Awantura w rodzinie demokratów

Awantura w rodzinie demokratów

Młodzi radykałowie i politycy umiarkowani spierają się, czy tworzyć socjalistyczną i wielokulturową koalicję, czy wrócić do korzeni na białej prowincji

Powyborcze rozliczenia to rzecz normalna. Kogoś spotyka krytyka, ktoś przyznaje się do błędu, a jeszcze ktoś musi odejść. Regułą jest jednak, że do ostrych porachunków dochodzi po porażce, nie po zwycięstwie. U amerykańskich demokratów w tym roku jest na odwrót. Wskazywanie palcem winnych zaczęło się właściwie od razu po przekroczeniu linii mety przez zwycięskiego kandydata demokratów, Joego Bidena. Odmienne poglądy, odległe skrzydła partii i różne wrażliwości starły się o sprawy podstawowe: strategię, drogę partii na przyszłość i wartości. Politycy w wywiadach zaczęli pod nazwiskiem atakować koleżanki i kolegów, inni błyskawicznie zaczęli wypuszczać do mediów „tajne” nagrania, w których robią dokładnie to samo. Radość z sukcesu szybko się ulotniła.

Nazywanie tego wojną jest dużą przesadą. To raczej awantura w rodzinie. Ale taka, w której już nikt nikogo nie oszczędza, młodzi mają serdecznie dość starych, goście przyglądają się temu z zażenowaniem, a jedna i druga strona sporu gotowa jest w każdej chwili trzasnąć drzwiami.

I jak to w takich sytuacjach bywa – każdy ma trochę racji, ale nikt nie ma jej do końca.

Wygrana jak klęska

Wszystko dlatego, że demokraci, choć odsunęli Trumpa od władzy, nie wychodzą z tych wyborów bez szwanku. W Izbie Reprezentantów zachowają przewagę, ale stracili już osiem miejsc. W Senacie mogą w najlepszym wypadku liczyć na remis – co w amerykańskim systemie, gdzie rozstrzygający głos należy do urzędującego wiceprezydenta, daje wiele. Ale czy zdobędą brakujące do remisu głosy? To kwestia otwarta i na wynik poczekamy do stycznia. Sąd Najwyższy zaś będzie dzięki nominacjom Trumpa w rękach mocnej republikańskiej większości, co tylko dołoży nowej administracji problemów.

Demokraci, choć ich kandydat wygrał znaczną przewagą głosów, a rekordowa frekwencja miała dać im premię – faktycznie ledwo co wyszarpali to zwycięstwo. Do tego ponosząc bolesne porażki w kilku okręgach, gdzie wydawało się im, że mają łatwy mandat. I, co może najbardziej zaskakujące, tracąc po drodze kilka punktów procentowych u mniejszości – Afro- i Latynoamerykanów, których poparcia byli absolutnie pewni. „Jak to, Trump zyskuje głosy czarnych i Latynosów?”, drapali się w głowę zażenowani doradcy partii po ogłoszeniu wyników exit poll.

W tej sytuacji konflikt, który teraz rozgorzał, nie może dziwić. Prawdę mówiąc, jest logiczną konsekwencją i rozdętych oczekiwań, i drogi partii po przegranych wyborach 2016 r. Rozdętych oczekiwań, bo demokraci wierzyli, że tym razem demografia naprawdę im sprzyja, rok pełen demonstracji przeciw przemocy policji tym bardziej zaś będzie mobilizował Afroamerykanów do udziału w wyborach. Także dlatego demokraci nie przegapili żadnej okazji, by nazwać Trumpa białym suprematystą i rasistą. Media utwierdzały ich w przekonaniu o rychłym sukcesie. Spodziewano się miażdżącego zwycięstwa, „niebieskiej fali”, ale ta nie przyszła. A była to też kwestia drogi partii po 2016 r. – bo coraz bardziej było widać, że demokraci odbijają się od bandy do bandy.

Kto nie śpi?

Demokraci w Ameryce podzielili się na dwa obozy: „przebudzonych” i „umiarkowanych”. „Przebudzeni” brzmi może nieco sekciarsko – jak kult albo tajne stowarzyszenie z powieści gotyckiej – ale to oznacza słowo woke, którym określa się tę grupę. A że ma ona w sobie coś sekciarskiego, to osobny wątek. Właśnie oni licznie zasilili partię w ostatnich latach, wprowadzając ferment w starej i nieco zużytej demokratycznej machinie.

