Tag "Demokraci"

Powrót na stronę główną
Świat

Prezydent na czas chaosu

Szukający kompromisu Biden może być dla Ameryki ratunkiem Joe Biden stał już w tym miejscu. 20 stycznia 2009 r., dokładnie 12 lat wcześniej, dzielił wzniesione pod Kapitolem podium z Barackiem Obamą podczas jego inauguracji. To był podniosły i niezwykle radosny dzień – ceremonię otwierającą kadencję pierwszego afroamerykańskiego prezydenta oglądano na całym świecie jak finał olimpiady albo lądowanie na Księżycu. Joe Biden, już wtedy weteran demokratycznej polityki, także złożył wtedy przysięgę i wprowadził się do oficjalnej rezydencji wiceprezydenta Naval Observatory. Nic w planach ani Partii Demokratycznej, ani pewnie samego Bidena nie wskazywało wtedy, że raz jeszcze przyjdzie mu stawić się pod Kapitolem w styczniowe południe. Tym razem, by objąć urząd szefa państwa. Kontrast między tymi dwoma wydarzeniami jest jednak olbrzymi. Inauguracja w roku 2009 była świętem i fetą, inauguracja 2021 przebiega w cieniu ograniczeń i specjalnych rygorów – ze względu na pandemię i zagrożenie przemocą oraz rozruchami. W cieniu Kapitolu, który dwa tygodnie wcześniej zdewastowano i w którym chwilę później poddano procedurze impeachmentu odchodzącego w niesławie prezydenta. Wówczas, w 2009 r., słowem kluczem kampanii i całej prezydentury Baracka Obamy była nadzieja – że nadchodząca epoka będzie lepsza,

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Z dnia na dzień

Co dalej z Trumpem?

Czy odsunięcie Trumpa od władzy jest możliwe? Tak. Czy warto? Jest to dyskusyjne. Po zamieszkach na Kapitolu, w których zginęło 5 osób, rośnie liczba polityków, także republikańskich, którzy boją się, co jeszcze mogą przynieść ostatnie dni prezydentury Donalda Trumpa. W obu obozach

Świat

Bitwa o wszystko w brzoskwiniowym stanie

Jeśli demokraci wygrają wybory uzupełniające w konserwatywnym stanie Georgia, zdobędą pełnię władzy w Waszyngtonie Amerykański stan Georgia kojarzył się dotychczas z kilkoma rzeczami. Łatwo zapamiętać jego symbol, brzoskwinię, która przypomina o ciepłym klimacie i rolniczej historii. Dzieci uczą się w szkołach o najsłynniejszych synach Georgii: prezydencie Jimmym Carterze i dr. Martinie Lutherze Kingu, ojcu ruchu praw obywatelskich i autorze jednej z najważniejszych mów w XX w. Popularna jest muzyka i kultura hiphopowa z Atlanty, gdzie prawie 150 lat temu stworzono coca-colę. Jednak w polityce Georgia uchodziła przede wszystkim za stan konserwatywny. To prawdziwe „głębokie Południe”, gdzie podaje się na śniadanie biały chleb, skwarki i przesłodzoną mrożoną herbatę, co niedziela karnie chodzi do kościoła i głosuje na religijną prawicę. I choć mieszka tam bardzo dużo Afroamerykanów (33% całej populacji), nieproporcjonalnie mocny wpływ na politykę miały zawsze białe elity z prowincji i przedmieść. Republikanie zrobili w swoim czasie bardzo dużo, by ograniczyć możliwość głosowania mniejszościom czy biedniejszym mieszkańcom miast, sympatykom demokratów. Barack Obama przegrał tu dwa razy z rzędu, a ostatnim demokratycznym kandydatem na prezydenta, któremu udało się wygrać, był Bill Clinton w 1992 r. Pracownie sondażowe Gallupa i Pew

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Świat

Awantura w rodzinie demokratów

Młodzi radykałowie i politycy umiarkowani spierają się, czy tworzyć socjalistyczną i wielokulturową koalicję, czy wrócić do korzeni na białej prowincji Powyborcze rozliczenia to rzecz normalna. Kogoś spotyka krytyka, ktoś przyznaje się do błędu, a jeszcze ktoś musi odejść. Regułą jest jednak, że do ostrych porachunków dochodzi po porażce, nie po zwycięstwie. U amerykańskich demokratów w tym roku jest na odwrót. Wskazywanie palcem winnych zaczęło się właściwie od razu po przekroczeniu linii mety przez zwycięskiego kandydata demokratów, Joego Bidena. Odmienne poglądy, odległe skrzydła partii i różne wrażliwości starły się o sprawy podstawowe: strategię, drogę partii na przyszłość i wartości. Politycy w wywiadach zaczęli pod nazwiskiem atakować koleżanki i kolegów, inni błyskawicznie zaczęli wypuszczać do mediów „tajne” nagrania, w których robią dokładnie to samo. Radość z sukcesu szybko się ulotniła. Nazywanie tego wojną jest dużą przesadą. To raczej awantura w rodzinie. Ale taka, w której już nikt nikogo nie oszczędza, młodzi mają serdecznie dość starych, goście przyglądają się temu z zażenowaniem, a jedna i druga strona sporu gotowa jest w każdej chwili trzasnąć drzwiami. I jak to w takich sytuacjach bywa – każdy ma trochę racji, ale nikt nie ma jej do końca. Wygrana jak klęska Wszystko dlatego, że demokraci, choć odsunęli Trumpa

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Świat

Czy Biden będzie Syzyfem?

Żaden amerykański prezydent nie rozpoczynał kadencji w tak trudnej sytuacji Korespondencja z USA We wtorek, 3 listopada, byłam w zdecydowanej mniejszości. Śledziłam wyniki wyborów prezydenckich, ale bez złudzeń, że najdalej w okolicach północy poznamy zwycięzcę. Poszłam spać o normalnej porze i to samo radziłam nastoletniej córce. Tym bardziej że, pozostając głucha na argumenty o przewidywanym długotrwałym liczeniu głosów, zaczęła się dopytywać trwożliwie, jakie są szanse, byśmy po wygranej Trumpa emigrowali do Kanady. Tydzień po wyborach liczenie głosów jeszcze trwa, ale wiele wskazuje, że walizki można odstawić do szafy. Według agencji AP Joe Biden ma już w kieszeni 290 głosów elektorskich, przy wymaganych 270, jeśli w poczet popierających go stanów włączymy Arizonę (98% policzonych głosów, przewaga 0,5 pkt), Georgię (ponad 99% policzonych głosów, przewaga 0,2 pkt) i Pensylwanię (ponad 99% policzonych głosów, przewaga 0,7 pkt). Niebieski ocean, którego nie było Świat, który przez cztery lata z niedowierzaniem patrzył na tragifarsę, jaką były rządy Trumpa, oddycha z ulgą. Ma powody. Po pierwsze, Joe Biden, choć „dziaders”, niesie ze sobą obietnicę powrotu do „normalności”, jeśli za normalność uznamy pewien poziom kultury osobistej i zawodowego doświadczenia, cechy, które przed Trumpem zwykle charakteryzowały głowę amerykańskiego państwa

