Nie urodziłem się aktorem

Nie urodziłem się aktorem

Publiczność, która przychodzi do teatru, ma już dosyć manipulowania klasyką, elektronicznych sztuczek

Rozmowa z Piotrem Fronczewski

– Jak się pan czuje w “Ro­dzinie zastępczej”?

Podoba mi się w całości, poczyna­jąc od pomysłu dobrze rozpisanego, z barwnym dialogiem i poczuciem hu­moru. W dobrym towarzystwie obraca się ta rodzinka trochę ekscentryczna, niepowszednia, a pełne wdzięku i uro­ku dzieci pracują z ogromnym oddaniem na klimat, koloryt i atmosferę te­go, co dzieje się na ekranie telewizyj­nym. Oczywiście, trudno przy takiej se­rii oczekiwać, żeby każdy odcinek był świetny, ale w całości, moim zdaniem, rzecz jest warta uwagi, co potwierdza rosnąca liczba widzów.

 

– Czy tak samo dobrze czuł się pan w innej ekscen­trycznej rodzinie serialu “Tygrysy Europy”?

– To zupełnie co innego. Przyjacio­łom się nie odmawia i kiedy Jurek Gru­za zadzwonił do mnie, że jest taki po­mysł, przystąpiłem do jego realizacji. Serialu prawie nie oglądałem, bo zwy­kle w czasie jego emisji pracowałem w teatrze, myślę jednak, że rola tego dziwnego ojca rodziny, który przesia­duje w swoim legowisku zasłonięty ga­zetą i z tego punktu widzenia stara się interpretować i komentować świat, jest zabawna. Jurek ma zresztą duże poczu­cie humoru, aczkolwiek inne niż w “Czterdziestolatku”, ale też i rzeczy­wistość jest inna.

– Bardzo często pojawia się pan ostatnio w telewizji…

– To taki wysyp, ale to się dzieje po­za moimi możliwościami ingerowania. Coś się realizuje, potem czeka na swój czas emisji, a potem okazuje się, że róż­ne realizacje wysypują się jak z worka niemal równocześnie na ekran telewi­zyjny. Dla aktora to, oczywiście, nie jest korzystne.

A można by sądzić, że to jest z pana strony takie roz­mienianie się na drobne…

– Ja to rozumiem tak, że jestem za­wodowcem, który przyjmuje różne zle­cenia, ale nie wszystkie, takie tylko, które wydają się warte uwagi ze względu na towarzystwo współwykonawców i co dany pomysł oferuje, bądź gwaran­tuje. Oczywiście, gdybym mógł żyć sa­mą sztuką, która niewątpliwie ma sie­dzibę w teatrze, to bym to robił, ale to jest niemożliwe, ponieważ zajęcia tea­tralne są grą dla hobbystów i amatorów tych gorzkich jabłek. Tak się po prostu nie da. Mam świadomość, że robię wie­le rzeczy niepotrzebnych, ale życie dyktuje swoje warunki i, chcąc nie chcąc, czasami trzeba je uwzględniać.

– Czy kondycja teatru jest rzeczywiście tak kiepska, że aktor musi imać się przed­sięwzięć może spektakular­nych, lecz niekoniecznie ambitnych?

– Myślę, że musi. Oczywiście, to są za każdym razem wybory indywidual­ne, osobiste, ale kiedy chce się żyć na jakimś poziomie, który miałby zale­żeć wyłącznie od teatru, od gaży teatralnej poniżej średniej krajowej, trzeba się rozglądać za inną pracą. Teatr jest bez wątpienia, według mnie, tym kryterium oceny aktora, jego talentu, jego przydatności, jego perfekcji zawodowej. Jest z tego powodu miejscem trudnym, wymagającym czasu, skupienia, koncentracji, a to rzeczywistość, w jakiej żyjemy, w dużej mierze uniemożliwia. Sztuka w teatrze też zdarza się rzadko. Są przedstawienia lepsze lub gorsze, o sztukę wysokiego lotu jest bardzo trudno. Mój zarzut wobec teatru wyraża się przekonaniem, czy sprawdzalnym, niestety, przypuszczeniem, że nie rea­guje on na to, co dzieje się na świecie. Teatr polski, bo gdzie indziej być mo­że jest lepiej, rzeczywistości obecnej nie wyraża, nie komentuje i nie opisu­je. Ostatnią sztuką na jaką zareago­wałem spontanicznie, była “Antygona w Nowym Jorku” Janusza Głowackiego, pewnie sześć lat temu. To była sztuką która zawierała jakieś uniwersum, odnosiła się do kondycji świata, a przynajmniej do jakiegoś zdarzenia, które miało poszerzony wymiar. Świetnie napisane role i sama historia doskonale opowiedziana dawała ogromną szansę teatrowi, z której Te­atr Ateneum skorzystał. Według auto­ra, była to jedna z lepszych insceniza­cji tej sztuki, wystawianej praktycznie na całym świecie. Tak, że ja się roz­glądam może nie rozpaczliwie, bo to zbyt dramatyczne określenie, ale bar­dzo pilnie za współczesnym tekstem polskim. I nie znajduję go, niestety.