Być woke oznacza być kimś uświadomionym – choćby w sprawie systemowego rasizmu w USA, dyskryminacji kobiet, nierówności strukturalnych i nieuczciwej ordynacji wyborczej. Ale mniej przychylna interpretacja podpowiada, że bycie woke to także znajomość wszystkich najmodniejszych haseł, teorii i intelektualnych trendów. „Przebudzona” lewica skacze z tematu na temat: jednego dnia interesują ją prawa osób transpłciowych, drugiego płaca minimalna w gastronomii, trzeciego reforma imigracyjna. Złośliwi powiedzieliby, że to ciągła gonitwa za coraz szybciej umykającym horyzontem tego, co aktualnie uchodzi za postępowe. A dodajmy, o ile nie jest to jeszcze jasne: woke to przede wszystkim kategoria pokoleniowa, obejmująca najmłodszych sympatyków demokratów. Nawet jeśli bohaterem tego ruchu jest 79-letni senator Bernie Sanders, „demokratyczno-socjalistyczny” kandydat ubiegający się (bezskutecznie) w 2016 i 2020 r. o nominację z ramienia demokratów w wyborach prezydenckich.

„Przebudzona” lewica jest nadreprezentowana w mediach, w wielkomiejskich i wieloetnicznych okręgach wyborczych, w internetowej debacie. Ma swoje grupy dyskusyjne, kanały w mediach społecznościowych, popularne podcasty, miliony kont na Twitterze – stąd bierze się jej wpływ. W polityce na ogólnokrajowym poziomie wciąż jednak stanowi mniejszość – w Kongresie z tą etykietką i ruchem utożsamia się dużo mniej niż połowa wybranych demokratów. Najmłodsza gwiazda Kongresu i lewicowej polityki, Alexandria Ocasio-Cortez, świeci jasno – ale polityków i polityczek równie wyrazistych i bezkompromisowych można się doliczyć w Waszyngtonie łącznie kilkunastu. Polityczna reprezentacja „przebudzonych” opowiada się za Nowym Zielonym Ładem, umorzeniem długów studenckich, powszechną i opłacaną z podatków opieką zdrowotną. Jest też głosem tego pokolenia, które otwarcie i bez wstydu mówi o socjalizmie i utożsamia się z tym budzącym wciąż grozę w USA słowem.

Oczywiście internetowy ruch i ferment wśród młodych wyborców nie oznaczają skrętu w tę stronę całej partii. Podobnie jak nie są w stanie przejąć jej na własność młode kongresmenki z – jak same mówią – ekipy skupionej wokół Alexandrii Ocasio-Cortez. Ale w polityce coraz większą rolę odgrywają zmobilizowane i głośne mniejszości.

Nigdy więcej socjalizmu!

Z tego też powodu alergicznie na zwrot w polityce demokratycznej ostatnich kilku lat reagują „umiarkowani”. To w przeciwieństwie do „przebudzonych” – zwartej i głośnej grupy najmłodszych polityków – bardziej umowna kategoria. Problem z tym skrętem partii zgłaszają posągowe figury demokratycznej polityki, takie jak spikerka Izby Reprezentantów (i najpotężniejsza polityczka demokratów po prezydencie) Nancy Pelosi. Ale oprócz Pelosi przeciw radykalizacji demokratycznej polityki występuje choćby debiutujący kongresmen Conor Lamb z Pensylwanii, który, gdy Pelosi trafiła do Kongresu w 1987 r., szedł do przedszkola. Słowem – nie jest to sprawa pokolenia. Umiarkowane skrzydło partii składa się bowiem i z reprezentantów regionów bardziej konserwatywnych czy religijnych, i z polityków o centrowych poglądach czy probiznesowych demokratów z Kalifornii. Łączy ich przekonanie, że „przebudzona” lewica jeszcze bardziej zamyka demokratów w wielkich miastach, straszy prowincjonalnych wyborców i narzuca wszystkim kampusowy język.

To konflikt między Conorem Lambem i Alexandrią Ocasio-Cortez najmocniej rozgrzał media w tygodniu po wyborach. Obydwoje są młodzi, właśnie przedłużyli swoje kadencje w Waszyngtonie i od razu po tym zaczęli wymieniać ciosy na łamach „New York Timesa”. Ocasio-Cortez, znana z biegłości w mediach internetowych, wytknęła koledze z partii, że nie ma pojęcia, jak prowadzić kampanię w sieci. Lamb szybko na stronach tej samej gazety odparował, że Ocasio-Cortez nie miałaby pojęcia, jak w ogóle prowadzić jakąkolwiek kampanię, gdyby startowała w okręgu równie trudnym co jego. Było w tej ripoście trochę prawdy, bo Lamb wygrał dla demokratów mandat w kluczowym stanie Pensylwania, w okręgu z 90% białych wyborców, gdzie cztery lata temu triumfował Trump. Ocasio-Cortez startowała na swoim rodzinnym Bronksie, gdzie demokraci bezpiecznie wygrywają od 30 lat.