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Wywiady

Kolejny Trump może być jeszcze gorszy

Ameryka potrzebuje odważnych rozwiązań dla klasy robotniczej, by nie wpadła ona znów w łapy skrajnej prawicy Prof. David Ost – profesor nauk politycznych Hobart & William Smith College w USA, autor książek o populizmie, klasie robotniczej i transformacji politycznej w Polsce, stale publikuje w polskich i amerykańskich mediach. W Polsce ukazały się jego dwie książki: „Klęska Solidarności” i „Solidarność a polityka antypolityki”. Jakie słowo będzie się panu kojarzyć z rokiem 2020 w Ameryce? – Niepewność. Absolutny brak wiedzy, jak będzie się rozwijać epidemia, jak ma funkcjonować gospodarka i jaki w ogóle będzie wynik wyborów. Jednak – co ciekawe – nie dlatego, że nie wiemy, kto ma większe szanse na wygraną. Akurat sondaże tym razem są jednoznaczne, a modele solidniejsze – jak się wydaje – niż w 2016 r. i wprost wskazują na zwycięstwo Bidena. Problem jest inny – my nawet nie wiemy, czy wynik wyborów będzie znany po pierwszym zliczeniu głosów, czy Trump uzna rezultat ani nawet czy wybory będą uczciwe. Zaraz, fałszerstwa wyborcze w Ameryce? Czytelnik po tej stronie oceanu może jednak się zdziwić. – No właśnie. Cóż dziś znaczą uczciwe wybory? Donald Trump twierdzi, że głosy oddane listownie –

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Świat

Co się stało z partią ludu?

Amerykańscy demokraci stracili białą klasę robotniczą. Żeby odsunąć Trumpa od władzy, muszą ją odzyskać To już powoli staje się tradycją. Zbliżają się wybory i duże gazety – wielkomiejskie dzienniki z Waszyngtonu, Nowego Jorku czy Bostonu – wysyłają swoich reporterów do serca Ameryki. Pytania, z którymi jadą oni do interioru, by poznać krajan, są niezmienne: „Co ci ludzie, zwykli ludzie, mają w głowie?”. Z jakiego powodu – zastanawiają się z zaskakującą regularnością redaktorzy gazet – robotnik, gospodyni domowa czy rencista z amerykańskiej prowincji chcą poprzeć republikanów, partię milionerów, choć sami ledwie wiążą koniec z końcem? Matt Taibbi, złośliwy reporter i komentator polityczny, ujął to w nawet zwięźlejszy sposób: „Dlaczego nas nienawidzą?”. Bo rzeczywiście o to chodzi – o rosnącą niechęć zwykłych ludzi do elit, mediów i partii politycznej, które wszystkie deklarują, że są po ich stronie. I tak co cztery lata. Ta debata ma wszelkie cechy rytuału. Powtarza się w regularnych cyklach, wymaga deklamowania tych samych formuł i zaklęć, ma swoich kapłanów i święte księgi. Jednak problem, którego dotyka, nie jest mitem. Amerykańskie media tak uparcie – czasami wręcz komicznie brnąc tymi samymi koleinami – wracają do tematu, bo i on uparcie nie chce zniknąć. Partia Demokratyczna, która zajmuje

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Świat

Czas sądu

Losy nominacji do Sądu Najwyższego zdecydują o przyszłości amerykańskiej demokracji W ostatnich latach jej osoba stała się jednym z najwyrazistszych symboli w amerykańskiej polityce. Choć miejsce w najważniejszej instytucji amerykańskiego wymiaru sprawiedliwości zajęła już dawno, bo w 1993 r., polityczna reorientacja Stanów Zjednoczonych zmusiła ją do wyjścia na pierwszy plan tamtejszego konfliktu światopoglądowego. Gdy naród wybierał na prezydenta mizoginistycznego, seksistowskiego i pełnego nienawiści do mniejszości celebrytę, ona mimowolnie weszła w rolę jego ideologicznego przeciwieństwa. Dla wielu progresywnych, liberalnych Amerykanów była po odejściu z Białego Domu Baracka Obamy ostatnią postacią, która dawała nadzieję na poszerzenie praw obywatelskich w społeczeństwie. Niektórzy wielbili ją tak bardzo, że utrwalili jej wizerunek w popkulturze – na muralach, koszulkach, w memach czy grafikach masowo udostępnianych w mediach społecznościowych. Film dokumentalny o jej życiu i karierze prawniczej podbił festiwal w Sundance. Jej zdrowie i kondycja stały się obiektem zainteresowania całej amerykańskiej opozycji, do tego stopnia, że plan ćwiczeń przygotowany dla niej przez osobistego trenera z miejsca przerodził się w kanon dbania o formę fizyczną osób starszych. Ruth Bader Ginsburg, bo o niej mowa, do niedawna samotnie trzymała pochodnię nadziei progresywnej Ameryki. 18 września 2020 r. Ginsburg przegrała walkę z przerzutami wywołanymi przez nowotwór

