Tag "wybory"

Powrót na stronę główną
Kraj

TVP – wielkie rozczarowanie

Prezes Tomasz Sygut z bagażnika

Tomasz Sygut w 2015 r. był szefem TVP Info. Szeroko wtedy komentowany był jego pomysł, żeby za Bronisławem Komorowskim stale jeździła kamera. To miało pomóc prezydentowi. Jak wiemy, Komorowski wybory przegrał.

W sierpniu 2015 r. Sygut został dyrektorem Telewizyjnej Agencji Informacyjnej. W październiku odbyły się wybory parlamentarne. TVP wspierała Platformę, ale Platforma wybory przegrała.

Wtedy Sygut odszedł z TVP. Wrócił do niej w grudniu 2023 r., już jako prezes, a chwilę potem dyrektor generalny. W maju wybieraliśmy prezydenta. TVP w tych wyborach stawała na głowie, by pomóc Rafałowi Trzaskowskiemu, ale – jak wiemy – Trzaskowski też przegrał.

Jak państwo myślicie, jaki wynik osiągnie Koalicja Obywatelska w najbliższych wyborach?

Daleki jestem od wiązania wyniku wyborczego z tym, kto kieruje TVP. Choć koincydencja jest uderzająca. Ciekawszy od osoby kierującego jest mechanizm. Ten, który pokazuje, jakie Platforma ma pojęcie o mediach, jak je sobie wyobraża, na jakich ludzi stawia i jakie to przynosi efekty. Samej Platformie (dziś Koalicji Obywatelskiej) i TVP.

Dwa lata za chwilę miną, więc…

Zacznijmy od ludzi

Jest opowieść Janusza Daszczyńskiego, który został prezesem TVP w 2015 r., zastąpił Juliusza Brauna na przełomie lipca i sierpnia. To już był czas kampanii wyborczej, więc Daszczyńskiego ciągle atakowali ludzie ze sztabu PO, Marcin Kierwiński i Cezary Tomczyk, ciągle czegoś od niego chcieli, zawracali mu głowę. Daszczyński miał tego dość i powiedział, żeby do niego nie dzwonili, a jeżeli już mają coś ważnego, niech dzwonią do szefa TAI, Syguta. Dał im jego numer, więc zaczęli dzwonić do niego. A Sygut jakby złapał Pana Boga za nogi. Oni znaleźli swojego dziennikarza, a on swoich patronów.

Nie zawiódł się. Po odejściu z TVP Sygut organizował stację Nowa TV, której żywot skończył się smutną klapą. Wtedy Marcin Kierwiński, sekretarz generalny PO i szef mazowieckich struktur, ulokował go w Miejskich Zakładach Autobusowych w Warszawie, na stanowisku trzeciego zastępcy prezesa. To pokazuje kolejną patologię: jak w Warszawie Platforma robi, co chce, i jak aparatczycy tej partii żyją z miasta. Ale to inna sprawa.

Oto mamy człowieka, który żyje na garnuszku partii politycznej, partia więc stawia go na czele kluczowej dla życia publicznego instytucji – i jest cisza. Autorytety zamilkły. W dawnych czasach mówiono o takich zawodnikach, że są przynoszeni w teczce. Tu mieliśmy inną sytuację. Ponieważ telewizja PiS spodziewała się wejścia ludzi PO, bramy obsadzono strażą przemysłową. Syguta wwiózł więc na teren TVP jeden z dyrektorów, w bagażniku swojego samochodu. I mamy dyrektora z bagażnika.

Mijają właśnie dwa lata tego eksperymentu i telewizja publiczna systematycznie traci pozycję. Nikt nie powie, że w tym czasie odniosła sukces misyjny, biznesowy czy dziennikarski. Ale każdy, kto powie, że coś tu nie gra, jest spychany do roli pisowca.

Wszystko więc zmierza do wiadomego końca.

To po prostu usycha

Te dane nie są przyjemne. Jak piszą branżowe portale, na czele rynku telewizyjnego w Polsce umacniają się Polsat i TVN, a TVP traci. W październiku liderem był Polsat, który zanotował 7,58% udziału w rynku. W porównaniu z październikiem 2024 r. stacja poprawiła wynik o 4,69%. Na drugiej pozycji znalazła się TVN z udziałem 6,56%, również ze wzrostem rok do roku (z 6,33% w październiku 2024 r.).

Trzecie miejsce zajęła TVP 1 – jej udział w rynku wyniósł 6,41%, notując spadek aż o 10,34%. Na czwartym miejscu jest TVP 2, która zanotowała 6,03% udziału, rosnąc z 5,95%. Ale goni ją Republika z 5,58% udziału.

Jeszcze gorzej dla TVP wyglądają dane dotyczące oglądalności w grupie tzw. komercyjnej, czyli widzów w wieku 16-59 lat. To istotna grupa, bo ona interesuje reklamodawców. Tu liderem pod względem udziału w rynku była TVN (7,5%). Drugi był Polsat (7,4%), TVP 1 miała udziały na poziomie 4,8%. TVP 2 na czwartej pozycji – 4,4%.

Efekt tego jest oczywisty – jeśli chodzi o emisję spotów reklamowych, ich liczba w TVP w okresie od stycznia do września 2025 r. znacząco zmalała. W TVN wyemitowano 332 662 spoty, o 16 288 więcej niż w tym samym okresie 2024 r. Natomiast w TVP 1 – 182 668 reklam, o 6413 mniej niż przed rokiem.

