał w składach kolegialnych lub jednoosobowych orzeczenia dotyczące spraw proceduralnych na posiedzeniach niejawnych, bez udziału stron i obecności na sali rozpraw, co jest standardową procedurą. Zastępca rzecznika dyscyplinarnego Michał Lasota uznał, że Żurek nie mógł wydawać tych orzeczeń, bo nie było go wtedy w sądzie (jako rzecznik legalnej KRS często przebywał w Warszawie), i zarzucił mu poświadczenie nieprawdy w dokumentach. Tyle że obecność Żurka w sądzie potwierdzili inni sędziowie. Okazało się, że Lasota nie zna prawa. Żurek mógł podpisywać orzeczenia z inną datą, niż je wystawiano, i mógł to robić nawet w domu lub w czasie podróży służbowej.
„To postępowanie pokazuje, jak ogromną ilość energii poświęcali tzw. rzecznicy dyscyplinarni ministra Ziobry, by dopaść mnie i innych sędziów. Ściągali i przeglądali setki spraw, które prowadziłem, by coś na mnie znaleźć. Trałowano mnie najpierw pod kątem rzekomo niesłusznie pobranych diet z KRS. A jak nic nie znaleziono, to próbowano zrobić ze mnie fałszerza orzeczeń. Nie spocznę, dopóki wszyscy winni niszczenia niezależności polskich sądów nie poniosą za to odpowiedzialności”, mówił Żurek w rozmowie z portalem OKO.press.
Żurek miał też dyscyplinarkę za nieprawomyślną choinkę bożonarodzeniową, którą postawił w holu krakowskiego sądu. Znalazły się na niej ozdoby nawiązujące do wydarzeń społeczno-politycznych: uchodźców, praworządności, praw osób LGBT oraz z flaga Unii Europejskiej i napisem „Konstytucja”. Podpadł też za to, że odmówił orzekania z neosędziami. Pisowskiej władzy nie spodobało się, że Żurek w ramach akcji Tour de Konstytucja PL wyjaśniał dzieciom, jakie mają prawa. Podczas innego spotkania sędzia obraził majestat Zbigniewa Ziobry, bo solidaryzował się z represjonowanymi sędziami, mówił o politycznym przejęciu wymiaru sprawiedliwości i o tym, że sędziowie muszą stać na straży konstytucji. Pozostałe dyscyplinarki dotyczyły m.in.: stosowania prawa europejskiego, krytyki „reform” Ziobry, krytyki Prokuratury Krajowej, kwestionowania
Rzeźnik Ziobry już niegroźny
Przemysław Radzik przez sześć lat ścigał sędziów sprzeciwiających się upolitycznianiu wymiaru sprawiedliwości. Teraz sam jest ścigany
Środowisko sędziowskie odetchnęło z ulgą. Adam Bodnar wreszcie odwołał Przemysława Radzika z funkcji zastępcy rzecznika dyscyplinarnego sędziów sądów powszechnych. Radzik, zwany też „rzeźnikiem”, „katem”, „egzekutorem”, to jeden z tzw. trzech głównych rzeczników dyscyplinarnych (oprócz Piotra Schaba i Michała Lasoty), którzy za rządów PiS zajmowali się represjonowaniem sędziów tylko dlatego, że ci stosowali się do wyroków Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej, Europejskiego Trybunału Praw Człowieka oraz Sądu Najwyższego i protestowali przeciwko upolitycznianiu sądownictwa.
Na politycznej fali
Co ciekawe, Radzik, który miał stać na straży moralności sędziów, w przeszłości był karany dyscyplinarnie. W 2007 r. jako szeregowy sędzia Sądu Rejonowego w Krośnie Odrzańskim został ukarany upomnieniem przez sąd dyscyplinarny za to, że wydawał wyroki z naruszeniem zasad prawa karnego. Kara dyscyplinarna nie jest niczym chwalebnym dla sędziego, stanowi wręcz przeszkodę w dalszej karierze, np. blokuje awans na stanowiska funkcyjne i do sądów wyższej instancji. Ale dla Zbigniewa Ziobry to nie był problem. Gdy PiS doszło do władzy, Radzik zrobił spektakularną karierę. Został delegowany do Sądu Okręgowego w Warszawie, a potem na wniosek neo-KRS prezydent Andrzej Duda wręczył mu nominację na sędziego Sądu Apelacyjnego w Warszawie. Radzik był także wiceprezesem w obu stołecznych sądach i wiceprezesem Sądu Apelacyjnego w Poznaniu.
Dzięki układom politycznym karierę zrobiła żona Radzika, radczyni prawna z Zielonej Góry. W 2020 r. Gabriela Zalewska-Radzik została dyrektorką jednego z warszawskich sądów rejonowych, a w 2021 r. prezydent Duda po rekomendacji upolitycznionej KRS wręczył jej nominację na sędziego Naczelnego Sądu Administracyjnego. Wywołało to wzburzenie w środowisku prawniczym, bo awans na sędziego NSA powinien być ukoronowaniem kariery sędziowskiej, a nie synekurą.
Przemysław Radzik uważa, że został odwołany bezprawnie, ponieważ znowelizowana przez PiS ustawa Prawo o ustroju sądów powszechnych nie przewiduje odwołania rzecznika przed upływem czteroletniej kadencji (a ta Radzikowi mija w połowie 2026 r.). W ten sposób ówczesny obóz władzy zabezpieczył swoje wpływy w sądownictwie. Warto mieć na uwadze, że to PiS wymyśliło urząd nieusuwalnego, politycznego rzecznika dyscyplinarnego i jego dwóch zastępców, których wyznaczył osobiście Zbigniew Ziobro.
Urażony Radzik urządził tournée po zaprzyjaźnionych mediach, a działania Adama Bodnara nazwał „tyranią”, „przerażającym terrorem” i „bezprawiem”, co zabrzmiało absurdalnie. W rozmowie z „Rzeczpospolitą” zaś na zarzuty, że łamał prawo, odpowiadał arogancko, że to „licentia poetica władzy politycznej”. No to zobaczmy, jak wygląda ta twórczość poetycka.
Karna zsyłka i bezprawne zawieszenie
Odwołując Radzika, minister sprawiedliwości uznał, że ten „podjął szereg decyzji, które budzą wątpliwości w zakresie swojej zasadności i legalności”, a „w ich wyniku utracił podstawowy przymiot sędziowski, jakim jest nieskazitelność charakteru”.
Jednym z wielu bezprawnych i bezpodstawnych działań Radzika (był on wtedy wiceprezesem Sądu Apelacyjnego w Warszawie) było przeniesienie w 2022 r. sędzi Ewy Gregajtys, sędzi Marzanny Piekarskiej-Drążek i sędzi Ewy Leszczyńskiej-Furtak z Wydziału Karnego do Wydziału Pracy i Ubezpieczeń Społecznych Sądu Apelacyjnego w Warszawie. Przerzucenie doświadczonych karnistek do innego wydziału stanowiło odwet i karę za wykonywanie wyroków Europejskiego Trybunału Praw Człowieka, Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej i Sądu Najwyższego, na podstawie których sędzie podważały status neosędziów i odmawiały orzekania z nimi. A takim wadliwym neosędzią jest też Radzik. Przeniesienie sędzi doprowadziło do chaosu w wydziale karnym, który borykał się z brakami kadrowymi. Wszystkie sprawy prowadzone przez Gregajtys, Piekarską-Drążek i Leszczyńską-Furtak przydzielono nowym sędziom, co wydłużyło czas trwania postępowań. A karnie relokowane sędzie musiały z dnia na dzień nauczyć się zupełnie nowego prawa pracy oraz nowego obszernego orzecznictwa sądów z tego zakresu.
W grudniu 2021 r. Przemysław Radzik (tym razem jako wiceprezes Sądu Okręgowego w Warszawie) bezprawnie i bezpodstawnie zawiesił doświadczonego sędziego Krzysztofa Chmielewskiego – również za to, że ten wykonał wyroki Sądu Najwyższego, Trybunału Sprawiedliwości UE oraz Europejskiego Trybunału Praw Człowieka i na ich podstawie zakwestionował status neosędzi nominowanej przez upolitycznioną KRS. Chodziło o Agnieszkę Stachniak-Rogalską, która nominację do sądu okręgowego dostała od neo-KRS, a jednocześnie była resortową prezeską Sądu Rejonowego dla Warszawy-Żoliborza. Sędzia Chmielewski nie tylko zakwestionował status Stachniak-Rogalskiej, ale jeszcze orzekł, że skład nowej KRS nie jest zgodny z konstytucją, a nominacje przyznawane przez nią sędziom są wadliwe. „Oznacza to, (…) że osób powołanych na urząd sędziego na wniosek nowej KRS nie można uznać za takie, które skutecznie i w sposób legalny objęły urząd na danym stanowisku”, stwierdził sędzia.
Chmielewski podważył też legalność Trybunału Konstytucyjnego Julii Przyłębskiej, orzekając, że „instytucja ta, po zmianach prawnych i faktycznych zapoczątkowanych w 2015 r., utraciła cechy przynależne władzy sądowniczej i stała się de facto
Złodziejstwo i szczucie pod auspicjami rządu PiS
Czy nadużycia w Polskiej Fundacji Narodowej zaprowadzą na ławę oskarżonych Jarosława Kaczyńskiego, Beatę Szydło i Macieja Świrskiego?
Władze Polskiej Fundacji Narodowej poinformowały, że przygotowały zawiadomienie do prokuratury w związku z przestępstwami, których mieli się dopuścić pisowscy nominaci zarządzający fundacją w latach 2017-2023. Chodzi o zawieranie niekorzystnych umów i wytransferowanie środków finansowych fundacji bez dostatecznego uzasadnienia. Straty wyceniono na 30 mln zł, ale audyt trwa i należy się spodziewać, że to nie koniec.
Niecny proceder
Polska Fundacja Narodowa powstała w 2016 r. z inicjatywy rządu Beaty Szydło i miała się zajmować promocją Polski za granicą. Fundację utworzyło 17 największych firm państwowych obsadzonych przez ludzi PiS: Polska Grupa Energetyczna, Enea, Energa, Tauron, KGHM, PZU, PKN Orlen, Grupa Lotos, PGNiG, Grupa Azoty, Totalizator Sportowy, Polska Wytwórnia Papierów Wartościowych, Giełda Papierów Wartościowych, Polski Holding Nieruchomości, Polska Grupa Zbrojeniowa, PKO BP oraz PKP.
Jeszcze w 2016 r. spółki przelały na konto PFN prawie 100 mln zł. Jednocześnie zobowiązały się, że do 2026 r. przekażą jej w sumie ponad 633 mln zł.
Prawie wszystkie spółki będące fundatorami PFN mają własne fundacje, które zajmują się tym samym, co ona. Tworzenie kolejnej fundacji, dublującej zadania już istniejących podmiotów, nie miało racjonalnego uzasadnienia. Małego tego! Statut PFN został tak skonstruowany, że gigantyczne pieniądze można było wyprowadzać na prawo i lewo pod byle pretekstem. A wiele wskazuje na to, że właśnie kradzież i defraudacja środków publicznych legły u podstaw utworzenia PFN. W 2017 r. poinformowałem o tym Centralne Biuro Antykorupcyjne, Agencję Bezpieczeństwa Wewnętrznego i prokuraturę. Z Prokuratury Regionalnej w Warszawie dostałem odpowiedź, „że zgodnie z obowiązującymi przepisami prawa postępowanie karne wszczyna się, gdy zachodzi uzasadnione podejrzenie popełnienia przestępstwa, przy czym przez »uzasadnione podejrzenie« należy rozumieć konieczność oparcia się przez organ procesowy na konkretnych informacjach – dowodach”.
Moje przewidywania się sprawdziły, lecz nie mam z tego powodu wielkiej satysfakcji (o nadużyciach w PFN pisaliśmy w tekście „Fundacja propagandy PiS”, „Przegląd” nr 9/2024). Teraz przyjrzymy się szczegółowo jednej sprawie. Jest ona wisienką na bogato ozdobionym torcie afer, bo nie tylko wyprowadzono pieniądze do ludzi związanych z PiS i zorganizowano polityczną nagonkę na środowiska sędziowskie, ale jeszcze stali za tym wszystkim premier polskiego rządu i prezes PiS.
Układ przestępczy
Prokuratura Regionalna w Rzeszowie prowadzi śledztwo w sprawie nadużycia uprawnień i niedopełnienia obowiązków przez członków zarządu PFN w związku ze sfinansowaniem w 2017 r. kampanii medialnej „Sprawiedliwe sądy”, czym wyrządzono fundacji szkodę majątkową w wielkich rozmiarach, w kwocie nie mniejszej niż 8 428 542,74 zł.
Członkami zarządu w tym czasie byli Cezary Jurkiewicz (w randze prezesa), Maciej Świrski i Paweł Kozyra.
Jurkiewicz to niedoszły ksiądz (cztery lata spędził w seminarium), ojciec ośmiorga dzieci, były szef klubu warszawskich radnych PiS i lider Klubu „Gazety Polskiej” w stołecznej dzielnicy Wawer. Jest też zaufanym człowiekiem Jarosława Kaczyńskiego. Był szefem straży porządkowej, która ochraniała partyjne manifestacje i miesięcznice smoleńskie.
Świrski, teraz ulokowany przez PiS na stołku przewodniczącego KRRiT, uchodzi za człowieka byłego wicepremiera Piotra Glińskiego. W 2013 r. założył Fundację Reduta Dobrego Imienia – Polska Liga przeciw Zniesławieniom. Znany jest z pieniactwa – dzięki niemu zdobywa rozgłos. Walczył m.in. z nagrodzonym Oscarem filmem „Ida”. Twierdził, że „może wywołać w widzach fałszywe przeświadczenie, że to Polacy wymordowali europejskich Żydów”. Od Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej domagał się umieszczenia w czołówce filmu informacji o sytuacji Polaków podczas II wojny światowej. Do prezydenta Andrzeja Dudy skierował z kolei petycję z żądaniem
Sędzia, który się boi, przestaje być sędzią
Nasi dygnitarze prawnicy, np. prezydent, prezes PiS, były minister sprawiedliwości, nie rozumieją elementarnego systemu prawa bądź świadomie go gwałcą
Dr Józef Musioł (ur. w 1933 r.) prawnik, historyk, literat, działacz społeczny, były wysoki urzędnik państwowy, w czasie wojny jeden z najmłodszych łączników AK. Pokonał wszystkie szczeble kariery prawniczej, zostając najmłodszym w Polsce sędzią Sądu Najwyższego. Przewodniczący Stowarzyszenia Sędziów SN w Stanie Spoczynku, honorowy prezes Stowarzyszenia Sędziów Rodzinnych, prezydent Rady Fundacji Pamięci Ofiar Auschwitz-Birkenau, twórca i prezes Towarzystwa Przyjaciół Śląska w Warszawie, szef Rady Programowej Zespołu Pieśni i Tańca „Śląsk”.
Był wiceministrem sprawiedliwości, dyrektorem Głównej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich, wiceprzewodniczącym Centralnego Komitetu SD, współzałożycielem Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa oraz Komisji Upamiętnienia Ofiar Represji Stalinowskich, wiceprzewodniczącym Prezydium Rady Narodowej w Rybniku, krótko adwokatem, zastępcą naczelnego „Prawa i Życia”, przewodniczącym Zarządu Głównego Komitetu Przeciwalkoholowego. Honorowy obywatel Rybnika, gmin Godów, Mszana i Marklowice, zasłużony dla Jastrzębia-Zdroju, Pszowa, Wodzisławia Śląskiego. Autor wybitnej pracy doktorskiej o sądownictwie w III powstaniu śląskim. Uczestniczył w Kongresie Kultury Polskiej, podczas obrad Okrągłego Stołu pracował w podstoliku samorządowym. Odznaczony Krzyżem Komandorskim z Gwiazdą Orderu Odrodzenia Polski (order Polonia Restituta otrzymał pięć razy), laureat nagród im. Wojciecha Korfantego, im. Karola Miarki, Trzech Powstańczych Skrzydeł, Animus Silesiae, nagrody im. Jana Rodowicza „Anody”. Honorowy Ślązak Roku i Hanys Roku. Napisał ponad 30 książek, tłumaczonych także na niemiecki i angielski, a niektóre adaptowano na sceny teatralne. Nakład najnowszej, „Okrakiem przez wiek”, szybko się rozszedł, jej drugie wydanie zostało poszerzone m.in. o refleksje autora związane z tragiczną śmiercią Barbary Blidy.
Czy wydał pan kiedyś wyrok śmierci?
– Skład pod moim przewodnictwem nigdy nie wydał takiego wyroku. Jestem wrogiem kary śmierci. Badania w USA wykazały, że w stanach, gdzie tracono najwięcej skazańców, nie spadała liczba najcięższych przestępstw, a wizja śmierci nie powstrzymywała sprawców. Podobnie było w Polsce. W Sądzie Najwyższym raz orzekałem w składzie, który wydał wyrok śmierci. Zniesiono wtedy dożywocie i wprowadzono idiotyzm: 25 lat więzienia, a potem już kara śmierci. Sąd Wojewódzki w Łodzi skazał sprawcę zabójstwa na 25 lat, rewizję złożyli i obrońca, i prokurator. Sędzia sprawozdawca, jedyna kobieta w składzie, spóźnia się, przeprasza, po czym mówi: „Jak głupi Jasio całą drogę się zastanawiałam: krawat czy nie krawat?”. Powtarzała to tyle razy, że zwróciłem jej uwagę: „Proszę tak nie mówić, chodzi o ludzkie życie”. Po rozprawie narada, dwóch sędziów za karą śmierci, dwóch, w tym ja, przeciw. Pani sędzia niezdecydowana, powtarza: „Krawat? Nie krawat?”. Wreszcie przechyla szalę na rzecz śmierci. Zdecydował jeden głos chwiejnej kobiety.
Oskarżony, 24 lata, uderzeniem popielnicy zabił znajomą, która przywoziła towary z NRD, a on je sprzedawał. Pokłócili się o jego żonę. Przyznał się, złożył wyjaśnienia. Widziałem w tej zbrodni element afektu. Jako przegłosowany napisałem zdanie odrębne, powołując się na przesłanki merytoryczne, literaturę naukową, kanony socjalizmu. Miałem nadzieję, że Rada Państwa, widząc niejednomyślność sądu, zmieni wyrok. Po jakimś czasie zobaczyłem w sekretariacie pismo z pieczęcią: Rada Państwa nie skorzystała z prawa łaski…
Pana książka „Okrakiem przez wiek” pokazuje, że sędziom często daleko do ideału. A przecież powinni mieć nieskazitelny charakter.
– Praca sędziego to ciągły stres. Po rozprawie stawia sobie pytania: „Czy dobrze zrobiłem, czy wyrok był słuszny?”. Gdy w 1957 r. zaczynałem pracę w sądownictwie, byli jeszcze sędziowie z awansu społecznego, nawet bez średniego wykształcenia, po różnych kursach i szkołach. Z sądownictwa powszechnego część z nich zwolniono, zostali ci, którzy chcieli się uczyć i zaocznie studiować prawo – ale sądownictwo wojskowe było w dużej mierze narzędziem terroru komunistycznego. Wiem coś o tym, bo mój bliski krewny, mjr „Kordian”, dowódca największego zgrupowania AK w Krakowie, doświadczył tortur w śledztwie i został skazany przez sąd wojskowy. Bywało, że niektórzy sędziowie z awansu topili wątpliwości i napięcia w alkoholu, choć i innym to się zdarzało. Ja swoje napięcia rozładowywałem, pracując społecznie, pisząc książki i artykuły, organizując spektakle Sądu Młodych. Działałem w Zrzeszeniu Prawników Polskich, w Stronnictwie Demokratycznym (SD zaproponowano mi, tłumacząc, że przestaną mnie nachodzić, bym wstąpił do PZPR), a jako wiceprzewodniczący Prezydium Rady Narodowej w Rybniku współtworzyłem Rybnickie Dni Literatury i kierowałem ich organizacją. Przyjeżdżali wybitni polscy pisarze, w 2023 r. ta impreza odbyła się już po raz 54.
Czym był ten Sąd Młodych?
– Teatrem faktu funkcjonującym w Teatrze Ziemi Rybnickiej od połowy lat 60. Na Śląsk przyjeżdżali do pracy chłopcy z całej Polski. Dostawali miejsce w Domu Górnika, wikt i opierunek, pensję często wyższą niż moja sędziego. Po wypłacie pili wódkę i straszne wino owocowe, mieli napady agresji, bili i kaleczyli ludzi, potem szli na lata do więzienia. Społeczeństwo żądało porządku i bezpieczeństwa. Wymyśliłem więc Sąd Młodych, żeby tym chłopakom pokazać przyczyny i skutki. Pisałem scenariusze oparte na konkretnych sprawach sądowych, reżyserowałem spektakle, angażowałem studentów prawa, a bywało, że i szkoły teatralnej w Krakowie, którzy grali role sędziów, prokuratorów, obrońców, świadków, ekspertów. Wszystko robiliśmy za darmo. Gdy „sąd” udawał się na naradę, widownia dyskutowała o sprawie i uchwalała swój werdykt, po powrocie „sąd” ogłaszał wyrok, jaki zapadł naprawdę. Na widowni zasiadało 300-400 widzów, odpowiadałem na ich pytania. Sądem Młodych zainteresowały się media, było to upowszechnianie prawa oraz uczenie zachowania i obyczajów.
W PRL sędziów można było odwołać, co nie sprzyjało ich niezawisłości.
– Na szczęście po październiku 1956 r. zmieniło się to radykalnie. Potem, choć trwało to krótko, odwoływano sędziów po wprowadzeniu stanu wojennego. Niezawisłość trzeba mieć w sobie, ale są różne charaktery. Niektórzy, nawet podświadomie, mogą poddać się naciskom. Gdy zostałem wiceministrem sprawiedliwości, na spotkaniu z młodymi sędziami i asesorami powiedziałem: „Jeśli na początku waszej pracy wytworzycie opinię, że do was w żaden sposób nie można trafić, uzyskacie ten luksus, że nie będą na was naciskać. To nie sekretarz PZPR podpisuje wyrok, ale wy – i chodzi o to, by ten podpis bronił waszego stanowiska nawet po latach. Ale jeśli raz ulegniecie, zawsze będziecie mieć problemy”.
Zapaść w sądach powszechnych
W społeczeństwie niezmiennie panuje przekonanie, że do sądu idzie się po wyrok, a nie po sprawiedliwość
Problem występuje od dawna, lecz chyba nikt nie chce dostrzec jego istoty. Politycy wszelkich opcji obrzucają się oskarżeniami o brak praworządności w kraju, a jednym z przejawów tego braku miałby być opłakany stan sądownictwa, a nawet szerzej – wymiaru sprawiedliwości.
Mało kto zwraca jednak uwagę na to, co nas, obywateli, powinno interesować najbardziej: na chroniczną zapaść w sądach powszechnych. Jeśli już, to uwagę skupiamy na chwilę na nośnych, choćby w wymiarze lokalnym, sprawach o charakterze karnym: pobiciu, morderstwie, gwałcie, kradzieży, skutkach wypadku drogowego itp. Lecz nawet wówczas koncentrujemy się na fazie oskarżenia przez prokuraturę i na rozpoczęciu procesu, a potem – jeżeli jeszcze pamiętamy o sprawie – na wydaniu wyroku. Tymczasem nawet jeśli nie wchodzimy w kolizję z prawem, każdy z nas może zetknąć się z sądem powszechnym w postaci sądu rejonowego lub sądu okręgowego. Powodem bywa konieczność ustalenia prawa do spadku, nierzetelny kontrahent, który nie uiszcza faktur, albo rozwód, podział majątku i ustalenie prawa do opieki nad małoletnim dzieckiem. I to tam, w wydziałach cywilnych sądów powszechnych, rozgrywają się ciche dramaty, do opisywania których nieśpieszno reporterom: wieloletnie spory małżeńskie o majątek, alimenty lub prawa rodzicielskie, względnie kilku- czy kilkunastoletnia walka o prawo do spadku.
Kiepska jakość i wydajność pracy sądów powszechnych wbrew popularnej, lansowanej tezie nie wynika wyłącznie z działań poprzedniej ekipy rządzącej. Dowód na to stanowi choćby opublikowany 6 lutego 2004 r. w „Gazecie Wyborczej” artykuł Andrzeja Rzeplińskiego, ówczesnego profesora Uniwersytetu Warszawskiego i zarazem sekretarza zarządu Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka, a przyszłego prezesa Trybunału Konstytucyjnego. Prof. Rzepliński wskazał kilka przyczyn złego stanu sądownictwa w owym czasie, proponując przy tym konkretne rozwiązania. Pisał o pozostawiającym wiele do życzenia systemie wyłaniania i nauczania przyszłych sędziów oraz potrzebie kształcenia ustawicznego adeptów zawodu, o przewlekłości postępowań i konieczności skrupulatnego rozpatrywania spraw w reżimie rozpraw dzień po dniu, a nie raz na kilka miesięcy, a także o ograniczeniu zakresu korzystania z immunitetu sędziowskiego, skądinąd nieistniejącego w innych państwach UE. Ponadto autor celnie dostrzegł zagrożenie występowaniem nepotyzmu i klientelizmu w procesach kadrowo-awansowych toczących się przed Krajową Radą Sądownictwa, zalecając uwzględnianie opinii instancji zewnętrznych przy nominacjach na stanowiska w najwyższych instancjach sądowych.
Mamy jesień 2024 r., a więc minęło ponad 20 lat. Czy od czasu publikacji artykułu coś się zmieniło, czy sytuacja się poprawiła? Oczywiście nie. Niedostateczna liczba etatów sędziowskich wobec wpływających do sądów wniosków pozostaje smutną rzeczywistością, ale czy lekarstwem na to jest mianowanie młodych ludzi, często bezpośrednio po aplikacji sędziowskiej, na stanowiska, gdzie zasadniczo trzeba nie tylko wykazać się wiedzą prawniczą i znajomością paragrafów, lecz także posiłkować dużym i wszechstronnym doświadczeniem życiowym? W Stanach Zjednoczonych sędzią zostaje się dopiero w wieku dojrzałym, na zwieńczenie kariery prawniczej – wcześniej należy poznać od podszewki dynamikę procesów sądowych, praktykując jako adwokat lub prokurator. W Japonii asesorami zostaje tylko niewielki odsetek absolwentów aplikacji prawniczej, tych z najlepszymi wynikami, a nie jak w Polsce wszyscy, którzy zaliczyli egzamin końcowy.
Czy sędziowie nadążają za szybko zmieniającą się rzeczywistością, charakteryzującą się m.in. pogłębioną internacjonalizacją kontaktów międzyludzkich, szybkim rozwojem technologicznym, nowymi zjawiskami społecznymi?
Neosędziowie – pułapka Ziobry
Z nielegalnymi i upolitycznionymi sędziami Polska będzie państwem anarchii i bezprawia
Dopiero po ponad ośmiu miesiącach od utworzenia rządu premier Donald Tusk i minister sprawiedliwości Adam Bodnar zadeklarowali gotowość wdrożenia długo wyczekiwanej naprawy wymiaru sprawiedliwości. Zadanie będzie niezwykle trudne do wykonania, nie tylko dlatego, że mgr Julia Przyłębska ze swoim Trybunałem Konstytucyjnym, który chodzi na pasku PiS, ale i prezydent Andrzej Duda prawdopodobnie zablokują zmiany mające uporządkować sytuację w sądownictwie. Dlatego po przyjęciu przez parlament stosownych ustaw nie zostaną one odesłane na biurko Dudy, ale zaczekają na nowego prezydenta.
Ambitny plan Adama Bodnara
Sprawa dotyczy ok. 3,3 tys. neosędziów (i asesorów sądowych), którzy „zainfekowali” wszystkie sądy w Polsce, na podstawie rekomendacji wydanych przez nielegalną i upolitycznioną Krajową Radę Sądownictwa (neo-KRS). Dramatyczna jest sytuacja w Sądzie Najwyższym, gdzie neosędziowie mają większość, a wydawane przez nich wyroki są podważane lub nieuznawane.
Plan naprawczy ma wyglądać następująco: największa grupa ok. 1,6 tys. młodych sędziów, asystentów i referendarzy, absolwentów Krajowej Szkoły Sądownictwa i Prokuratury, którzy zgodnie z przyjętym założeniem nie zostali jeszcze zdemoralizowani i mieli zdany egzamin sędziowski, zachowa status quo, czyli ich nominacje zostaną utrzymane w mocy.
Pozostali neosędziowie zostaną podzieleni na dwie grupy. Do pierwszej trafi ok. 950 osób, tj. tych prawników, którzy otrzymali awans od neo-KRS, ale czynnie nie wspierali demontażu wymiaru sprawiedliwości i nie angażowali się politycznie. Ominą ich postępowania dyscyplinarne, jeśli dobrowolnie wrócą na poprzednio zajmowane stanowiska. Czyli np. jeśli taki sędzia dostał od upolitycznionej KRS awans do sądu okręgowego, będzie musiał wrócić do rejonu. W drugiej grupie neosędziów (ok. 500 osób) znajdą się wszyscy ci, którzy nie tylko dostali polityczne awanse od neo-KRS, ale i czynnie niszczyli praworządność, m.in. jako członkowie neo-KRS, powołani przez Zbigniewa Ziobrę sędziowie funkcyjni (m.in. prezesi i wiceprezesi sądów), rzecznicy dyscyplinarni, sędziowie delegowani do Ministerstwa Sprawiedliwości, a także ci, którzy podpisywali listy poparcia do neo-KRS. Oni nie unikną postępowań dyscyplinarnych, nawet gdyby wyrazili skruchę i z własnej inicjatywy wrócili na poprzednio zajmowane stanowiska. Taki los czeka m.in. pierwszą prezes Sądu Najwyższego Małgorzatę Manowską czy owianych złą sławą głównych rzeczników dyscyplinarnych: Piotra Schaba, Przemysława Radzika i Michała Lasotę. Te osoby mogą się spodziewać również postępowań karnych za popełnione przestępstwa nadużycia władzy.