Sprawa nie dotyczy oczywiście tylko tej dwójki. Demokraci z konserwatywnych okręgów błagają i upominają wielkomiejskich kolegów i koleżanki o umiarkowanie. „Wy w miastach możecie sobie opowiadać, co chcecie, ale potem to my na prowincji musimy się z tego tłumaczyć” – mniej więcej tak brzmi ta pretensja. Chodzi rzeczywiście o to, że kandydaci centrum czują się zakładnikami bardziej wyrazistego przekazu młodych i medialnych gwiazd nowej lewicy. Tak było np. z głośnym postulatem odebrania pieniędzy policji, który wybrzmiewał w trakcie protestów po zabójstwie czarnoskórego George’a Floyda przez policjantów. Choć nikt tak naprawdę nie zgłosił podobnej ustawy, hasło zostało szybko rozdmuchane przez media i elity opinii oraz aktywistów – a demokratyczni politycy tłumaczyli się z pomysłu, który nigdy nie był ich. Frustracja więc rosła. Jedna z polityczek została nagrana (i to nagranie trafiło oczywiście do mediów), jak upomina koleżanki i kolegów ze złością: „Powinniśmy przestać używać słowa socjalizm raz na zawsze – tracimy przez to mandaty!”.

I tak zdecyduje demografia

Jak wiele konfliktów ideologicznych w amerykańskiej polityce, tak i ten opiera się na fundamencie rasy. A w ściśle politycznym sensie na demografii i jej wpływie na wybory. Demokraci od początku XXI w. żyją pod wpływem pewnego demograficznego mitu. Mówi on, że im bardziej wieloetniczna (mniej biała) będzie z czasem Ameryka, tym większy kawałek tortu im przypadnie. Republikanie mają przede wszystkim biały elektorat, którego ubywa, a demokraci są dziś dla Afro- i Latynoamerykanów partią pierwszego wyboru. Demograficzna zmiana, niczym jakaś naturalna i niepowstrzymana siła, miała zatem przesunąć amerykańską politykę w lewo. To jednak wciąż nie chce się wydarzyć.

I nie chodzi już tylko o to, że w 2016 r. wygrał Trump. Jak tłumaczy David Shor, zaledwie 29-letni były strateg Baracka Obamy, rzeczywistość okazała się bardziej skomplikowana. W niedawnym wywiadzie dla „New York Magazine” zatytułowanym „Powyborcza autopsja” dowodził, jak złudne były nadzieje pokładane w większej frekwencji, mobilizacji i demograficznej zmianie. Elektorat jest, owszem, coraz mniej biały – ale to biali wyborcy poszli do urn rekordowo licznie, dzięki czemu jeszcze zwiększyli swój wpływ na wyniki. Tylko dzięki temu, że wykształceni biali mieszkańcy przedmieść w tych wyborach poparli Bidena, kandydat demokratów mógł wygrać. Ale głosy białych ogółem, a już w szczególności tych mniej wykształconych, idą na prawicę. Jeśli dalej będą oni tak licznie się stawiać – ostrzega Shor – zwiastuje to kolejne klęski demokratów. Spełnić się może więc przeciwieństwo obietnicy, którą niósł demograficzny mit XXI w. – bardziej wieloetniczna i różnorodna Ameryka będzie jednocześnie krajem jeszcze bardziej konserwatywnym przy urnie. Zwłaszcza że niebiałych i niezamożnych wyborców wciąż czeka wiele utrudnień, a republikanie robią, co mogą, by za pomocą urzędniczych barier i kruczków prawnych zaniżyć frekwencję w tych grupach.

Dopiero ustawienie konfliktu „przebudzonych” i „umiarkowanych” demokratów w tym kontekście pozwala w pełni go zrozumieć. Wyjaśnia także to, dlaczego jest on tak trudny i potencjalnie toksyczny. Dwa stronnictwa i dwa podejścia do uprawiania polityki zderzają się bowiem w kwestii tego, która grupa demograficzna wyborców jest ważniejsza. Nikt nie chce powiedzieć np.: „Afroamerykanie w Georgii są ważniejsi od białego robotnika z Pensylwanii” albo na odwrót. To byłoby zbyt brutalne, dosłowne i cyniczne. Ale właśnie to, że Ameryka jest podzielona wedle rasy, geografii i wykształcenia, ustawia wszystko: język, strategię partii, proces wyłaniania kandydatów. Przed najbliższymi wyborami uzupełniającymi – już za dwa lata! – trzeba będzie zdecydować się, czy i jak odzyskiwać białych, nieco mniej wykształconych i bardziej konserwatywnych wyborców. Jakim sposobem i za jaką cenę?

Demokraci po jednej i drugiej stronie mają dziś dostęp do tych samych liczb, wykresów i prognoz. Mają też wyniki tych wyborów – co najmniej niezadowalające. Nie wiedzą, co z tym jeszcze zrobić. Ten zastępczy konflikt jest tego pierwszym dowodem.

j.dymek@tygodnikprzeglad.pl

dymek.substack.com

Fot. AP/East News

Wydanie: 2020, 49/2020

Kategorie: Świat

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy