Próby poskromienia niesfornego Teatru im. Juliusza Słowackiego w Krakowie i jego dyrektora Krzysztofa Głuchowskiego trwają już grubo ponad 500 dni Pod koniec czerwca marszałek województwa małopolskiego wyjawił zamiar ogłoszenia konkursu na stanowisko dyrektora Teatru im. Juliusza Słowackiego w Krakowie. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że kontrakt kierującego tym teatrem Krzysztofa Głuchowskiego kończy się 31 sierpnia 2024 r., a więc za rok z okładem. Co więcej, marszałek Witold Kozłowski chce rozstrzygnąć konkurs do października tego roku. Oznacza to, że ewentualny kandydat na stanowisko miałby nie więcej niż miesiąc na przygotowanie koncepcji programowej swojej dyrekcji, co zamienia konkurs w farsę. Skąd ten pośpiech? Nie ma w tym żadnej tajemnicy. Próby poskromienia niesfornego teatru trwają już grubo ponad 500 dni, a ich kalendarium dowodzi rzadkiej konsekwencji w dążeniu do pozbycia się dyrektora i przekazania teatru pod wygodniejsze dla władzy skrzydła. Prawdę mówiąc, samorząd małopolski, który jest organizatorem Teatru Słowackiego, nie interesował się jego pracą aż do wystawienia „Dziadów” Adama Mickiewicza w reżyserii Mai Kleczewskiej (premiera 19 listopada 2021 r., w 120. rocznicę premiery „Dziadów” pod kierunkiem Stanisława Wyspiańskiego). A ściślej – aż do momentu, gdy zdecydowanie negatywną opinię o tej inscenizacji wyraziła małopolska kurator oświaty Barbara Nowak. Wprawdzie pani kurator spektaklu Kleczewskiej nie widziała, ale nie przeszkodziło jej to w sformułowaniu zalecenia dla szkół: „ODRADZAM organizację wyjść szkolnych na spektakl »Dziady« w Teatrze J. Słowackiego. W mojej ocenie, haniebne jest używanie dzieła wieszcza A. Mickiewicza dla celów politycznej walki współczesnej opozycji antyrządowej z polską racją stanu”. Opinię pani kurator wsparł minister Czarnek, który także „Dziadów” nie widział, ale uznał, że służą złej sprawie. Na tym się nie skończyło, bo wkrótce odezwał się minister kultury prof. Piotr Gliński, wówczas jeszcze wicepremier, który wyraził przekonanie, że kontrowersyjność „Dziadów” (on też ich nie widział) przekroczyła dopuszczalne granice, i wycofał się ze współfinansowania „Słowaka”, pozbawiając teatr niebagatelnej dotacji, co postawiło pod znakiem zapytania przygotowanie kolejnych premier w sezonie. Z pomocą pośpieszyli wtedy widzowie, którzy w odpowiedzi na apel teatru złożyli się na uzupełnienie brakującej kwoty. Dzięki temu doszło do premiery musicalu „1989”, kolejnego wielkiego hitu teatru. Tymczasem walka władzy z teatrem nasilała się, bez związku zresztą z jego kondycją artystyczną i niebywałym powodzeniem „Dziadów”, a potem innych spektakli. Paliwa do wendety przeciw teatrowi dostarczyła zapowiedź występu, a potem koncert w jego murach Marii Peszek. Wywołało to istny szok u marszałka i jego akolitów, poruszonych domniemaną „wulgaryzacją sceny”. Rozsierdzony Kozłowski zapowiedział rychłe odwołanie Głuchowskiego, odpowiedzialnego za naruszanie teatralnego sanktuarium. Trafiła jednak kosa na kamień i dyrektor nie ustąpił pod groźbą ekspulsji. Ponieważ marszałek nie znalazł sposobu, aby pozbyć się dyrektora za niesubordynację programową – prawo gwarantuje bowiem samodzielność programową dyrekcji – intensywnie szukano haków. Taki „haczek” znaleziono, bo dyrektor, jak się okazało, w okresie pandemii wynajął firmę sprzątającą bez przetargu, dzięki czemu – uwaga! – zaoszczędził pieniądze teatru. W opinii marszałka było to wykroczenie wielkiej wagi, rozpoczął więc procedurę odwoławczą, kierując skargę do odpowiednich organów kontrolnych. Organy nie podzieliły opinii marszałka o wadze domniemanych nadużyć i nie sformułowały wniosku o odwołanie dyrektora, co wcale nie przeszkodziło marszałkowi w kontynuowaniu tzw. procedury odwoławczej i posuwaniu się w tym poza wszelkie przewidziane prawem granice. W zasadzie procedura taka trwać może miesiąc, a w wyjątkowych wypadkach dwa miesiące. Kiedy rozmawiałem z dyrektorem Głuchowskim na początku roku, mijało 12 miesięcy (teraz mija ponad 500 dni) od wszczęcia tego permanentnego stanu odwoławczego, co Krzysztof Głuchowski oceniał jednoznacznie jako dewastujący pracę teatru mobbing. „Fakty są takie: to trwa – mówił dyrektor – jestem mobbingowany przez organizatora, poddawany codziennej presji. Zmagam się z trudnościami finansowymi, ponieważ pieniądze, które daje organizator, nie są wystarczające. Każdego dnia ktoś może mnie odwołać. Nie znam dnia ani godziny – tak się nie pracuje”. Ten stan nieustannego napięcia potwierdza Lidia Bogaczówna, aktorka związana z Teatrem Słowackiego niemal od 40 lat: „Jesteśmy wykończeni psychicznie. Jak w takich warunkach skupić się na grze,










