Wynik wyborów może doprowadzić do wojny domowej w Iraku Irakijczycy nie zlękli się terroru i tłumnie pospieszyli do urn. Głosowali skwapliwie niekiedy wśród huku granatów moździerzowych, nie przejmując się tym, że policjanci właśnie zmywają z chodników krew ofiar zamachów. 30 stycznia, w dniu elekcji, w atakach terrorystycznych zginęło w Iraku 50 osób. Tylko w Bagdadzie dziewięciu zamachowców samobójców zdetonowało ładunki, aby ukarać tych, którzy udali się do „ośrodków ateizmu i grzechu” (tak islamscy fanatycy określali lokale wyborcze). Elekcja w Iraku była zapewne pierwszą w dziejach świata, w której obywatele głosowali, nie znając nazwisk wielu kandydatów (pozostali oni anonimowi z obawy o swe życie). A jednak frekwencja wyniosła zdumiewające 57%. Prezydent George Bush i premier Wielkiej Brytanii, Tony Blair, ogłosili zwycięstwo demokracji. Amerykański przywódca w mowie o stanie państwa, wygłoszonej 2 lutego, zapowiedział nieuchronną klęskę terrorystów w Kraju Dwurzecza. Także europejscy politycy i komentatorzy, dotychczas bardzo krytyczni wobec amerykańskiej interwencji w Iraku, zaczęli się zastanawiać: a może strategia Busha krzewienia demokracji na obcym dla niej bliskowschodnim gruncie w końcu okaże się skuteczna? Prasa arabska była bardziej sceptyczna. Ukazująca się w Londynie gazeta „Al-Quds al-Arabi” w komentarzu „Okupacyjna demokracja” napisała, że wybory w Iraku służą tylko interesom USA, które dzięki nim utrzymują panowanie nad tym krajem. Wybory prawdopodobnie zostały sfałszowane, gdyż kto sprawdzi w irackim chaosie, ilu ludzi rzeczywiście oddało głosy? „Bush obiecywał wolność, którą przyniesie elekcja, nie możemy jednak dostrzec tej wolności w obliczu 150 tys. żołnierzy prezydenta. Amerykańskie wybory w Iraku zatruły demokrację, ponieważ przeprowadzone zostały pod przymusem okupacji”, pisze arabski dziennik. Niewątpliwie z pewną przesadą. Demokratyczne wybory dały tymczasowym władzom Iraku z amerykańskiego nadania mocniejszą legitymizację. Tak naprawdę jednak powodów do entuzjazmu nie ma. Nie jest niespodzianką, że Kurdowie i szyici masowo podążyli do urn. Kurdowie, dominujący w północnym Iraku, chcieli wystawić jak najliczniejszą frakcję w zgromadzeniu narodowym w Bagdadzie, która będzie czuwać nad ich autonomią. Frekwencja w irackim Kurdystanie sięgnęła 95%. Tak naprawdę przywódcy i przeważająca część społeczeństwa kurdyjskiego marzą o niepodległości. Lider Demokratycznej Partii Kurdystanu, Masud Barzani, przyznaje, że na razie jego rodacy popierają stworzenie federacyjnego Iraku, gdyż takie obecnie są warunki, jednak ostatecznym celem jest stworzenie państwa kurdyjskiego. Perspektywa secesji Kurdystanu budzi grozę wśród Irakijczyków-Arabów i jest koszmarem dla Turcji, która ma kłopoty z własnymi Kurdami. Prasa turecka bije na alarm, że wybory mogą doprowadzić do rozpadu Iraku. Wojskowi w Ankarze wielokrotnie ostrzegali, że nie pozwolą na niepodległość irackiego Kurdystanu, w razie konieczności wyślą czołgi. Być może wcześniej dojdzie do krwawego konfliktu wokół miasta Kirkuk, położonego wśród bogatych pól roponośnych. W ramach przymusowej arabizacji reżim Saddama Husajna wygnał z Kirkuku i okolicznych prowincji może nawet 170 tys. Kurdów. Kirkuk stał się miastem z większością arabsko-turkmeńską. Wybory do parlamentu prowincji, które także odbyły się 30 stycznia, potwierdziły ten stan rzeczy. Ale Kurdowie domagają się prawa swych uchodźców do powrotu i zmiany saddamowskiej reformy administracyjnej, w wyniku której pięć zamieszkanych głównie przez Kurdów regionów odłączono od prowincji Kirkuk. „Dopóki Kirkuk nie będzie kurdyjski, pokój nie zapanuje w Iraku”, głosi Masud Barzani. Szyici również zagłosowali tłumnie. Stanowią większość mieszkańców Iraku (około 60%), a przecież to sunnici przez dziesięciolecia wystawiali w Mezopotamii „grupę trzymającą władzę”. Despota Saddam Husajn prześladował szyitów, bezlitośnie tłumił ich rebelie. Obecnie członkowie „stronnictwa Alego” (czyli wyznawcy szyizmu) widzą w procesie „demokratyzacji” znakomitą okazję, aby wreszcie przejąć władzę w kraju, która przecież im się należy jako najliczniejszej grupie. Duchowy przywódca szyitów, cieszący się wielkim szacunkiem ajatollah Ali al-Sistani, ogłosił uczestnictwo w wyborach obowiązkiem religijnym. W Nadżafie i Karbali imamowie mówili, że Sistani polecił również głosowanie na listę Zjednoczonego Aliansu Religijnego religijnych szyitów, czyli czarnych turbanów. Wielu z nich uważa islamską teokrację według modelu irańskiego za najlepszy ustrój. Alians z pewnością otrzymał najwięcej głosów. Jeszcze jednak nie ogłoszono wyników wyborów, a Abdul Aziz
Tagi:
Marek Karolkiewicz