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Świat

Pierwsza pani prezydent

Czy Kamala Harris, stojąc u boku Joe Bidena, naprawdę zmieni amerykańską politykę? Tej decyzji łatwo przypiąć łatkę politycznej poprawności. Dopiero czwarta kobieta w historii Stanów Zjednoczonych z oficjalną nominacją jednej z dwóch największych partii, w dodatku pierwsza pochodzenia afroamerykańskiego. Znana z aktywności na rzecz praw kobiet, choć daleka od jej najradykalniejszych form. Rozpoznawalna w mediach, z silną pozycją w krajowej polityce i z czteroletnim doświadczeniem w Kongresie. Jednocześnie wciąż uznawana za młodą twarz, relatywnie nową na scenie politycznej. Mało kontrowersyjna, choć wyrazista na newralgicznych płaszczyznach, jak reforma wymiaru sprawiedliwości. Potencjalnemu przyszłemu szefowi nie odbierze głosów i raczej nie zagrozi. Nie będzie wychodzić przed szereg, ale nie da się też permanentnie spychać w cień. Najprawdopodobniej znajdzie sobie po prostu wycinek politycznej rzeczywistości, który będzie jej domeną w Białym Domu. Słowem – idealny „numer 2”, jak w amerykańskiej polityce zwykło się nazywać kandydatów na stanowiska z przedrostkiem „wice”. Ogłoszona w zeszłym tygodniu decyzja Joe Bidena o nominowaniu senator Kamali Harris na stanowisko wiceprezydent w przypadku listopadowej wygranej nie wzbudziła jednak aż takiej fali entuzjazmu, na jaką być może liczyli partyjni sztabowcy. Stało się tak z kilku powodów. Po pierwsze, podobnie jak wszystko na świecie, amerykańska polityka

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Świat

Wielki chaos u demokratów

Prawybory, których ostatecznym celem jest pokonanie Donalda Trumpa, zaczęły się od kłopotów z liczeniem głosów Iowa, stan na Środkowym Zachodzie, to miejsce niczym się niewyróżniające. Zajmuje powierzchnię nieco ponad dwa razy mniejszą niż Polska. Populacja – zaledwie 3 mln mieszkańców. W przeciwieństwie do kilku innych pobliskich stanów Iowa pozbawiona jest tętniących życiem metropolii, popularnych drużyn sportowych czy prestiżowych uczelni, ma jedynie ceniony w całym kraju kurs kreatywnego pisania. A jednak to tu co cztery lata formalnie rozpoczynają się prawybory prezydenckie. Przez kilka tygodni zjeżdżają tam tysiące rozentuzjazmowanych wolontariuszy, doświadczonych partyjnych działaczy, speców od kampanii i dziennikarzy. Kiedy w reakcji na gwałtowne protesty pod koniec lat 60. władze Partii Demokratycznej postanowiły włączyć szeregowych członków w proces nominowania kandydatów na prezydenta, Iowa zapewniła sobie pierwszeństwo swoją nietypową ordynacją. Tamtejsi demokraci jako jedyni organizują się najpierw na poziomie niewielkich obwodów, a nie hrabstw, gromadząc się najczęściej w szkolnych salach gimnastycznych. Poparcia udzielają, stając w przypisanych konkretnym kandydatom miejscach na sali. Obóz, który w pierwszej rundzie nie zebrał 15%, rozchodzi się, a jego członkowie przechodzą na stronę bardziej popularnych pretendentów. Tego typu lokalne zebranie członków partii w celu

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.