– Pozostaje więc klasyka, a w pana przypadku Cyrano de Bergerac, postać, do której wraca pan po blisko 20 latach, obecnie na sce­nie Ateneum.

– Bo to tekst, który ma wymowę uni­wersalną napisany w XIX w., odwołu­jący się do historii XVII-wiecznej brzmi współcześnie. Jest tak plastycz­ny, tak wyrazisty, że przemawia do każ­dego i tak jest chyba odbierany, co się wyraźnie czuje podczas przedsta­wienia. Ja myślę, że publiczność, która przychodzi do teatru, ma już dosyć manipulo­wania klasyką tych tricków, tych elektronicznych sztuczek, ma dosyć te­go, czym karmią nas media, kiedy coś reklamują. A powiedzieć teatr reklamu­je człowieka z jego skarbnicą uczuć, namiętności, umiejętności. Bo Cyrano, jak sądzę, jest rodzajem wzorca osobo­wości, do którego każdy tęskni, jest człowiekiem honoru, namiętnym w mi­łości, w walce, w przyjaźni.

 

– Dlatego wraca pan do tej postaci?

– Także, a poza tym, to był najlepszy pomysł, jaki nam przyszedł do głowy w ostatnim czasie. Okazał się sprawdzalny, co sugeruje widownia, może więc ma sens ciągłe przywracanie na scenę utworów które miały bogatą hi­storię wystawienniczą

 

– Od jak dawna jest pan w zespole Teatru Ateneum?

– Chyba od ośmiu lat.

 

– Znów pod dyrekcją Gu­stawa Holoubka, który kie­dyś prowadził Teatr Drama­tyczny w czasach jego świetności…

– W Teatrze Dramatycznym zagra­łem chyba to, co najlepsze przydarzyło mi się na scenie. Pod wodzą Gustawa Holoubka z fenomenalnym zespołem był to teatr wiodący w Warszawie, w Polsce, A teatr wtedy, w latach 70., był w doskonałej kondycji, pomijam już kwestie repertuarowe, ale i publicz­ność była inna. Teatr był miejscem spotkań bardzo szczególnym i wyjątko­wym, gdzie dochodziło do bardzo sub­telnego porozumienia w sprawie rze­czywistości, jaka nas otacza, w sprawie świata, w jakim żyjemy. Załamanie na­stąpiło w stanie wojennym i mnie się wydaje, że jego skutki są odczuwalne do dziś. Zespoły osłabły, straciły swoją potencję, zdezintegrowały się, ludzie się pozamykali, również ci, którzy przychodzili do teatru. Teatr jest obe­cnie w cieniu, nie jest promowany, nie jest zachwalany, nie jest reklamowany, a przecież dziś nawet skarpetek nie sprzeda się bez reklamy. Teatrowi brakuje blasku, jaki powinien towarzyszyć przynajmniej premierom. Teatr nie ma pieniędzy, w związku z tym jest taki, ja­ki jest, gdy zdarza się przedstawienie dobre treściowo i wykonawczo, usta­wiają się kolejki po bilety. To jest bar­dzo miłe.

 

– Krzepiące?

– Szalenie lubię przykładać pojęcia teatru do życia, pojęcia spektaklu, a co za tym idzie, gry, ponieważ mam takie przeświadczenie, że wszyscy gramy. Zawsze z lubością powołuję się na cy­tat pochodzący bodaj od Sartre’a, który adaptował tekst Dumasa-ojca, o Edmundzie Kean, najwybitniejszym tragiku angielskim pierwszej połowy XIX w. Tenże Kean w jakiejś sytuacji dworskiej zapytany, dlaczego jest ak­torem, odpowiedział mniej więcej w taki sposób, że człowiek rodzi się aktorem, tak jak rodzi się księciem, że nie gra się po to, żeby zarabiać na ży­cie, tylko gra się po to, żeby kłamać, żeby siebie okłamywać, żeby można było być tym, kim nie można być, po­nieważ ma się dosyć bycia tym, kim się jest. W związku z tym gra się do­brych, bo jest się złym, grą się świę­tych, bo jest się podłym, gra się mor­derców, bo jest się kłamcą z urodzenia, gra się, żeby się nie znać i gra się, po­nieważ siebie zna się zbyt dobrze, gra się, bo kocha się prawdę i gra się, po­nieważ się prawdy nienawidzi, gra się, ponieważ zwariowałoby się, nie gra­jąc. I to dotyczy wszystkich ludzi.

 

– Czy pan się urodził akto­rem?

– O nie, aczkolwiek zacząłem bardzo wcześnie, w okresie dzieciństwa. Mia­łem jedenaście lat, gdy stanąłem po raz pierwszy na deskach teatru. To był Te­atr Syrena, oczywiście, grałem dziecko, nie pamiętam, co to było, ale chyba ja­kaś włoska farsa. Występowały w niej takie znakomitości, jak: Adolf Dymsza, Stefcia Górska, Kazimierz Brusikie­wicz, Lidia Korsakówna, Bronisław Darski, Wacław Jankowski.

 

– Jak to się stało, że trafił pan na deski sceniczne, ko­neksje rodzinne?

– Można by posądzać o koneksje ro­dzinne w pewnym sensie, skoro mój oj­ciec pracował w teatrze, w dziale administracji. Były tam urządzane noworocz­ne choinki dla dzieci, na których dyżuro­wał wówczas Dziadek Mróz, bo Święte­mu Mikołajowi nie wolno się było poja­wić. Żeby otrzymać prezent, dziecko musiało zatańczyć, zaśpiewać, powie­dzieć wierszyk i ja nieświadom konse­kwencji tego czynu, zawędrowałem na scenę. A tak się dożyło, że była obecna na sali pani Jola Michalewicz, która pro­wadziła audycje dziecięce i ona mnie, że tak powiem, zwerbowała. Później gra­łem u Józefa Słotwińskiego po raz pierwszy Kazia w “Żołnierzu Królo­wej Madagaskaru” jako prawdziwy chłopiec, bo zazwyczaj w tej roli obsa­dzano dziewczyny, grałem w teatrach sensacji, czyli Kobrach, kiedy wszystko odbywało się “na żywo”, bo je­szcze nie było zapisu magnetowido­wego. Właściwie powinienem już przejść na emeryturę.

 

– Może jednak nie. Ale czy te doświadczenia dziecięce zaważyły na wyborze zawo­du?

– Tak, to zadziałała jakaś siła inercji, dodając do tego brak talentów ku nau­kom ścisłym. Nie rozumiałem chemii, fizyki, matematyki, a w każdym razie kontakt z tymi przedmiotami nie spra­wiał mi przyjemności. Natomiast dużo czytałem, lubiłem geografię i biologię. Żałuję, że takich skłonności nie rozpo­znaje się u dziecka. Gdyby tak było, dziś znałbym łacinę, grekę, język hi­szpański i może temu bym się poświę­cił. Mnie natomiast uczono wielu rze­czy, które się nie przydają w życiu, których nie pamiętam zresztą.

 

– Jak to było, gdy podjął pan pierwszą poważną de­cyzję na życie?

– Ja myślę, że kiedy ma się 18 czy I9 lat i wybiera się w podróż do szkoły te­atralnej, to nie bardzo się wie, dlaczego się to robi. Nie myślałem wtedy o sła­wie i karierze, aczkolwiek są to dla mnie w dalszymi ciągu pojęcia niezno­śne, natomiast sądziłem zapewne, że przy pomocy tego zawodu dostępny mi świat będzie światem oryginalnym, niepowszednim, innym od szarych wtorków, czwartków i piątków. Nato­miast teraz mam pełne przekonanie, że ta sztuka służy opisaniu świata, wyra­żeniu własnego komentarza, własnego poglądu. Mało tego, jest swoistym zwierzeniem czasami bardzo osobi­stym, intymnym, bo w tym zawodzie wyłącznie się można odwoływać do siebie, pod warunkiem, że tam się ko­goś zastanie. A rzecz jest stara jak świat, bo sztuka niezmiennie próbuje znaleźć odpowiedź na pytanie, czym jest miłość, odwaga, poświęcenie, mę­stwo, tchórzostwo, nienawiść. Zmie­niają się kostiumy, zmieniają się deko­racje, ale pytania zasadnicze pozostają takie same.

 

– Czy to jest pana sposób na życie?

– Myślę, że tak. Nie umiem robić nic innego, a mam i takie podejrzenie, że w tym zawodzie potrafię coraz mniej. Być może to jest efekt jakiegoś wypa­lania się, lata przecież płyną, w każdym razie mam coraz więcej wątpliwości, jest we mnie lęk, niepewność, czy w ogóle jestem uprawniony w takich sprawach zabierać głos publicznie. Ja się raczej chowam, raczej robię pół kro­ku wstecz, nie płynę wzburzonym nur­tem tej rzeki, który wszyscy usiłują po­konać różnymi sposobami. Jestem z upodobania, z natury, ale również z wyboru człowiekiem konserwatyw­nym, to znaczy niemodnym. W dal­szym ciągu przywiązuję w teatrze naj­większą wagę do słowa, które jest na­rzędziem podstawowym, budulcem głównym i kiedy to słowo tak wielo­krotnie skompromitowane potrafi prze­mówić prawdą mam ogromną saty­sfakcję. Teatr jest miejscem bardzo szczególnie, według mnie, rozumiane­go relaksu, który służy nie tylko rozba­wieniu, lecz także wzruszeniu i ogól­niejszej refleksji. A to jest relaks w sto­sunku do tego, co nas otacza i osacza w naszej codzienności, w domu, na uli­cy, w telewizorze. I w naszej samotno­ści również.

 

Wydanie: 05/2000, 2000

Kategorie: Wywiady

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy