Tag "Włochy"

Powrót na stronę główną
Historia

Ostatnia kolonialna, pierwsza faszystowska

Włoska okupacja Etiopii w latach 1936-1941 pochłonęła ok. 600 tys. ofiar

W Polsce długo funkcjonował i chyba jeszcze funkcjonuje stereotyp włoskiego żołnierza z okresu II wojny światowej utrwalony w filmie „Giuseppe w Warszawie” – polskiej komedii wojennej z 1964 r. w reżyserii Stanisława Lenartowicza. Film opowiada o szeregowcu dezerterującym z włoskiej armii ekspedycyjnej w ZSRR i ukrywającym się w okupowanej przez Niemcy Polsce. Widzowi pokazano banał o sympatycznym amancie, kochającym piękne kobiety, śpiew, wino i makaron. Nie dramat, ale komedię.

Niestety, prawda o faszystowskich Włoszech i ich armii była inna. Polityka Mussoliniego opierała się na tych samych imperialnych urojeniach, co polityka Hitlera, naznaczona była tą samą szowinistyczną pogardą dla ofiar i nie liczyła się z niczym. Włoskie siły zbrojne, identycznie jak niemieckie, dokonywały podboju z najwyższą brutalnością i dopuszczały się zbrodni przeciw ludzkości. Zostawiły po sobie spaloną ziemię w Libii, Etiopii, Albanii, Grecji, Jugosławii i na froncie wschodnim. Jeśli dziś o tym się nie pamięta, to tylko dlatego, że po 1945 r. włoscy zbrodniarze wojenni – dzięki przychylności USA i Zachodu – nie ponieśli odpowiedzialności za swoje czyny.

Włochy jako pierwsze państwo faszystowskie dokonały 90 lat temu przestępczej i niesprowokowanej przez ofiarę agresji. Okrągła rocznica najazdu Włoch na Etiopię (nazywaną wówczas Abisynią) minęła w europejskich mediach bez większego odzewu.

Wybitna włoska dziennikarka i pisarka Oriana Fallaci tak podsumowała w 1977 r. podbój Etiopii przez faszystowskie Włochy: „Trudno dziś jeszcze pisać beznamiętnie o zmarłym Hajle Syllasje. Ponieważ trudno zapomnieć, że na niego napadliśmy, obrzuciliśmy obelgami, okradliśmy go z jego kraju za sprawą niepotrzebnej wojny, którą rozpętał Mussolini 42 lata temu. W 1935 r. my też mieliśmy swój Wietnam. Nazywał się Etiopia. Kto traktuje Wietnam jako coś nowego, zapomina albo nie wie, że aby założyć tam imperium, spadliśmy na głowę narodowi, który nie wadził nikomu i który bronił się za pomocą bosego wojska, uzbrojonego praktycznie tylko w szable. Zapomina albo nie wie, że zaatakowaliśmy ten naród eskadrami Balba i Ciana, bombardując bezbronne wsie, szpitale Czerwonego Krzyża, uciekające rodziny. Wysłaliśmy oddziały marszałka Badoglia, zrzucając trujący gaz, siejąc zniszczenie i grozę. Wysłaliśmy Czarne Koszule gen. Grazianiego, plamiąc się masowymi egzekucjami, najnikczemniejszymi masakrami” („Wywiad z historią”, Warszawa 2012, s. 407).

Sen o imperium

Mussolini już w 1919 r. twierdził, że imperializm jest „odwiecznym i niezmiennym prawem życia”. Od początku swoich dyktatorskich rządów w 1922 r. planował utworzenie w basenie Morza Śródziemnego i w Afryce imperium włoskiego, które miało być nowoczesną wersją starożytnego Imperium Romanum. Plany te przyśpieszyły po światowym kryzysie gospodarczym (1929–1933), z którego Włochy wychodziły bardzo powoli – negatywne skutki gospodarcze w sektorze produkcji przemysłowej i zatrudnienia utrzymywały się do 1936 r.

By odwrócić uwagę społeczną od sytuacji wewnętrznej, reżim faszystowski rzucił hasło odbudowy Imperium Rzymskiego, zdobycia nowych ziem i rynków zbytu. Wojna imperialistyczna miała być sposobem na poprawę bytu narodu włoskiego. Zignorowano, tak samo jak w Niemczech hitlerowskich nieco później, na przełomie lat 1937 i 1938, sceptyczną opinię niektórych wyższych dowódców wojskowych. Wątpiących zastąpiono cynicznymi karierowiczami i bezwzględnymi wykonawcami najbardziej zbrodniczych rozkazów, takimi jak generałowie, a wkrótce marszałkowie Emilio De Bono i Rodolfo Graziani, którzy zyskali przydomki „katów Etiopii”.

Pretekstem do agresji na Etiopię stały się tzw. incydenty w Gonderze i Ueluel. 17 listopada 1934 r. rzekomo miał miejsce atak żołnierzy etiopskich na konsulat włoski w Gonderze, dawnej stolicy Cesarstwa Etiopii. Natomiast 5 grudnia 1934 r. oddział wojska etiopskiego pilnujący bezpieczeństwa komisji granicznej natrafił w oazie Ueluel w prowincji Ogaden – 60 km od granicy Etiopii z Somali Włoskim (kolonią włoską w południowej części Półwyspu Somalijskiego, istniejącą w latach 1905-1936) – na oddział włoski liczący 60 żołnierzy, wspierany przez dwie tankietki CV 3/33. W większości byli to kolonialni żołnierze somalijscy, tzw. dubaci. Oddział włoski zaatakował znacznie liczniejszą jednostkę etiopską. W walce zginęło 110 żołnierzy etiopskich oraz 30-50 włoskich i somalijskich. Pozostali przy życiu żołnierze z włoskiego oddziału wycofali się w kierunku Somali Włoskiego.

Sympatia międzynarodowa była po stronie zaatakowanych Etiopczyków, ale propaganda Mussoliniego oskarżyła o atak stronę etiopską. Tak rozpoczął się tzw. kryzys abisyński. Prowokacje w Gonderze i Ueluel, które dostarczyły Mussoliniemu casus belli, przywołują skojarzenia z późniejszymi hitlerowskimi operacjami typu false flag, takimi jak prowokacja gliwicka i incydent w Venlo.

Podobnie postawa Wielkiej Brytanii i Francji wobec kryzysu abisyńskiego zdaje się zapowiedzią polityki appeasementu z lat 1938-1939, czyli

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Świat

Zabita, bo była kobietą

We Włoszech kobietobójstwo stało się odrębnym przestępstwem zagrożonym karą dożywocia.

Korespondencja z Rzymu

25 listopada, w Międzynarodowym Dniu Eliminacji Przemocy wobec Kobiet, parlament dokonał historycznego aktu: Izba Deputowanych jednogłośnie zatwierdziła art. 577 bis Kodeksu karnego. Przepis ten uznaje, że zabójstwo kobiety motywowane dyskryminacją, z nienawiści, z potrzeby kontroli czy chęci dominacji albo w celu „ukarania” kobiety za odmowę, zakończenie relacji czy próbę odzyskania wolności nie jest już zwykłym zabójstwem, lecz zbrodnią o jednoznacznie zdefiniowanym charakterze.

W ten sposób państwo przyznaje, że część aktów przemocy to nie przypadkowe tragedie, lecz brutalny wyraz uprzedzeń i nierówności, wymagają więc stanowczej odpowiedzi prawnej i społecznej. Jeszcze dekadę temu termin femminicidio funkcjonował głównie w środowiskach akademickich i w języku organizacji walczących o prawa kobiet. Dziś stał się nie tylko pojęciem medialnym, lecz także kategorią prawną, zmieniającą sposób postrzegania przemocy ze względu na płeć.

Dotychczas sprawca zabijający kobietę dlatego, że jest ona kobietą, odpowiadał wyłącznie za zabójstwo – motywacja płciowa pozostawała w tle. Nowe przepisy zmieniają ten paradygmat: oprócz faktu odebrania życia podkreślają społeczne i genderowe źródła zbrodni. Definicja zaczerpnięta z Enciclopedia Treccani, włoskiej encyklopedii powszechnej, brzmi: „zabójstwo kobiety ze względu na to, że jest kobietą”. To sformułowanie znalazło odzwierciedlenie w tekście ustawy.

„Oczywiście próba znalezienia odpowiedzi na rzeź, której jesteśmy świadkami – na życie odbierane poprzez tortury, pobicia czy stalking – to krok naprzód, który może dawać nadzieję. Ale tej drogi nie da się pokonać, opierając się wyłącznie na często nieskutecznej represji. Trzeba ją przejść wspólnie, z udziałem organizacji i stowarzyszeń, by naprawdę zrozumieć problem, od środka – napisała na blogu Roberta Bruzzone, psycholożka sądowa i kryminolożka, jako komentarz do decyzji parlamentu. – Kobiety potrzebują moralnej zmiany: stałej edukacji, zaczynającej się już w dzieciństwie, od szkoły, od budowania sieci wsparcia i solidarności, od świadomości zakorzenionej w zbiorowej mentalności, że zbrodnia przeciw kobiecie nie jest przestępstwem »drugiej kategorii« i nie można jej bagatelizować słowami: sama tego chciała”.

Ustanowienie przestępstwa kobietobójstwa to symboliczne potwierdzenie tego, o czym organizacje kobiece mówią od lat. Nadanie mu rangi prawnej podkreśla wagę problemu i zobowiązuje państwo do prowadzenia spójnej polityki ochrony. W tle pozostaje jednak pytanie, które coraz częściej wybrzmiewa we włoskim społeczeństwie: dlaczego – mimo rosnącej świadomości i zaostrzania prawa – kobiety nadal giną z rąk tych, którzy powinni je chronić? Czyli byłych lub obecnych mężów, partnerów i narzeczonych.

Dramatyczna plaga

Po dwóch głośnych kobietobójstwach – śmierci Giulii Cecchettin i Giulii Tramontano – które na długie miesiące wstrząsnęły Włochami i wywołały falę protestów, wydawało się, że wreszcie coś się zmieni.

22-letnia Giulia Cecchettin zniknęła w nocy 11 listopada 2023 r., po wyjściu do centrum handlowego z byłym chłopakiem. Jej ciało owinięte w foliowe worki odnaleziono tydzień później, na dnie jaru. Filippo Turetta przyznał się do zbrodni. Motywem była zemsta za zerwanie. W grudniu 2024 r. sąd skazał go na dożywocie, a w październiku 2025 r., po wycofaniu apelacji, wyrok stał się prawomocny.

Nie mniej wstrząsająca była historia 29-letniej Giulii Tramontano, będącej w siódmym miesiącu ciąży. 27 maja 2023 r. w jej mieszkaniu pod Mediolanem partner

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Świat

Mirafiori do kasacji

Przemysł motoryzacyjny Włochom odjechał

Przemysł motoryzacyjny we Włoszech przeżywa poważny kryzys i odnotowuje najgorsze wyniki w historii.

Włoska Federacja Pracy (Fiom-Cgil) opublikowała raport dotyczący skali sprzedaży w przemyśle samochodowym od stycznia do września br., który pokazuje opłakany stan tego sektora. Nawet sprzedaż modelu cieszącego się dużą popularnością, czyli Fiata Pandy, zaczyna zwalniać.

Jak Turyn przestał być sercem motoryzacji

Nigdzie problemy europejskiego przemysłu samochodowego nie są tak widoczne jak w Turynie – tutaj bowiem mieści się Mirafiori, niegdyś prężnie się rozwijająca, flagowa fabryka Fiata.