Wedle zapowiedzi wszystkie orzeczenia wydane przez neosędziów będą utrzymane w mocy, ale w indywidualnych sprawach będzie można wznowić postępowanie, jeśli strona w jego trakcie kwestionowała status neosędziego.
Aby zapełnić wyrwę kadrową w sądach, która powstanie po usunięciu neosędziów, Adam Bodnar będzie namawiał legalnych sędziów w stanie spoczynku, by ci na okres przejściowy wrócili do orzekania. „Liczę na to, że dojrzali, doświadczeni, z autorytetem sędziowie za zgodą odnowionej KRS będą mogli wrócić do orzekania, realizując swój moralny obowiązek w stosunku do Rzeczypospolitej i pomagając w przejściu przez ten trudny proces”, stwierdził minister sprawiedliwości.
Operacja przywracania praworządności będzie bezprecedensowa. Dotyczy nie tylko neosędziów, ale też odpolitycznienia Krajowej Rady Sądownictwa i Trybunału Konstytucyjnego, a także likwidacji nielegalnych izb Sądu Najwyższego, które PiS utworzyło na polityczny obstalunek. Jeszcze żadne państwo nie stanęło przed takim wyzwaniem, ale też w żadnym państwie demokratycznym politycy nie podnieśli ręki na niezależne sądownictwo, dokonując demolki na tak wielką skalę.
Nastąpiła totalna zapaść
My, sędziowie, wiemy, jakie są mankamenty systemu i jak można by je usunąć z korzyścią dla obywateli.
Małgorzata Wasylczuk – sędzia Sądu Okręgowego Warszawa-Praga, wiceprzewodnicząca V Wydziału Karnego. Orzekała w głośnych procesach politycznych, m.in. uniewinniła prof. Jan Widackiego. Przez kilkanaście lat uczestniczyła w kształceniu aplikantów sędziowskich jako patron koordynator, prowadziła także szkolenia dla asystentów, aplikantów radcowskich i adwokackich.
Jakie są pani oczekiwania w związku z zapowiadaną przez ministra sprawiedliwości reformą sądownictwa?
– Nie jestem w tej mierze optymistką. Przez 30 lat pracy obserwuję, że nigdy władza ustawodawcza ani wykonawcza nie dbała o to, aby sądy działały sprawnie w służbie społecznej. Nie robił tego zwłaszcza żaden minister sprawiedliwości. Także ten będący sędzią – nie miał ani koncepcji zarządzania tymi obszarami sądownictwa, które były mu powierzone konstytucyjnie, ani woli politycznej, by zrobić coś pozytywnego. Koncentruję się na krytyce ministra jako przedstawiciela władzy wykonawczej, bo to ten organ w istocie ma w ręku najwięcej narzędzi do działania.
Naprawdę nie widać w sądach żadnych sanacyjnych przedsięwzięć po latach całkowitego demontażu systemu prawnego?
– Zmiany są, ale na gorsze. Dotychczasowe działania ministra sprawiedliwości sprowadzają się do odwoływania prezesów i wiceprezesów sądów i powoływania nowych. Należy oceniać to pozytywnie, tyle że w żaden sposób nie „załatwia to sprawy”. Kwestie personalne we władzach sądów są czubkiem góry lodowej problemów wymiaru sprawiedliwości. Żaden prezes sądu, nawet najlepiej przygotowany do tej funkcji, nie będzie mógł zdziałać więcej niż to, na co pozwolą mu przepisy prawa oraz środki finansowe – a te zależą od władzy ustawodawczej i wykonawczej.
Na co potrzebne są pieniądze?
– Nowoczesne sądownictwo, które rzeczywiście będzie odpowiadać na wyzwania współczesności, wymaga ogromnego dofinansowania. Nie możemy się obrażać, że świat idzie naprzód. Nie możemy ciągle odwoływać się do przeszłości, podając przykłady jedynie słusznego sposobu funkcjonowania, a niestety taką tendencję ma wielu sędziów starszego pokolenia, zarówno czynnych zawodowo, jak i tych będących już na sędziowskiej emeryturze, ale chętnie recenzujących rzeczywistość sądową w przestrzeni publicznej. Musimy zatem przede wszystkim zmienić mentalność, np. godząc się na to, że do naszego świata wkroczyła cyfryzacja, są inne metody zarządzania czasem pracy oraz kadrami. Musimy też się kształcić, albowiem przedmiotem rozstrzyganych spraw są coraz częściej takie obszary, których dotychczas w swojej praktyce nie mieliśmy (np. oszustwa popełniane z wykorzystaniem zawiłych mechanizmów rynkowych, cyberprzestępczość itp.), a to wymaga pieniędzy i czasu. Tego my, sędziowie, nie mamy.