Te dane pokazują, że ostatnie 12 miesięcy, jeśli chodzi o rynkową rywalizację TVP, było czasem przegranym. I nie ma co zwalać na telewizję Kurskiego, na trudy przejęcia, bo to już odległa historia. Dane dowodzą też, że TVP staje się telewizją dla emerytów i tak naprawdę utrzymuje się na powierzchni dzięki starym, zasłużonym produkcjom – mającemu 25 lat serialowi „M jak miłość” i paru innym oraz teleturniejom, takim jak „Familiada” czy „Jeden z dziesięciu”.

TVP nic nowego na rynek nie wrzuca, a jeśli już, są to porażki. Seriale, które mało kto ogląda, czy programy szybko przesuwane na gorsze godziny.

Wielkim rozczarowaniem jest TVP Info. Na dobrą sprawę przejęcie telewizji było właśnie po to, by przejąć Info, bo przecież nie po to, by zarządzać serialami. Jedynka, Dwójka i inne kanały były do tej zdobyczy tylko dodatkiem. Tu chodziło o zatrzymanie rzeki hejtu lejącej

r.walenciak@tygodnikprzeglad.pl

Autor jest członkiem Rady Programowej TVP

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Świat

Wybory w cieniu amunicyjnych sukcesów

Populistyczne hasła w Czechach trafiają na podatny grunt

W przededniu wyborów parlamentarnych w Czechach (3-4 października) prowadzi ruch ANO. Partia Andreja Babiša sprzeciwia się inicjatywie amunicyjnej, która wspiera Ukrainę i wzbudza uznanie na świecie.

Czechy – w odróżnieniu od coraz bardziej miotającej się politycznie Słowacji czy Węgier Orbána – od początku wojny w Ukrainie zdecydowanie wspierają Kijów. Stojący na czele koalicji Spolu premier Petr Fiala był jednym z pierwszych europejskich przywódców, którzy odwiedzili Kijów już na początku wojny. Od tego czasu odbywają się spotkania na najwyższym szczeblu, którym towarzyszą gesty wsparcia ze strony Czech.

Rząd w Pradze nie ma problemów z tym, by udowodnić światu, po czyjej jest stronie. Dzięki chwalonej od USA po Japonię tzw. inicjatywie amunicyjnej Czechy zyskały poklask za granicą jako czołowy sojusznik Ukrainy. Warto zaznaczyć – o czym od początku informowana była czeska opinia publiczna – że dla kraju koszty takiego wsparcia są minimalne. Korzyści gospodarczo-podatkowe natomiast ogromne.

Motorem wsparcia amunicyjnego dla Ukrainy były prywatne firmy zbrojeniowe, nieźle sobie radzące, a po inwazji z lutego 2022 r. prosperujące wręcz znakomicie. Czeski prywatny przemysł zbrojeniowy cieszył się nawet większym wzrostem, niż zakładano. Rząd w Pradze promował inicjatywę amunicyjną na arenie międzynarodowej, podkreślając, że Praga jest czołowym dostawcą broni dla Kijowa.

Warto pamiętać, że czeski przemysł zbrojeniowy, zbudowany na potężnej bazie przemysłowej z epoki komunistycznej, po 2020 r., a po 24 lutego 2022 r. w szczególności, odzyskał siłę po burzliwej prywatyzacji z lat 90. Jego rozwój długo hamowała nadszarpnięta reputacja – skandale związane z eksportem broni do stref wojennych i reżimów totalitarnych.

W ramach inicjatywy amunicyjnej Czechy dostarczyły Ukrainie niemal 2 mln sztuk pocisków artyleryjskich. To ponad dwa razy więcej, niż na ubiegłorocznej konferencji bezpieczeństwa w Monachium zapowiadał szef czeskiego państwa. Tym samym prezydent Petr Pavel dotrzymał słowa z nawiązką. I przekonał świat, że przy wsparciu USA, Niemiec i Szwecji uda się wspomóc walczącą Ukrainę pokaźną partią pocisków. Jak informował czeski portal natoaktual.cz, dzięki wsparciu Pragi dysproporcja siły ognia Rosja-Ukraina zmalała z niepokojącego 8-1 do 2-1!

Godnym naśladowania pomysłem Pragi jest uruchamianie fabryk czeskiej broni bezpośrednio w Ukrainie. Przykładem może być rozpoczęcie produkcji spełniających standardy NATO karabinów CZ Bren 2 na licencji firmy Česká zbrojovka a.s. przez ukraiński państwowy koncern zbrojeniowy Ukroboronprom. Z kolei inna znacząca firma, Ukrajinśka Bronetechnika, rozpoczęła produkcję pocisków

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Stracone 10 lat

Duda przyzwyczaił nas, żeby od prezydenta zbyt wiele nie oczekiwać. I że może nim być byle kto

Wreszcie koniec. Kończy się nam prezydentura Andrzeja Dudy. I dobrze, że się kończy, bo była dla polskiej demokracji czasem straconym.

Gdy Andrzej Duda obejmował urząd, inne było postrzeganie pozycji prezydenta RP i inne oczekiwania wobec niego. Myśleliśmy, że prezydent to postać godna, poważna, górująca na scenie politycznej. Najważniejszy Polak! Dziś nikt tak prezydenta RP nie postrzega. Poprzeczka oczekiwań ustawiona jest dużo niżej. 10 lat Dudy zrobiło swoje. Od prezydenta RP niczego już nie chcemy i niczego po nim się nie spodziewamy. Wiemy, że jego rola w polityce to być hamulcowym. Przeszkadzaczem. Podpisuje ustawy albo je wetuje. Jest adwokatem jednej politycznej strony. Tyle! Dla zwolenników strony liberalno-lewicowej jest postacią miałką, długopisem Kaczyńskiego, Adrianem czekającym na machnięcie ręką prezesa. Dla zwolenników PiS – również postacią z trzeciego szeregu. Dobrą, gdy podpisuje. Gdy nie podpisuje – złą.

Nikt nie traktuje go jako osobowości, wokół której powinna krążyć polityka, wokół której mogą być definiowane polska racja stanu, nasz interes i życie narodu. Ba! Nikt nawet nie traktuje go jako punktu odniesienia po stronie prawicowej – tej, która go na najwyższy urząd wyniosła. Tam też jest mało ważny. Duda był w kącie i został w kącie. Mimo różnych zachowań – raz podłych, raz głupich. Nieliczne przebłyski tego nie zmieniły.

Tak straciliśmy 10 lat.

Wyciągnięty z kąta

To już prehistoria, ale warto o tym pamiętać. Duda został wybrany na kandydata na prezydenta RP w ciemnych dla PiS czasach, kiedy wydawało się, że partia Kaczyńskiego na zawsze została zepchnięta do roli opozycji. Wystarczająco silnej, by straszyć Polaków, ale za słabej, by wygrać wybory i rządzić.

Jesienią 2014 r. Kaczyński szukał kandydata, który powalczyłby w drugiej turze z Bronisławem Komorowskim i nie przyniósł wstydu. Wiemy, jakie kandydatury rozważał – profesorów Piotra Glińskiego i Andrzeja Nowaka (bo miał do nich słabość), Janusza Wojciechowskiego (bo znakomicie się prezentował w programach Elżbiety Jaworowicz jako sprawiedliwy sędzia), no i gdzieś na końcu krążyło nazwisko Dudy.

Ostatecznie padło na niego. Wewnętrzne badania podpowiadały, że najlepszym kontrkandydatem Komorowskiego byłby ktoś, kogo można by uznać za jego przeciwieństwo – młody, w miarę dynamiczny, symbolizujący otwarcie na nowe pokolenia i nowe czasy. A jednocześnie trochę konserwatywny i z rodziną.

Duda tu pasował, więc Kaczyński, bez większego entuzjazmu zdecydował, że to będzie on. Początkowo nikt nie dawał mu szans. Ale później to się zmieniło. Wpłynęło na to kilka czynników, takich jak: dobra praca sztabu PiS – Duda odwiedził wszystkie powiaty, wszędzie rozmawiał z ludźmi; nieudolność sztabu Komorowskiego, pycha i niemrawość jego sztabowców, no i narastający w społeczeństwie trend – coraz większa niechęć do skostniałej Platformy, nastroje oczekiwania na zmianę, przeciwko tym na górze.

No i się udało.

Zabójca słowa

W polityce jest tak, że lider wyznacza pole działań, mówi, co zrobi, a potem obietnice w mniejszym lub większym stopniu realizuje. Kłopot z Andrzejem Dudą polegał na tym, że te dwa obszary – zapowiedzi i czynów – zupełnie się nie pokrywały. Tak było od samego początku jego prezydentury i w zasadzie tak jest do dziś. Mamy polityka, który sprawia wrażenie, jakby nie przywiązywał wagi do słów, tylko uważał je za ozdobnik różnych uroczystych imprez.

Szczególnie jaskrawo widać to na przykładzie inauguracji Andrzeja Dudy. W swoim pierwszym prezydenckim przemówieniu wspomniał, że podczas spotkań wyborczych długo rozmawiał z ich uczestnikami. I co słyszał? „Jednym z podstawowych oczekiwań jest to, byśmy zaczęli odbudowywać wspólnotę. Ludzie marzą o takiej wspólnocie, jaka wśród Polaków powstała w latach 80., w czasach Solidarności” – opowiadał. „Dlatego mówię dziś do ludzi o różnych poglądach, o różnym światopoglądzie, wierzących i niewierzących: proszę o wzajemny szacunek, byśmy szanowali swoje prawa oczywiście bez narzucania ich innym, ale byśmy umieli te prawa nawzajem szanować. Proszę, żebyśmy umieli szanować się nawzajem. Mówię o tym zwłaszcza tutaj, w sali sejmowej, mówię do polskich polityków, mówię to także do siebie. Chciałbym, żebyśmy budowali wzajemny szacunek, bo to szacunek musi być podstawą wspólnoty. A tylko wtedy, gdy będziemy wspólnotą, jesteśmy w stanie naprawić Polskę”.

Podkreślał wówczas też, że wierzy w dobre współdziałanie z rządem (wtedy jeszcze Platformy), z Sejmem i Senatem. I dodawał: „Wierzę w sprawach zewnętrznych w dobre współdziałanie z Parlamentem Europejskim i z naszymi przedstawicielami na ważnych stanowiskach w UE”.

Szybko mogliśmy się przekonać, że albo Andrzej Duda

r.walenciak@tygodnikprzeglad.pl

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Polska w chaosie

Fałszerstwa, pomyłki w liczeniu głosów, przedstawiciele fikcyjnych komitetów w komisjach wyborczych. Oto, co zafundował nam Jarosław Kaczyński

Czegoś takiego jeszcze nie było w historii polskich wyborów: ponad 50 tys. protestów wyborczych, które wpłynęły do Sądu Najwyższego, liczne tzw. cuda nad urną i na dokładkę pisowscy nominaci ulokowani w nielegalnej Izbie Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych Sądu Najwyższego, którzy będą orzekać o ważności wyborów na urząd prezydenta RP.

Zapowiedzi fałszerstw

Już od kilku miesięcy politycy partii Jarosława Kaczyńskiego ostrzegali swoich sympatyków przed masowymi fałszerstwami wyborczymi. Było to niedorzeczne, bo PiS w ciągu ośmiu lat swoich rządów tak bardzo przeorało Kodeks wyborczy (uzasadniając to kłamliwie troską o praworządność), że nic podejrzanego nie powinno się wydarzyć. Matactwa miały oczywiście pogrążyć Karola Nawrockiego. Przedstawiciele związanych z PiS organizacji Ruch Kontroli Wyborów i Ruch Ochrony Wyborów (czuwały one nad prawidłowym przebiegiem głosowania, a koordynatorem tej drugiej był Przemysław Czarnek) wskazywali liczne niedoskonałości procesu wyborczego, m.in. korzystanie z wadliwej aplikacji mObywatel do potwierdzenia swojej tożsamości przez głosującego, możliwe masowe podrabianie zaświadczeń o prawie do głosowania w innym miejscu niż miejsce zamieszkania, „nierzetelne” liczenie głosów, „omyłkowe” przypisywanie głosów, unieważnianie głosów poprzez dopisywanie znaku X lub uszkadzanie kart wyborczych.

Była pisowska kuratorka oświaty Barbara Nowak straszyła „awarią” lub „zdalną modyfikacją algorytmu” (o jaki algorytm chodzi, nie wyjaśniła) pomiędzy komisją lokalną a centralną, a nawet manipulacjami w centralnej bazie gromadzącej głosy z całego kraju. Anita Gragas, tzw. dziennikarka śledcza pisowskich mediów, ostrzegała wyborców przed używaniem długopisów udostępnianych w lokalach wyborczych, gdyż mogą to być znikopisy, po użyciu których tusz się ulatnia po kilku godzinach. Zalecała, aby używać jedynie własnych długopisów, a dla pewności zabrać ze sobą do lokalu wyborczego świeczkę i zatrzeć nią wolne pole z nazwiskiem kontrkandydata Nawrockiego, „bo na wosku nikt nie dopisze krzyżyka”.

Poseł PiS Paweł Jabłoński (w rządzie Mateusza Morawieckiego był wiceszefem MSZ) wystosował apel do członków komisji wyborczych w placówkach dyplomatycznych: „Wiem, że większość z Was bardzo chce, żeby te wybory były uczciwe. Jeśli byłyby jakieś próby fałszerstwa, to swoją drogą to też będzie bardzo łatwo wykryć, jeśli się jakieś tam będą proporcje głosów znacząco różniły, więc jeśli ktoś by się zabierał za fałszerstwa, to nie róbcie tego, bo to wykryjemy. Natomiast wielka prośba do wszystkich członków komisji, pracowników naszych konsulatów, ambasad – bądźcie szczególnie uważni. Jeśli ktoś będzie chciał skręcić te wybory za granicą, zostanie to wykryte, ale możemy temu zapobiec”.

Do pilnowania wyborów zachęcał też Janusz Kowalski. „Chcą ukraść zwycięstwo Karolowi Nawrockiemu, więc apelujemy (…), aby patrzeć się na ręce, patrzeć się na długopisy, pilnować wyborów, pilnować każdej komisji, każdego, każdej polskiej wsi, miasta, gminy, po to, żeby nie ukradli zwycięstwa wyborczego Karolowi Nawrockiemu, bo co do tego nie mam żadnej wątpliwości, że nasz bonżur Rafał Trzaskowski już wie, że przegrał wybory, dlatego zrobią wszystko, żeby te wybory skręcić. (…)I ta armia patriotów stworzona tutaj przez stronę społeczną będzie taką naszą armią, która będzie pilnować prawidłowości i uczciwości wyborów”, grzmiał poseł PiS.

Strażnicy demokracji

Jak wygląda pilnowanie prawidłowości i uczciwości wyborów, zdradził Marek Zagrobelny, były wieloletni działacz PiS, który uczestniczył w Ruchu Ochrony Wyborów.

„To jednym słowem partyjny twór, który z jakąkolwiek »ochroną« nie ma nic wspólnego. To organ stworzony w pierwszej kolejności do nachalnej mobilizacji pisowskich działaczy przed wyborami. A w drugiej? Do fałszowania! »Szkolenia« tego czegoś odbywają się w atmosferze nieustannego nagabywania członków i sympatyków PiS do przejmowania totalnej kontroli nad obwodowymi komisjami wyborczymi. Ruch skupia się później bowiem głównie na członkach komisji. Ci ludzie są zmuszani do tego, aby zostawali przewodniczącymi i wiceprzewodniczącymi komisji obwodowych, a później w dniu wyborów do bycia »pod telefonem« z szefostwem lokalnych struktur PiS i wykonywania poleceń (…). PiS działa tu czysto ideologicznie na bazie popularnych w partii spiskowych teorii. Po prostu zachęca się ludzi do fałszowania głosów. Wyszukuje się w tym celu jak najbardziej chętne do tego osoby i dosłownie instruuje o sposobach i technikach fałszowania. Oczywiście odbywa się to w dużej mierze nieoficjalnie, między słowami oraz najczęściej w rozmowach »w cztery oczy« lub gdzieś w przerwach podczas tych rzekomych szkoleń. Same szkolenia mają natomiast część oficjalną, która ma sprawiać wrażenie powagi, merytoryki i informować o procedurze wyborczej. Niemniej jednak dziś, widząc, na jaką skalę sfałszowano obecne wybory, jestem sobie w stanie wyobrazić nawet to, że odpowiednie instruktaże o fałszowaniu podawano i omawiano dość otwarcie – wprost na spotkaniach”, napisał Zagrobelny na Facebooku.

Choć w wyborach prezydenckich udział brało 13 kandydatów, to w komisjach wyborczych zasiadali przedstawiciele aż 44 komitetów wyborczych, nawet tych, które nie zebrały wymaganej liczby 100 tys. podpisów albo w ogóle nie prowadziły zbiórek podpisów. Wystarczyło się zarejestrować, by mieć swojego przedstawiciela w komisji wyborczej (każdemu komitetowi przysługiwało jedno miejsce). Przedstawiciele „komitetów widmowych” obsadzili 35 tys. miejsc w komisjach wyborczych

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Aktualne Pytanie Tygodnia

Czy skala pomyłek w komisjach wyborczych podważa wiarygodność wyborów?

Prof. Rafał Chwedoruk, politolog, UW
W tym przypadku arytmetyka jest dosyć prosta i, mówiąc o stanie na dziś, teza o podważaniu wiarygodności wyborów byłaby nieuprawniona. Skala tych pomyłek, bez względu na to, który kandydat byłby pokrzywdzony, jest niewielka i nie będzie miała wpływu na ostateczny wynik wyborów. Trudno, by incydenty mające wymiar lokalny podważały w sposób realny wynik wyborów w skali makro. Nie widać też, nazwijmy to, pewnego uniwersalnego mechanizmu, który by temu zjawisku towarzyszył. Tym samym trudno się doszukiwać w tej sytuacji jakiejś zmowy, a tym bardziej szeroko zakrojonego spisku. Dlatego sądzę, że w większym stopniu demokracji szkodzi obecnie nadmiar emocji towarzyszący tej sytuacji. Mówię zarówno o komentatorach ze strony liberalnej, jak i o głosach ze strony prezydenta elekta.

 

Prof. Joanna Senyszyn, polityczka, b. posłanka
Wszelkie informacje dotyczące nieprawidłowości, jakie pojawiły się w komisjach wyborczych w całej Polsce, są oczywiście niepokojące. Obecnie nie znamy jednak jeszcze skali tego zjawiska, gdyż sygnały o błędach, tak samo jak protesty wyborcze, cały czas napływają. Nie wiemy też, jakie nieprawidłowości i sytuacje zaszły. Dlatego na razie czekam na wyjaśnienia, które dadzą nam szerszy ogląd sytuacji.

 

Paweł Kasprzak, aktywista, Obywatele RP
Jeśli chodzi o skalę pomyłek, dziwi mnie, że dziennikarze policzyli to dopiero po kilku dniach. Skala błędów nie wpływa na wynik tych wyborów. Dawno temu pisałem o tej kampanii, że jedyne, co na pewno da się po wyborach powiedzieć, to to, że przegrany będzie kwestionował ich wynik. I to się teraz dzieje. Po stronie demokratycznej pojawia się sporo takich głosów. Niektóre są zaskakujące, mówią bowiem, że marszałek Szymon Hołownia nie powinien przyjmować ślubowania od Karola Nawrockiego. Powodem jest fakt, że Izba Kontroli Nadzwyczajnej Sądu Najwyższego nie jest sądem. Ale o takiej strategii trzeba było myśleć długo przed rozpisaniem wyborów. Poczekać, aż wygaśnie kadencja Andrzeja Dudy. Hołownia zostałby wtedy pełniącym obowiązki prezydentem, co dałoby przestrzeń na znalezienie jakiegoś rozwiązania, które umożliwiłoby SN stwierdzanie ważności wyborów w zgodzie z konstytucją i prawem międzynarodowym. Obecnie wszelkie opowieści o ponownym liczeniu głosów czy wręcz ponownych wyborach wychodzą poza prawo. Należy się skupić na strategii omijania veta Nawrockiego. A powinno tym być przeprowadzanie referendów, których nie należy się bać.

 

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Jerzy Domański

Jeden naród, ale plemiona dwa

Pierwsze wnioski po kampanii wyborczej? Ten najbardziej oczywisty to wejście całego społeczeństwa na kolejny, jeszcze wyższy poziom podziałów i kłótni. Siedzimy na dwóch drabinach, które już prawie się nie stykają. Choć mówimy po polsku, do opisu sytuacji dobieramy różne słowa. Gdyby zrobić ranking wyrazów najczęściej używanych przez zwolenników Trzaskowskiego lub Nawrockiego, zobaczylibyśmy, jak wiele nas dzieli. Jak bardzo rozmijamy się nie tylko w ocenach sytuacji, ale też, co ważniejsze, w wyznawanych wartościach i preferowanych postawach. Długa kampania jeszcze bardziej to uwypukliła. Masowe poparcie dla Nawrockiego i odrzucenie wszystkich kryminalnych zarzutów wobec niego jest oparte na założeniu, że to, co o nim się mówi, jest kłamstwem i manipulacją obozu rządzącego.

PiS, a zwłaszcza Jarosławowi Kaczyńskiemu, udało się w ciągu ponad 20 lat tak

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Aktualne Pytanie Tygodnia

Czy w Polsce udział w wyborach powinien być obowiązkowy (jak np. w Belgii)?

Wiesław Gałązka,
doradca polityczny, wykładowca

Oczywiście, że tak! Jest wiele państw na świecie, w których udział w wyborach jest obowiązkowy. Nawet pod rygorem określonych kar. Zazwyczaj pieniężnych. Myślę, że w ten sposób ustanawiający takie prawo stawiają społeczeństwo w konkretnej sytuacji: mieliście kilka możliwości, głosowaliście, taki był wasz wybór. Nie ma tu pola do narzekań, że ktoś wybrał za innych. Natomiast niska frekwencja jest albo dowodem bardzo małej świadomości obywatelskiej, albo pewnego rodzaju demonstracją. Manifestacją niechęci do oferty, z którą wychodzą partie polityczne, lub do kandydatów startujących w wyborach. Niestety, osoby odpowiedzialne za dobór kandydatów ignorują takie sygnały.

 

Dr Ewelina Nowakowska,
antropolożka polityki i politolożka, USWPS, IFiS PAN

Zdecydowanie nie powinien być obowiązkowy! Ponieważ uczestnictwo w wyborach jako element praw obywatelskich jest prawem, nie zaś obowiązkiem. Znaczy to, że obywatel może uczestniczyć w wyborach, ale nie musi. Żaden przymus w tych sprawach nie zwiększa zakresu obowiązków danego obywatela, lecz przeciwnie. Hegel co prawda napisał, że każdy zakaz powoduje „zwiększenie” ludzkiej wolności, każdy bowiem może ów zakaz złamać lub się go trzymać, lecz taka dialektyka wydaje się w tym przypadku nadużyciem logicznym. Obywatele nie powinni być zmuszani do uczestnictwa w procesie wyborczym pod groźbą sankcji, gdyż ta sfera ludzkiej wolności powinna należeć tylko do nich. W Polsce uprawnionych do głosowania w wyborach jest obecnie ok. 29 mln obywateli. Widok tłumów karnie maszerujących do lokali wyborczych może wywoływać niespecjalnie miłe skojarzenia. Chyba że będą maszerować czwórkami. Ale takiego widoku nikt chyba nie chciałby oglądać.

 

Michał Majewski,
analityk systemu wyborczego, inicjatywa „Głosujemy na 100%”

W tradycji polskiej głosowanie jest wyrazem obywatelskiej odpowiedzialności i naszym zdaniem nie powinno się tego zmieniać na wyborczy przymus pod groźbą kary. W warunkach polskich obowiązkowe głosowanie zapewne skończyłoby się tak, że wiele osób, które nie chcą głosować, wymeldowałoby się i tym samym zniknęło z rejestru wyborców. Warto również pamiętać, że w Polsce każdego roku przeprowadza się dziesiątki wyborów uzupełniających. Jedne z takich wyborów na wójta lub radnego można przeprowadzić testowo jako głosowanie obowiązkowe. „Głosujemy na 100%” to inicjatywa samorządowa i jesteśmy przekonani, że oddolne budowanie postaw profrekwencyjnych jest lepszą drogą podniesienia frekwencji wyborczej blisko granicy 100%.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Świat

Rumuni zatrzymali prawicę

Wobec perspektywy realnej wygranej etnonacjonalisty dość łatwo było zmobilizować mniejszości w kraju

Nie milkną wątpliwości wokół przebiegu wyborów prezydenckich w Rumunii i nie dotyczą one wyłącznie wydarzeń z grudnia ub.r., kiedy to unieważniono ich pierwszą turę. Pretekstem były rzekome rosyjskie wpływy wywierane poprzez sieć kont na platformie społecznościowej TikTok. Dogrywka powtórzonych wyborów, po wyeliminowaniu wcześniejszego faworyta Călina Georgescu, przeprowadzona 18 maja, również obrosła podejrzeniami. Głównie ze względu na duży skok frekwencyjny, z 53% na prawie 65%, i dość nagły zwrot w końcowej fazie liczenia głosów.

George Simion prowadził w pierwszej turze i był pewny wygranej. Po ogłoszeniu wyników drugiej tury początkowo odmówił ich uznania i ogłosił się nowym prezydentem Rumunii na platformie X. Szybko jednak zaakceptował realia i pogratulował zwycięstwa Nicușorowi Danowi, aczkolwiek zaznaczył, że nie składa broni, bo choć „przegraliśmy bitwę, wojny nie przegramy”.

Dan pokonał Simiona wyraźną różnicą niemal 10 pkt proc. – 54,8% do 45,2%. A to, co wydarzyło się w Rumunii, rezonuje także poza jej granicami, w tym w Polsce. Cała ta historia – począwszy od „opcji atomowej” użytej przeciwko Georgescu, przez oskarżenia o francuską i mołdawską ingerencję (potwierdzoną częściowo przez Pawła Durowa, założyciela komunikatora Telegram), aż po końcowe wyniki – stała się nowym paliwem dla najbardziej fanatycznej części opinii publicznej, popierającej umowny obóz populistycznej prawicy. Ludzie ci żyją w permanentnym wzmożeniu, karmiąc się fałszywym przekonaniem, że każde zwycięstwo nielubianego przez establishment stronnictwa to wyraz zwycięstwa ludu nad systemem, a ewentualna porażka to efekt spisku „liberalnej międzynarodówki” i „globalistów”; każde odchylenie od oczekiwanego wyniku to dla nich dowód manipulacji.

Wyraźny zwrot w ostatniej fazie głosowania powinien być przedmiotem dokładnej analizy. Pytania, dlaczego i czy to w ogóle statystycznie możliwe, by zwiększona frekwencja przełożyła się niemal wyłącznie na głosy dla Dana, gwarantując mu skok o 30 pkt proc. w porównaniu z pierwszą turą (20,99%), są bardziej niż zasadne. Zamiast śledztwa, choćby tzw. dziennikarskiego, Rumunom podrzuca się jednak spiskową zabawę w sieciach społecznościowych. Tymczasem wiadomo, że obóz euroatlantycki, zwany też liberalno-demokratycznym, nie ma powodu uciekać się do manipulacji, gdyż dysponuje sprawdzoną metodologią wygrywania wyborów nawet w sytuacjach trudnych. Działa bowiem poprzez „instytucje społeczeństwa obywatelskiego” bądź ruchy i wspólnoty obywatelskie. Podobne mechanizmy – zwłaszcza w zakresie kontroli przekazu, zarządzania emocjami elektoratu, koordynacji przekazów międzynarodowych i mobilizacji diaspor – testowano i wdrażano wcześniej w Mołdawii, gdzie Maia Sandu jest prezydentką praktycznie z nadania Mołdawian mieszkających za granicą. Można więc założyć, że strategia ta wciąż działa, a Rumunia stała się jej kolejnym poligonem. Wobec perspektywy realnej wygranej etnonacjonalisty stosunkowo łatwo było zmobilizować wszelkie mniejszości w kraju. Nie tylko Węgrów, ale i stroniące od udziału w polityce wspólnoty romskie czy bułgarskie.

Nicușor Dan i George Simion to postacie, które ucieleśniają całkowicie odmienne nurty polityczne współczesnej Rumunii. Z jednej strony, mamy zakorzenione w strukturach euroatlantyckich status quo, z drugiej – skierowane przeciw niemu postulaty formułowane z pozycji nacjonalistycznych.

Dan wszedł do polityki jako aktywista miejski – jego pierwszym poważnym zaangażowaniem publicznym była kandydatura na mera Bukaresztu w 2012 r. Choć zaczynał z pozycji outsidera, dziś jest już pełnoprawnym reprezentantem establishmentu: w ostatnich wyborach wsparły go Związek Zbawienia Rumunii (USR), Partia Narodowo-Liberalna (PNL) oraz Demokratyczny Związek Węgrów w Rumunii (UDMR). W jego otoczeniu znajdują się ludzie powiązani z sektorem IT, wpływowymi organizacjami pozarządowymi i międzynarodowymi inwestorami. Dan deklaruje poparcie dla Ukrainy oraz dążenie do zbliżenia Rumunii z Trójkątem Weimarskim, czyli według

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Opinie

Political fiction

Najwyższy czas, by w oparciu o prawo pomóc parlamentarzystom odzyskać przyzwoitość

Termin utopia pochodzi od łacińskiego tytułu eseju napisanego prawie 510 lat temu przez Tomasza Morusa, który przedstawił wizję idealnego państwa i systemu społecznego. Starożytni Grecy nazywali tak miejsce nieistniejące, ale dobre. Czyli coś, czego nie ma, ale może być…

Rada Ministrów przyjęła przygotowany przez Ministerstwo Rozwoju i Technologii projekt ustawy mającej na celu deregulację prawa gospodarczego i administracyjnego oraz doskonalenie zasad opracowywania prawa gospodarczego. Każda władza przynosi nowe zapowiedzi ułatwień dla przedsiębiorców i zazwyczaj kończą się one zgodnie z powiedzeniem jednego z najbliższych współpracowników prezydenta Borysa Jelcyna i premiera Federacji Rosyjskiej (1992-1998) Wiktora Czernomyrdina: „Chcieliśmy dobrze, a wyszło jak zwykle”…

A może przede wszystkim trzeba „zderegulować” przestrzeń polityczną? Tomasz Morus twierdził, że „rzadkością, doprawdy, jest społeczeństwo mądrze zorganizowane”. Spróbujmy więc zastanowić się, czy niosąca skutki społeczne deregulacja gospodarczo-administracyjna, bez zmian regulujących funkcjonowanie polityków i ich elektoratów, znacząco i perspektywicznie wpłynie na rozwój państwa.

Wyobraźmy sobie zatem Polskę, w której wprowadzone zostałyby następujące zmiany systemu politycznego:

  1. Obowiązek posiadania uprawnień wyborczych

Do głosowania uprawnieni byliby posiadacze pozytywnego wyniku testu z podstawowej wiedzy obywatelskiej na temat funkcjonowania państwa i jego gospodarki. W wielu państwach ubiegający się o obywatelstwo muszą zdać taki egzamin. Na przykład od cudzoziemców chcących zostać obywatelami RFN wymagana jest znajomość historii, prawa, społeczeństwa i życia w tym kraju, którą należy się wykazać na teście Leben in Deutschland.

Jerzy Urban kpił ze świadomości obywatelskiej Polaków: „Ludność cieszy się demokracją, bo co cztery lata stworzyć może władze państwa na swój obraz i podobieństwo”. Dosadniej ocenił swoich rodaków francuski polityk, długoletni burmistrz Montpellier i prezydent regionu Langwedocja-Roussillon Georges Frêche: „Ludzi inteligentnych jest w społeczeństwie jakieś pięć czy sześć procent. Moje kampanie robię więc dla idiotów”. Notabene za tę wypowiedź zdobył w 2010 r. nagrodę specjalną w plebiscycie „Humor i polityka” organizowanym przez francuski Press Club.

Czy taki test nie byłby zasadny w dobie mediów, zwłaszcza społecznościowych, które zmieniły homo sapiens w homo videns – najczęściej scrollów czerpiących wiedzę o otaczającej rzeczywistości z sieci? Przecież w kolebce demokracji, Atenach, też nie każdy mógł głosować. Oczywiście realizacja takich testów napotkałaby trudności, ale odpowiednie przepisy łączące system edukacji z samorządnością byłyby możliwe.

  1. Obowiązek wyborczy

To nakładany na każdego obywatela posiadającego potwierdzone prawo do głosowania przymus uczestniczenia w wyborach i referendach. Według dostępnych danych sprzed 10 lat przymus wyborczy istniał w 26 państwach na świecie, m.in. w Singapurze, Australii, Belgii oraz we Włoszech, gdzie z braku możliwości egzekwowania go ze względu na brak przepisów wykonawczych najczęściej nieuczestniczenie karane jest grzywną.

W Polsce przepis taki zapobiegałby wynikającym z obojętności lub emocji skokom frekwencji i uprawniał zdobywców mandatów do stwierdzenia, że zostali wybrani przez naród, a nie jego procenty procentów głosujących.

  1. Opłata wyborcza

Warto rozważyć wprowadzenie opłaty za udział w głosowaniu, która skłaniałaby wyborców do choćby minimalnej refleksji nad programami i kandydatami, bo płacąc za coś, zazwyczaj wykazujemy się większym rozsądkiem – sprawdzamy wady i zalety towaru, w tym wypadku tych, których trzeba utrzymywać przez kolejne cztery lub pięć lat.

Według Państwowej Komisji Wyborczej koszt organizacji ostatnich wyborów parlamentarnych wyniósł 350 mln zł. Łatwo obliczyć, że przy frekwencji 74,38%, a liczbie uprawnionych wynoszącej 29 532 595 osób, każdy głosujący kosztował

Wiesław Gałązka jest dziennikarzem i publicystą, byłym wykładowcą akademickim, konsultantem politycznym

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Świat

Kraj jałowych wyborów

W Bułgarii w siłę rosną ugrupowania antyeuropejskie

Przedterminowe wybory parlamentarne w Bułgarii wygrała koalicja GERB-SDS (Obywatele na rzecz Europejskiego Rozwoju Bułgarii-Związek Sił Demokratycznych). Na te proeuropejskie, centroprawicowe ugrupowania głosowało ponad 26% wyborców. Drugie miejsce zajęła inna proeuropejska i centroprawicowa koalicja, PP-DB (Kontynuujemy Zmianę-Demokratyczna Bułgaria), uzyskując 14,3%. Na trzecim uplasowała się prorosyjska i antyzachodnia formacja Wyzrażdane (Odrodzenie) – 13,4%. Zmiana w porównaniu z ostatnimi wyborami to nowa partia tajemniczego Deljana Peewskiego. Jego DPS Nowo Naczało (Nowy Początek) powstała na skutek podziału partii tureckiej i dostała ponad 11%. Bezbarwni socjaliści zadowolili się tym, co zwykle – nieco ponad 7%.

Łącznie do parlamentu dostało się dziewięć partii. Sporo, co nie wróży niczego dobrego. Połowa to ugrupowania populistyczne, prorosyjskie (czy bardziej antyukraińskie) i antysystemowe. Frekwencja wyniosła 37,5% i była drugą najgorszą w historii Bułgarii.

Warto zaznaczyć, że poprzednio Bułgarzy udali się do urn… 9 czerwca br. Może dlatego teraz mało ich interesowało w powyborczy poniedziałek, kto wygrał. Wszystkich bardziej zajmowało sprawdzanie, czy i jak wyniki z 27 października różnią się od tych z czerwca. Bo im więcej zmian, tym większe szanse na coś trwałego. Tymczasem korekt jest niewiele, a te, które się pojawiły, nie przyniosą pozytywnych efektów.

Ludzi interesuje, czy uda się sklecić koalicję, która będzie w stanie rządzić dłużej niż trzy miesiące. Posłanka Lena Borisławowa, absolwentka Harvardu, 35-letnia polityczka partii Kontynuujemy Zmianę (nr 2 w parlamencie), idzie jeszcze dalej. Jej zdaniem nie chodzi wyłącznie o stałego premiera i rząd, kraj potrzebuje parlamentarnej większości antykorupcyjnej. „Nie chcę prorokować, co się stanie, jeśli takiej nie znajdziemy”, przestrzega deputowana.

Wszyscy przeciwko wszystkim

Dlaczego od trzech lat w Bułgarii nie można stworzyć stabilnego rządu? Bo wszyscy są przeciwko wszystkim i każdemu zależy na szukaniu kompromitujących materiałów na konkurencję. Bułgarzy z zazdrością spoglądają więc na sytuację nad Wisłą. Dla nich Polska pod wieloma względami pozostaje niedoścignionym wzorem państwa sukcesu, które po zeszłorocznych październikowych wyborach zbudowało trwałą koalicję, choć partie wchodzące w jej skład tak dużo dzieli. Bułgarskie media mówią wręcz o „polskim syndromie odpowiedzialności za kraj”. To zjawisko w Bułgarii kompletnie nieznane.

Podobnie jak w czerwcu wybory z 27 października wygrały partie proeuropejskie. Elementów wspólnych dla koalicji GERB-SDS i PP-DB znajdziemy sporo. Ale tak naprawdę partie te, które teoretycznie nie powinny mieć problemów z dobraniem sobie trzeciego koalicjanta, ponoszą największą odpowiedzialność za trwający już 36 miesięcy kryzys polityczny.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.