Turyn nazywano włoskim Detroit. Tu, w Piemoncie, w północno-zachodniej części kraju, 125 lat temu został założony Fiat – Fabbrica Italiana Automobili Torino, Włoska Fabryka Samochodów w Turynie. Przez dekady Turyn był centrum europejskiego przemysłu samochodowego, a Fiat stał się największą włoską firmą. W 1967 r., u szczytu cudu gospodarczego, fabryka Mirafiori zatrudniała 52 tys. pracowników i produkowała 5 tys. samochodów dziennie.

Mawiano, że Fiat i Włochy to jedno. Turyński koncern urósł do rangi symbolu, kolejne rządy wspierały go i ratowały. Jego właściciele, rodzina Agnelli, uchodzili za niekoronowanych królów Włoch, którzy ukształtowali historię tego kraju w XX w. Rodzina, która nie tylko stworzyła motoryzacyjne imperium, lecz także miała wpływy w mediach, polityce i jest właścicielem drużyny piłkarskiej Juventus.

Pod koniec lat 70. XX w. Turyn miał 800-900 tys. mieszkańców. Fiat zatrudniał 60 tys. pracowników. Przynajmniej jedna osoba w każdym gospodarstwie domowym pracowała dla firmy, czy to w fabryce Mirafiori, Lingotto, Chivasso lub Rivalta, czy w innej z tysięcy fabryk kontrolowanych przez rodzinę Agnellich. Turyński gigant przejmował bowiem w XX w. dziesiątki włoskich firm, jedna po drugiej. Aż do 2021 r., kiedy połączył się ze zdominowanym przez Francuzów koncernem PSA (Peugeot, Citroën i Opel/Vauxhall), tworząc grupę Stellantis.

Pracują na pół gwizdka

Ale to już odległe wspomnienia. Obecnie produkcja jest rekordowo niska. Połowa z 3 mln m kw. terenu fabryki została opuszczona, a większość z 33 bram, przez które niegdyś ciągle napływali pracownicy, nie była otwierana od lat.

Obecnie Mirafiori produkuje elektryczne wersje Fiata 500 i zatrudnia ponad 2,8 tys. osób, które pracują w skróconym wymiarze godzin ze względu na mały popyt w Europie na samochody zasilane akumulatorami. W odpowiedzi na kryzys kierownictwo koncernu zdecydowało o przeniesieniu produkcji prestiżowych modeli Maserati GranTurismo i GranCabrio z fabryki Mirafiori z powrotem do Modeny. Zakład w Modenie jest uznawany za bardziej odpowiedni, ponieważ w przeciwieństwie do fabryki turyńskiej nie jest przystosowany do produkcji masowej.

Zakład Mirafiori został zamknięty, choć od czasu do czasu jest otwierany ponownie – tak jego pracownicy opisują obecną sytuację, którą

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Obserwacje

Jak smakuje Apulia jesienią

Zapamiętać smak oliwek i słodyczy, kolor nieba. I szacunek dla trudów życia

Korespondencja z Włoch

Dzień wcześniej jej nie było, właśnie wyrosła przed nosem – wielka sztuczna choinka uliczna, przybrana w literę B, jak Bari. Stanęła dość wcześnie, bo 28 października. Mijając przeszkodę, ze śmiechem wymieniamy się z panami instalującymi drzewko życzeniami: „Merry Christmas!”.

Ozdoby halloweenowe w Apulii, w której pobyliśmy kilkanaście dni, właściwie nie zaistniały – Włosi szybko przeskoczyli w święta Bożego Narodzenia. Mocno za to wybrzmiewa poparcie dla Palestyny – flagi w lokalach, na balkonach, dachach, obok wszechobecnego prania, na nadmorskich deptakach, na murach i tablicach ogłoszeniowych. Hasła duże i małe, w różnych językach: „Free Gaza”, „Palestina libera”. Bez względu na morze, nad którym jesteśmy – Jońskie czy Adriatyckie – w sentymentach wygrywają Palestyna, Gaza i jej ludzie.

W Bari, mieście św. Mikołaja, i w jego bazylice, gdzie spoczywa królowa Bona, najważniejszym motywem robionych zdjęć jest posąg ukochanego przez katolików i prawosławnych świętego. Stoi na placu przy romańskiej, prawie tysiącletniej bazylice. A jest i ciemnoskóry Mikołaj, w złocistych szatach, w środku, za szybami. Zachwycają archaiczne stwory, zwierzęcy strażnicy przy bocznych wejściach, konie, woły niosące na grzbietach potężne kolumny.

Mikołajowe pamiątki w okolicznych sklepikach, relikwie dobrego Mikołaja, biskupa Miry, co pomagał biednym. Oprócz licznych prawosławnych, którzy znajdą tam teksty pisane cyrylicą, jest wielu polskich katolików, a na rikszach język polski pokonuje wszelkie inne: „Masz ochotę na pasta? Spróbuj lasagna”, „Zobacz nasze menu”. Wieloma rikszami kierują młode kobiety. Fajnie posiedzieć w podziemnym sanktuarium z fragmentami naściennych malowideł, mozaik, gdzie do Mikołaja wpadają całe rodziny, młodzi ludzie pachnący marihuaną, ci w sportowych i ci w bardzo drogich ciuchach, „Ruscy”.

Życie, śmierć, pranie

Bari pachnie rybami, kiedy się idzie wzdłuż nabrzeża mniej reprezentacyjną stroną miasta, ulicą pełną pojemników na śmieci; po prawej jakoś się trzymają stare kamienice z małymi mieszkaniami, zatęchłym zapachem i prawdziwym życiem. Butle gazowe wożone na prymitywnych wózeczkach do mieszkań skrywanych za gęstymi firankami i jasnymi zasłonkami w dzień zastępującymi drzwi.

I pranie, czasem pachnące, czasem nie, chowane na balkonach pod folią na chwile deszczu. Po suszących się zużytych dresikach widać, gdzie są dzieci. Te rżną w piłę i w Bari pomiędzy zabytkowymi murami, i w Martina Franca w jej historycznym centrum – choć mają tu stadion im. Karola Wojtyły – i w Gallipoli, nie bacząc na wiek murów.

Młode matki z dziećmi, nauczyciele wracający ze szkoły i uciszający chłopaków ze swoich vesp, kiedy ci głośno się wygłupiają. Nierzadko widać zepsute zęby, niezdrową cerę. Ktoś łapie oddech na ławce po całym dniu, psy szukają skrawka trawy. Rybak, czyszczący na podręcznym stole-wózku ryby z połowu, krzyczy rano, krzyczy wieczorem, w charakterystyczny sposób, jak kiedyś u nas słyszało się: „Kaaartofle, kartofle!!!”. I kobiety wychodzą, kupują.

Krzesła, fotele, ławki przed wejściami do mieszkań na wąskich uliczkach Bari czy Monopoli, starsi mężczyźni zastygli, inni gadatliwi, niewidzący tych gromad turystów, bo mają swoje sprawy. Może i te, kto umarł, kogo będą żegnać, bo obecność informacji o śmierci wydaje się tak oczywista jak najnowsze promocje czy pogoda.

Właściwie to mi się podoba: na skrzynkach skrywających miejskie urządzenia, na tablicach, słupach wiszą klepsydry, nasze większe, ale te są barwne, z kolorowymi zdjęciami, emocjonalnym spisem dobrych uczynków czy działań zmarłej osoby. Śmierć wydaje się być z życia,

b.dzon@tygodnikprzeglad.pl

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Obserwacje

Wojny Trumpa z makaronem

Popyt na makaron premium w USA rośnie, ale Amerykanie będą musieli obejść się smakiem

Rummo – marka makaronów odznaczająca się beżowymi opakowaniami w stylu retro – na dobre zagościła na półkach europejskich supermarketów. Sukces odniosła nie tylko w Europie. „Włoski makaron, zwłaszcza ten z południa, jest dla reszty świata niczym szampan”, powiedział z dumą na łamach

„La Repubbliki” Cosimo Rummo, prezes firmy, która siedzibę ma w Benewencie niedaleko Neapolu. Udzielenie wywiadu rzymskiemu dziennikowi nie było jednak przechwałką. Rummo chciał raczej bić na alarm.

Rummo jest jednym z 19 włoskich producentów makaronu, którzy od stycznia 2026 r. mogą zostać objęci cłami w wysokości 107% na eksport do Stanów Zjednoczonych. Cosimo Rummo ostrzega, że gdyby tak się stało, nie mogliby eksportować wyrobów do USA, więc „Amerykanie musieliby jeść makaron produkowany na miejscu”.

W innym wywiadzie w podobnym tonie wypowiada się Antonio Rummo, reprezentujący założycieli marki w szóstym już pokoleniu. „Popyt na makaron premium w USA rośnie – mówi. – Konsumenci cenią go za tradycyjną metodę wytwarzania, która gwarantuje perfekcyjne ugotowanie go al dente, dlatego sprzedaż makaronu Rummo stale rośnie. Nasza marka rozwijała się wyjątkowo szybko w ciągu ostatnich sześciu lat, co nas zaskoczyło, ale jesteśmy z tego bardzo dumni”. Cła nałożone przez prezydenta USA mogą jednak położyć kres tej dobrej passie.

Jak do tego doszło?

„Amerykańska decyzja ma źródło w dochodzeniu wszczętym przez Departament Handlu Stanów Zjednoczonych w 2024 r., po publikacji raportu otrzymanego od niektórych lokalnych producentów”, wyjaśnia Antonio na łamach „Corriere della Sera”. Dochodzenie objęło 19 włoskich marek oskarżonych o dumping. To praktyka sprzedaży produktu poniżej wartości rynkowej, stosowana po to, by szkodzić konkurencji. W tym przypadku stała się bronią polityczną. Amerykańscy inspektorzy wybrali dla przykładu dwie firmy, La Molisana i Garofalo, i sporządzili kompleksową analizę ich kosztów i cen sprzedaży.

Śledztwo celowo było wymierzone w La Molisanę i Garofalo ze względu na wielkość ich sprzedaży w USA, lecz w jego wyniku dostało się jeszcze kilku czołowym włoskim markom, w tym popularnej Barilli i Rummo. Barilla – mniej niż konkurencja zaniepokojona skutkami potencjalnych nowych taryf, ponieważ od lat ma fabryki w Ameryce i w związku z tym jest mniej narażona na ryzyko – w oświadczeniu nazwała jednak takie cła „karą dla całej branży” i zapowiedziała złożenie protestu.

Presja cła

Włoscy producenci żywności liczyli na ochronę swoich wyrobów po niedawnym porozumieniu między USA i UE, które obniżyło cła ogólne do 15%. Bliska relacja premier Włoch Giorgii Meloni z Donaldem Trumpem również dawała nadzieję, że włoski makaron nie będzie objęty sankcjami. Ale nadzieja zgasła. Włoskie media zaczęły pisać o „wojnie Trumpa z makaronem”. Krytycy tej decyzji twierdzą, że cła mają wywierać presję na włoskie firmy, aby te zakładały fabryki w USA, i że to powtórzenie strategii stosowanej w innych branżach, np. farmaceutycznej.

Firmy takie jak La Molisana i Garofalo, które mają długą historię sprzedaży we Włoszech, nie zamierzają jednak przenosić produkcji za granicę. „Jesteśmy obecni w Gragnano od 1789 r. i nie zamierzamy się przenosić”, powiedział Emidio Mansi, dyrektor ds. marketingu w Garofalo. „To, co do niedawna

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Świat

Dziennikarze na celowniku

We Włoszech nasiliły się ataki na wolność prasy

Korespondencja z Rzymu

Zamach na Sigfrida Ranucciego, włoskiego dziennikarza śledczego i redaktora naczelnego programu „Report”, wstrząsnął nie tylko Włochami. Poruszył również tych, którzy jeszcze wierzą, że Europa jest bezpiecznym kontynentem dla wolnego słowa. To uderzenie w fundament demokratycznego porządku, czyli w prawo obywateli do informacji. A zarazem najpoważniejszy incydent w serii ataków na wolność prasy we Włoszech. Te zaś w ostatnich latach wyraźnie się nasiliły.

16 października br. przed domem Ranucciego w Pomezii eksplodowała bomba domowej roboty. Potężny ładunek zniszczył samochód dziennikarza i uszkodził auto jego córki. Zaledwie kilka minut wcześniej Ranucci wrócił do domu po dłuższej nieobecności. Zdjęcia spalonego wraku oraz uszkodzonej bramy szybko obiegły media społecznościowe i trafiły na pierwsze strony gazet. „To już nie była tylko groźba – to był sygnał, że ktoś chce mnie uciszyć”, powiedział Ranucci, komentując zamach.

„Report” nie ma sobie równych. Z jednej strony, to najbardziej ekonomiczna produkcja we włoskiej telewizji publicznej RAI, z drugiej – program najbardziej opiniotwórczy, dociekliwy, bezkompromisowy i znienawidzony przez polityków. Przy produkcji pracuje łącznie 10 osób, a śledztwa dziennikarskie prowadzą samodzielnie freelancerzy; niektóre trwają nawet trzy-cztery miesiące.

Sigfrido Ranucci dołączył do redakcji w 2006 r., a po 10 latach został prowadzącym program i redaktorem naczelnym. Pod jego kierownictwem „Report” skupił się na śledztwach dotyczących korupcji, finansów publicznych, przestępczości zorganizowanej, powiązań mafii z polityką i ekstremistami oraz ochrony środowiska. Ranucci otrzymał kilka prestiżowych nagród dziennikarskich, ale to w niego i w program wymierzane są najczęściej oskarżenia o zniesławienie – tzw. pozwy zastraszające. Z powodu gróźb otrzymywanych w związku z prowadzonymi śledztwami dziennikarz pozostaje pod ochroną policji od 2009 r. Jego praca od dawna jest dla wielu niewygodna, a ostatnio coraz bardziej niebezpieczna dla niego samego.

W sprawie zamachu na Ranucciego śledztwo prowadzi rzymska prokuratura antymafijna. Tropów jest wiele: od gróźb mejlowych i anonimowych listów po zastraszanie przez lokalne grupy przestępcze i środowiska skrajnej prawicy. W tle pojawia się również wątek albańskiej mafii narkotykowej, o której „Report” realizował serię reportaży. To właśnie w rejonie Torvaianiki, niedaleko domu Ranucciego, działają klany odpowiedzialne za handel narkotykami i przemoc, o czym program RAI mówił od lat.

Sam dziennikarz ujawnił, że w ostatnich latach był wielokrotnie zastraszany: „Niedawno włamano się do mojego drugiego domu w prowincji Latina. Nie mówiłem o tym nikomu poza policją”. Rok wcześniej jego ochrona znalazła dwa naboje kalibru 38 na trawniku przed posesją. „Nie zostawiono ich dla mnie. Wypadły po prostu komuś, kto czaił się z bronią za ogrodzeniem. Wiedział, że wracam po kilku dniach nieobecności”, wyznał po zamachu.

Ranucci ujawnił również, że w 2010 r. jeden z członków klanu Santapaola chciał go zabić, ale został powstrzymany przez ojca chrzestnego cosa nostry Mattea Messinę Denara. Poziom zagrożenia wzrósł w 2021 r., a dziennikarzowi przyznano całodobową ochronę. „Narkotykowy

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Jan Widacki

Mamy z Litwinami ogromny skarb wspólnego dziedzictwa

W czasie ostatniej wizyty we Włoszech prezydent Litwy Gitanas Nausėda dotarł do Bari, gdzie w bazylice św. Mikołaja odwiedził grób królowej Bony. Prezydent zwrócił uwagę na fakt, że jej osoba łączy oba narody: Włochów i Litwinów. To Bona wprowadziła kulturę renesansową na północ od Alp, była też inicjatorką „reformy włócznej” – wielkiej reformy agrarnej, która umożliwiła lepszą kontrolę i ściąganie większych dochodów z dóbr królewskich w Wielkim Księstwie.

Zdaniem prezydenta warto zadbać o przywrócenie pamięci Bony w jej rodzinnych Włoszech. Na pewno warto, ale jest to zadanie zarówno dla Litwinów, jak i dla Polaków. Przy okazji przypomniano by Włochom, że Bona była nie tylko wielką księżną litewską, ale przede wszystkim królową polską, żoną króla Zygmunta Starego, matką króla Zygmunta Augusta, skądinąd twórcy unii lubelskiej. Można by jej przy okazji wybaczyć to, że nie uznawała swojej synowej, Litwinki Barbary Radziwiłłówny, a wedle silnie zakorzenionej w Polsce, choć mało prawdopodobnej legendy miała ją nawet otruć.

Na jej nagrobku, który tak zafascynował litewskiego prezydenta, obok litewskiej Pogoni jest też – czego nie odnotowały litewskie media opisujące to wydarzenie – polski orzeł, a z dwóch figur świętych jedna to figura św. Mikołaja, patrona kościoła, druga zaś to św. Stanisław, patron Polski. Taki drobny spór o rozłożenie akcentów.

A przecież mamy z Litwinami ogromny skarb wspólnego dziedzictwa, które razem powinniśmy pielęgnować. Bez dzielenia, co w nim jest tylko polskie, a co tylko litewskie – bo przy tej okazji trzeba by czasem się spierać – i co tylko białoruskie lub tylko ukraińskie. Naprawdę dziedzictwo Rzeczypospolitej

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Świat

Flotylla i demokracja

Przeciw ludobójstwu w Strefie Gazy, zatrzymaniu Flotylli Global Sumud i bierności rządu Giorgii Meloni protestowało 2 mln Włochów

Korespondencja z Włoch

Morze ludzi – to najlepiej obrazuje falę protestów, która w ostatnim tygodniu przetoczyła się przez Włochy. Na ulice wyszły setki tysięcy osób: studenci, robotnicy, inteligencja. Starzy i młodzi. „Stop ludobójstwu!”, „Wolna Palestyna”, „Blokujemy wszystko”, „Jesteśmy flotyllą” – pod tymi hasłami Włosi protestowali przeciw izraelskiej masakrze w Strefie Gazy, zatrzymaniu łodzi Flotylli Global Sumud oraz bierności rządu Giorgii Meloni.

Zatrzymać masakrę w Gazie

3 i 4 października 2025 r. przejdą do historii jako dni jednej z największych mobilizacji społecznych we Włoszech. Takich protestów nie widziano tu od lat. W odpowiedzi na blokadę przez izraelską armię Flotylli Global Sumud na Morzu Śródziemnym i na aresztowanie 450 aktywistów z wielu krajów (w tym 44 Włochów) prawie 2 mln obywateli wyszło na ulice ponad 100 miast.

Pierwsze protesty miały miejsce już 22 września, po ostrzale przez izraelskie drony jednostek płynących z pomocą humanitarną. W ich wyniku prawicowy rząd Meloni wysłał na morze dwa statki wojskowe, które miały towarzyszyć flotylli (podobnie postąpiły rządy Hiszpanii i Turcji) oraz rozpoczął zabiegi dyplomatyczne dotyczące „bezpiecznego” zatrzymania włoskich aktywistów i ich ekstradycji.

Do przechwycenia flotylli doszło 1 października. Jeszcze tego samego dnia wieczorem w wielu miastach obywatele spontanicznie wyszli na ulice, solidaryzując się z aktywistami i narodem palestyńskim. W Rzymie marsz liczący ponad 10 tys. osób przeszedł od stacji Termini do centrum. Manifestanci chcieli dotrzeć pod Palazzo Chigi – siedzibę rządu, lecz zostali zatrzymani przez policję. Doszło do starć.

Po doniesieniach o izraelskich żołnierzach wchodzących na pokłady łodzi włoskie związki zawodowe CGIL, USB i COBAS w piątek 3 października ogłosiły strajk generalny obejmujący cały sektor publiczny i prywatny, pod hasłem: „Blokujemy wszystko”. U jego podstaw leżał nie tylko protest pracowniczy, lecz także apel moralny i polityczny: zatrzymać masakrę w Gazie i poprzeć aktywistów flotylli Sumud zatrzymanych przez Izrael.

Jednak z powodu niepowiadomienia z dziesięciodniowym wyprzedzeniem o szykowanej manifestacji Komisja Gwarancji Strajkowych uznała strajk za nielegalny. Minister infrastruktury i transportu Matteo Salvini napisał na platformie X: „Nie pozwolimy, by CGIL i lewicowi ekstremiści siali chaos we Włoszech. Nie będziemy tolerować żadnego nagłego strajku generalnego”. Dodał też: „Flotylla działa prowokacyjnie w kluczowym momencie dla międzynarodowej dyplomacji. Lewicowe związki zachowują się nieodpowiedzialnie, podburzając ludzi i szkodząc Włochom”. Salvini zagroził, że każdy strajkujący zostanie pociągnięty do odpowiedzialności.

Przedstawiciele CGIL odpowiedzieli w komunikacie: „Atak na statki cywilne z obywatelami Włoch stanowi cios w porządek konstytucyjny, utrudnia działania humanitarne i solidarność z ludnością palestyńską, poddaną przez rząd Izraela rzeczywistemu ludobójstwu”.

Im chodzi o długi weekend

„Wciąż uważam, że to wszystko nie przynosi żadnej korzyści narodowi palestyńskiemu, natomiast może przysporzyć trudności narodowi włoskiemu”, oświadczyła Giorgia Meloni, krytykując strajk generalny i demonstracje. Flotyllę Sumud nazwała „inicjatywą, która ma niewiele wspólnego z Palestyną, a bardzo wiele z włoską polityką i chęcią uderzenia w rząd”. Z przekąsem dorzuciła: „Spodziewałam się, że przynajmniej w tak ważnej sprawie związki zawodowe nie ogłoszą strajku w piątek – bo długi weekend i rewolucja to kiepskie połączenie”.

Na słowa Meloni ostro zareagował Maurizio Landini, sekretarz generalny CGIL: „Premier powinna okazywać szacunek tym, którzy pracują i płacą podatki. Sugerowanie, że strajk jest pretekstem do przedłużenia weekendu, to obraza. Dziś kwestionowane są podstawowe wartości demokracji i prawo ludzi do życia w pokoju. Ludzie przyzwoici i organizacje oparte na wartościach nie mogą na to patrzeć obojętnie”. Przypomniał ponadto, że „w 1943 r. robotnicy również wykorzystali strajk jako narzędzie sprzeciwu wobec wojny – w imię pokoju i demokracji” oraz że „nie ma pracy bez pokoju, a solidarność jest prawem wszystkich ludzi pracy”.

Były sekretarz Partii Demokratycznej Pier Luigi Bersani skomentował zaś ironicznie: „450 aktywistów z ponad 40 krajów wybrało się na rejs po Morzu Śródziemnym, by spiskować przeciw pani premier. To przejaw megalomanii w stylu Trumpa”.

W Izbie Deputowanych głos zabrała też sekretarz Partii Demokratycznej Elly Schlein: „To niedopuszczalne, by rząd próbował zatuszować lub ignorować głos setek tysięcy protestujących, którzy wyszli na ulice w obronie Palestyńczyków. Kryminalizujecie sprzeciw, a nie zbrodnie popełniane

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Historia

Zbrodnie kolonializmu europejskiego

Nowożytny kolonializm w XIX i XX w. pochłonął życie milionów ludzi na całym świecie

Wielkie odkrycia geograficzne na przełomie XV i XVI w. otworzyły epokę europejskiego kolonializmu, która trwała aż do drugiej połowy XX w. i była naznaczona brutalną przemocą oraz eksploatacją podbijanych ziem i ludów. Omówienie wszystkich zbrodni europejskiego kolonializmu przekracza ramy artykułu, skupię się zatem na najbardziej drastycznych zbrodniach epoki kolonializmu w XIX w. i pierwszej połowie XX w.