Mówiąc o pieniądzach, mam na myśli nie wysokość sędziowskich wynagrodzeń, ale systemowe nakłady na ustawiczną edukację. Szkolenia proponowane i prowadzone przez Krajową Szkołę Sądownictwa i Prokuratury nie tylko nie odpowiadają rzeczywistym potrzebom sądownictwa, delikatnie rzecz ujmując, ale i ich poziom nie jest najwyższy. Przede wszystkim jednak, aby wziąć udział w szkoleniu, trzeba mieć na to czas. Wobec tego, mówię z mojej perspektywy, wiedzę zdobywamy we własnym zakresie na bieżąco, przygotowując się do sądzenia danej sprawy.
Kolejna kwestia związana z finansami to etaty w każdej grupie zawodowej, a więc orzeczniczej, asystenckiej i urzędniczej. Ten temat jest trudny, bo wymaga wydatkowania środków z budżetu państwa, a tych zwykle nie ma. Prezentuje się zatem w przestrzeni publicznej poglądy, że w Polsce liczba sędziów w przeliczeniu na liczbę mieszkańców jest duża w porównaniu z innymi państwami, wynagrodzenia sędziów są bardzo wysokie – tu zazwyczaj podaje się wartości brutto, i to osiągane przez sędziów sądów apelacyjnych, a więc stojących najwyżej w strukturze sądownictwa powszechnego. Natomiast zręcznie pomija się nieprawdopodobnie rozdętą kognicję sądów, a więc to, że z woli ustawodawcy trafiają tam sprawy, które z powodzeniem mogłyby być załatwiane poza systemem sądowniczym. Na marginesie podzielę się refleksją, że z jednej strony rzekomo społeczeństwo nie ma zaufania do sądów, ale z drugiej – jak wynika ze statystyk dotyczących wpływu spraw – obywatele chcą, aby to właśnie sądy załatwiały ich niekiedy dość błahe problemy.
W dyskusjach o usprawnieniu pracy sędziów podnosi się konieczność wspierania ich przez urzędników sądowych. Czy słusznie?
– Żaden, nawet najlepszy sędzia nie wykona swoich zadań, gdy nie będzie miał wykwalifikowanych współpracowników. W pierwszej kolejności kluczem do sukcesu jest kompetentny urzędnik sądowy. Niestety, występuje ogromny problem z pozyskaniem osób, które mają niezbędną wiedzę i kompetencje. W sądzie, w którym pracuję, wysokość proponowanych tej grupie zawodowej wynagrodzeń sprawia, że na stanowiska zgłaszają się kandydaci niespełniający wymagań. Ewentualnie tacy, którzy po zapoznaniu się z zakresem obowiązków i konfrontując to z wysokością zarobków oraz brakiem systemowych perspektyw rozwoju zawodowego, po krótkim czasie rezygnują. Muszę podkreślić, że w wydziale, w którym orzekam, pracuje kilka osób o bardzo wysokich kompetencjach, z długim stażem, które traktują swoją pracę z pasją i zaangażowaniem, ale i one z powodu przepracowania są już u kresu wytrzymałości, również fizycznej.
Sędzia, hejter, szpieg – baśniowa pałka na tamtych
A może wzrok trzeba skierować w stronę setek, tysięcy funkcjonariuszy stojących na straży antyszpiegowskiej? Gdzieście byli i co robili? Teraz prześwietlacie kontakty, wydatki, długi sędziego, jego wschodnie peregrynacje? Ta historia jest raczej śmieszna niż straszna, ale ma ewidentnie potencjał rozwojowy. W tym literacko-filmowy. Scenarzyści, do piór! Polska od miłości sędziego Tomasza Szmydta do baćki Łukaszenki się nie zawali. Polsce w ogóle nic groźnego się nie stanie, chyba że sędzia Tomasz wie coś, czego my jeszcze nie zrozumieliśmy. Pozostaje nam życzyć sobie raczej komediowej telenoweli slapstickowo-szpiegowskiej niż historii o potwornej zdradzie, zaprzaństwie i uchybieniu godności sędziego. Tomasz Szmydt wystarczająco i wyczerpująco uchybił godności swoim udziałem w aferze hejterskiej. I nie sądzę, żeby to się okazało kwiatkiem do kożucha.
Winni bez kary
Apelujemy do ministra Adama Bodnara, aby ludzie odpowiedzialni za wrobienie Tomasza Komendy w gwałt i zabójstwo nie pozostali bezkarni Przedwczesna śmierć Tomasza Komendy po raz kolejny wywołała poruszenie tragiczną historią mężczyzny, który spędził 18 lat w więzieniu skazany za zbrodnie, których nie popełnił – gwałt i zabójstwo 15-letniej Małgosi Kwiatkowskiej w sylwestrową noc 1996 r. w Miłoszycach. Liczne dyskusje koncentrują się na życiu prywatnym Komendy, natomiast zupełnie zapomina się o ludziach, którzy przyczynili się do jego skazania i nigdy nie zostali