Był to okres intensywnego rozwoju kapitalizmu. W poszukiwaniu nowych rynków zbytu, tanich surowców i darmowej siły roboczej mocarstwa europejskie wyruszyły na podbój Afryki i Azji. Dzięki eksploatacji podbijanych terytoriów największe państwa Europy Zachodniej zbudowały swoją potęgę gospodarczą i polityczną.

Niemieckie ludobójstwo w Afryce

Jednym z tych państw były Niemcy, które dość późno, bo dopiero po zjednoczeniu w 1871 r., rozpoczęły ekspansję kolonialną w Afryce. Dlatego Berlin już na wstępie przegrał rywalizację z Brytyjczykami i Francuzami w „wyścigu o Afrykę”. Miało to później konsekwencje w skierowaniu niemieckiej ekspansji na Europę, co skutkowało I i II wojną światową. W Afryce Niemcy zdobyły tylko cztery kolonie: Niemiecką Afrykę Południowo-Zachodnią (1884, obecnie Namibia), Niemiecką Afrykę Wschodnią (1885, obecnie Tanzania, Burundi i Rwanda), Togoland (1884, obecnie Togo) i Kamerun Niemiecki (1884). Na obszarze Niemieckiej Afryki Południowo-Zachodniej miało miejsce pierwsze ludobójstwo XX w., jak określa się zagładę ludności Herero i Nama w latach 1904-1908.

Na początku 1904 r. plemię Herero pod wodzą Samuela Maharera zbuntowało się przeciwko niemieckiej kolonizacji ich terytorium. Powstańcy zabili ok. 100 niemieckich kolonistów. W odpowiedzi Berlin wysłał w sierpniu 1904 r. 15-tysięczny

korpus ekspedycyjny, na którego czele stanął gen. Lothar von Trotha. Zastosował on strategię spalonej ziemi i przeprowadził typową akcję eksterminacyjną, przypominającą późniejsze zbrodnie hitlerowskie. W bitwie pod Waterbergiem von Trotha pokonał powstańców, ale celowo pozwolił im wymknąć się z okrążenia. Następnie zepchnął rebeliantów wraz z towarzyszącymi im rodzinami na skraj pustyni Omaheke (zachodnia część pustyni Kalahari), gdzie zostali otoczeni i pozbawieni dostępu do źródeł wody pitnej. Przez dwa miesiące schwytani w pułapkę Hererowie umierali z pragnienia i głodu. Każdy, kto próbował się zbliżyć do źródeł wody, był zabijany przez niemieckich żołnierzy.

Pomimo rozkazu cesarza Wilhelma II, nakazującego przerwać akcję pacyfikacyjną, von Trotha kontynuował zagładę Hererów. Tych, którzy przeżyli, kazał umieścić w obozach koncentracyjnych i oznaczyć symbolem GH (Gefangene Herero).

Największy obóz powstał na Wyspie Rekinów (niem. Haifischinsel, ang. Shark Island) w Zatoce Lüderitza. W latach 1904-1908 zginęło w nim co najmniej 3,5 tys. Hererów, których zmuszono do niewolniczej pracy przy budowie linii kolejowej prowadzącej z Zatoki Lüderitza do Keetmanshoop. Wielu w okrutny sposób zamordowali niemieccy koloniści. W 1908 r. zostało już tylko ok. 15 tys. z 80 tys. Hererów żyjących w 1904 r. Zamordowano też 10 tys. osób z plemienia Nama, które wznieciło rebelię w 1905 r.

Niemieccy lekarze eugenicy, np. późniejszy współtwórca teorii wyższości „rasy nordyckiej” oraz współautor hitlerowskiej koncepcji zagłady Żydów i Romów Eugen Fischer czy współodpowiedzialny za przeprowadzenie w III Rzeszy akcji T4 Fritz Lenz, poddawali więźniów z Shark Island rasowym badaniom medycznym. 778 głów odciętych jeńcom

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Świat

Miasto Boga, ulica człowieka

Między jednym selfie a drugim nikt nie widzi tych, którzy leżą na kartonach. To też jest Rzym, ale nie ten z pamiątkowych magnesów

Korespondencja z Włoch

Dworzec Termini, lato 2025. Wagon zatrzymuje się z sykiem. Ludzie wysiadają nieśpiesznie. Klimatyzacja zostaje za plecami. Powietrze jest gorące i pachnie papierosami. Tu można palić. Tłum rusza do wyjścia. Nie można przystanąć, zaraz ktoś cię potrąci. Trzeba wejść w nurt, który prowadzi do hali głównej dworca.

Ci z walizkami na kółkach zmierzają do wyjścia, sprawdzając jednocześnie w telefonie rezerwację, przekładając dziecko z ramienia na ramię, poprawiając czapkę przeciwsłoneczną. Twarze mają już lekko zrumienione. Południowe słońce działa szybko.

Ale są też inni. Ze starymi, wielkimi torbami sportowymi, przerzuconymi niedbale przez ramię, lub spłowiałymi plecakami. Nie idą w stronę Koloseum. Skręcają w bok, gdzie mniej ludzi. Przechodzą przez skwer pod starymi drzewami. Idą w kierunku Piazza Vittorio Emanuele.

Jeszcze niedawno Włosi tańczyli tam tango pod arkadami. Dziś przechodzą pośpiesznie między ciałami o zapachu trudnym do nazwania: mieszanina rozkładu potu i alkoholu. Mefedron krąży w żyłach. To też jest Rzym. Ale nie ten z pamiątkowych magnesów.

Wystarczy przejść kilka przecznic dalej i odbić w prawo, by wrócić na trasę turystyczną. Do tłumu, który odbija się w świetle w szybach piętrowych autobusów dla zwiedzających. Gdzie z głośników płyną opowieści o imperatorach, niewolnikach i marmurze. I wszystko jest na swoim miejscu.

Krzyki drobnych handlarzy: po angielsku, niemiecku, polsku. Rzemyki wiązane błyskawicznie na nadgarstkach. Spróbuj nie zapłacić za nie kilku euro. Mężczyzna z koszem czapek. Kolejny z plecakiem pełnym czapek. Nagle wszyscy wokół chcą ci sprzedać czapkę.

Ale jest coś, czego kupować nie trzeba. Zaraz obok, w małym parku z widokiem na amfiteatr. Kamień, ławka, cień i nasone – źródełko z wodą. Wystarczy zatkać otwór palcem, a strumień wybija łukiem do ust. Czysta, chłodna. Zbawienie w upale.

Dalej jest Łuk Konstantyna. Jeszcze dalej Circo Massimo, spaliny i kurz. Poźniej Palatyn. Tu ludzi jest mniej. Cień pinii, cisza. Rozgrzane marmury. Fragmenty kolumn, ślady domów. W dole Forum Romanum. W górze taras widokowy. Aparaty łapią ostrość na twarzy, kapeluszu, dłoni. Koloseum, łuk i forum stają się tłem do kolejnych selfie. Nikt nie pyta, co to za kolumna. Liczy się kadr. I dalej, do Vittoriano. Po kilku krokach przerwa. Gelato al pistacchio. Może będzie trochę chłodniej?

Ulica zaczyna lekko opadać. Szeroka arteria prowadzi w dół, w stronę Watykanu. Jakby miasto samo schodziło do swojej świątyni.

Plac Świętego Piotra. Znowu selfie.

Pod kolumnadą Berniniego bezdomni leżą na kartonach albo podpierają plecami kolumny. Powietrze stoi. Cień przesuwa się wolno, okalając tylko fragment posadzki. Co jakiś czas leżący są zmuszeni wstać. Zmieniając miejsce, przesuwają się o kilka metrów, zgodnie z ruchem słońca – jak żywe wskazówki zegara słonecznego. Ich ruch jest zegarem, a plac Świętego Piotra staje się tarczą.

Rano składają namioty i powoli szukają wolnego miejsca i chłodu po lewej stronie – tej, która w kulturze biblijnej symbolizowała mniejszy zaszczyt, odrzucenie lub słabość, w kontraście do „silnej” prawej.

Po południu podpierają plecami inne kolumny. Wieczorem wracają na swoją stronę placu i rozkładają to, co rano zwinęli.

Tomasz

Leży na kawałku kartonu jak bohater dawnego obrazu – swobodny, ale pełen apatycznego spokoju, jak Diogenes w scenie z obrazu Gaspare Dizianiego, kiedy rozmawia z Aleksandrem Wielkim, półodwrócony, pogrążony w swoim świecie. Obok zielony, nowy plecak w stylu survivalowym, z przypiętym karabińczykiem i frędzlami sznurka. Porządek jego rzeczy – gazetka, starannie złożony ręcznik, butelka San Pellegrino – tworzy misternie ułożony mikroświat, jakby każdy z tych drobiazgów miał swoje wyznaczone miejsce i własną opowieść. Jest w średnim wieku, przystojny. Smukła sylwetka, kosmyki czarnych włosów opadające na wysokie czoło, cień zarostu podkreślający rysy. W gęstych brwiach i nieruchomym spojrzeniu jest spokój, ciężar i dystans. Mówi powoli.

– Jestem uchodźcą politycznym z Polski – mówi coś, co już wiele razy próbował wyjaśnić różnym ludziom. Dłonie trzyma splecione na brzuchu. Porusza nimi tylko wtedy, gdy coś poprawia.

– Studiowałem filologię polską – to jedyna informacja, jaką podaje bez oporu. Poza tym cisza. O rodzinie nie chce opowiedzieć. O dzieciństwie nic. Tylko, że jest kawalerem. O Polsce mówi bardzo chętnie, wpada w słowotok, ale spytany o osobiste przekonania, np. o wiarę – milknie.

– Nie biorę tego intelektualnie – odpowiada po chwili. Patrzy w stronę kopuły bazyliki. – Po prostu tu jestem. Jem w Watykanie, śpię, żyję w Watykanie. To miejsce specjalne. Stąd wszystko się rozchodzi.

Nie prosi o pomoc. Nikogo nie nagabuje. Siostry zakonne przynoszą mu jedzenie. Korzysta z watykańskiej łaźni dla bezdomnych. Zna rytm dnia i godziny nabożeństw. Wie, kiedy plac pustoszeje, a kiedy gęstnieje tłum. Czuje się częścią tego miejsca. Jego obecność jest cicha. Czasem wręcz dostojna.

– Oni są tu na chwilę – wskazuje głową pielgrzymów.

Unika kontaktów, rozmów. Zwłaszcza z Polakami.

– Tu jest bardzo bezpiecznie – mówi. – Carabinieri pilnują. Jak ktoś krzyczy, jak kogoś zaczepia, to interweniują. Jestem tu spokojny.

Massimiliano

Bywa tu często. Wygląda, jakby właśnie wracał z biblioteki, ale skręcił na plac Świętego Piotra, bo był tu z kimś umówiony. Drobny, szczupły, w czystej koszuli z podwiniętymi rękawami. Gładko ogolona twarz. W ręce torba z kanapkami i wodą.

– We Włoszech 6 mln ludzi żyje dziś poniżej granicy ubóstwa. To znaczy, że nie mają wystarczających środków na mieszkanie, jedzenie, leczenie, edukację dzieci. Pomyśl: 6 mln. To jedna dziesiąta społeczeństwa.

Robi pauzę. – Rzym nie jest wyjątkiem. Ale ma jedną przewagę: tu są możliwości. To duże

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.