Uwertura piekła

Uwertura piekła

Tragiczne w skutkach pożary w Chile to dopiero preludium tego, co czeka półkulę południową

Kłęby dymu przykrywające horyzont, pomarańczowa poświata widoczna z odległości setek kilometrów. Zwęglone wraki samochodów zaparkowanych na ulicach i przed centrami handlowymi. Spalony ogród botaniczny i miejskie parki, a nawet ciała ofiar pośpiesznie przykryte plandekami i pozostawione na ulicy. Tak na fotografiach Javiera Torresa z Agence France-Presse, opublikowanych m.in. w „New York Timesie”, wyglądały okolice Valparaíso i miasteczko Viña del Mar, które traktowane są jako letnia wypoczynkowa stolica Chile. Zwłaszcza to drugie, przyklejone do pierwszego w niezauważalny sposób, może mówić o gigantycznej stracie. Nazywane nieco na wyrost „latynoamerykańskim Saint-Tropez”, przez lata uchodziło za symbol luksusu, miejsce, do którego konserwatywna elita biznesu uciekała z zatłoczonego, żyjącego w znacznie szybszym rytmie Santiago de Chile. Ze stolicy na wybrzeże jedzie się nieco ponad godzinę, większość zamożniejszych Chilijczyków ma tu drugi dom albo przynajmniej letnie siedlisko. Od początku lutego region Valparaíso to jednak zwiastun tego, co nadchodzi na całej półkuli południowej – lata, które według wszelkich wskazań i dostępnych danych będzie rekordowo tragiczne.

Szalone Dzieciątko

W chwili oddawania tego tekstu do druku liczba ofiar śmiertelnych chilijskich pożarów wynosiła 123. Na pewno jednak wzrośnie, bo prawie 1 tys. osób wciąż uznaje się za zaginione. Ogień zniszczył 14 tys. budynków, a przez kolejne dni na terenie kraju było jeszcze 161 aktywnych pożarów, nie tylko na wybrzeżu. Prezydent Gabriel Boric ogłosił stan wyjątkowy, opisując wydarzenia z początku lutego jako jedną z największych katastrof naturalnych w historii. Podkreślił przy okazji, jak tragiczna w skutkach jest zmiana klimatu – proces, który akurat Chilijczycy odczuwają bardzo wyraźnie od dłuższego czasu. W kraju, który właśnie wchodzi w 16. z rzędu rok suszy, gdzie ponad 1,5 mln mieszkańców (8% całego narodu) nie ma regularnego dostępu do wody pitnej i w którym konstytucja pamiętająca czasy dyktatury Pinocheta wciąż pozwala wodę prywatyzować bez ograniczeń, sformułowanie „katastrofa klimatyczna” ma znaczenie dosłowne.

Ten długi i wąski pasek lądu na pacyficznym wybrzeżu kontynentu nie jest jedynym, który zmaga się w tej chwili z falą upałów. Gorąco ponad miarę jest w Argentynie i Urugwaju, a także na południu Peru. Wszystko z powodu zjawiska El Niño, w wyniku którego temperatura wód oceanicznych na Pacyfiku, mniej więcej na wysokości równika i przyległych szerokości geograficznych, jest znacznie wyższa od średniej. Nagrzana woda szybciej paruje, przenosi się do atmosfery, co z kolei przekłada się na więcej opadów. Samo El Niño zdarza się co kilka lat, jego „siostra” La Niña odpowiada za fazę chłodną tego cyklu. Żadne z tych zjawisk nie jest wywołane przez katastrofę klimatyczną, ale globalne ocieplenie powoduje, że stają się one coraz mniej przewidywalne, a składające się na nie wydarzenia meteorologiczne – ekstremalne.

Już w ubiegłym roku naukowcy zapowiadali, że obecne lato na półkuli południowej będzie rekordowe, bo dane wskazywały na długie okresy upałów, po których nastąpi zapewne sporo opadów. To przekłada się często na podtopienia, powodzie, lawiny błotne i osunięcia gruntów. W grudniu 2023 r., podczas corocznej konferencji klimatycznej COP, prezydentka Peru Dina Boluarte zaproponowała, by powołać specjalny fundusz ratunkowy dla krajów, które będą musiały zmagać się z konsekwencjami obecnego El Niño. Samo Peru szacuje, że wyniosą one 1 mld dol., prawie 0,5% całego PKB. Dla Ekwadoru, Chile i Boliwii mogą być jeszcze wyższe. Nie mówiąc o stratach, których przeliczyć na pieniądze się nie da, np. coraz większej śmiertelności inii amazońskich. Te tzw. różowe delfiny, ssaki morskie żyjące w wodach rzek Orinoko i Amazonki, umierają z powodu niskiego poziomu wody, braku pożywienia i upałów.

Nawet kraje kojarzone z klimatem zdecydowanie bardziej tropikalnym, mokrym, jak położona na północnym przecież skrawku tego kontynentu (i prawie w całości powyżej równika) Kolumbia, zmagają się z suszą i pożarami. Ostatni tydzień stycznia przyniósł tam walkę z ogniem na przedmieściach największych miast, w tym stołecznej Bogoty, gdzie w wielu miejscach zabudowania kończą się dosłownie na granicy lasów tropikalnych. Trudno sobie wyobrazić tam pomarańczową łunę i nic dziwnego, bo płomienie w styczniu w Kolumbii to całkowita anomalia. W miasteczku Honda, godzinę drogi na północny zachód od Bogoty, odnotowano temperaturę 43,8 st. C. Wokół stolicy z ogniem walczyło 600 strażaków, spośród których, jak informował „New York Times”, aż jedna czwarta to ochotnicy.

Brak odpowiednio wyszkolonych służb i niedobory sprzętu to kolejny problem, z którym zmagają się kraje globalnego Południa. I będą się zmagać latami, bo ONZ szacuje, że przystosowanie tych państw do nowej rzeczywistości klimatycznej będzie kosztowało 300 mld dol. – na razie. Takich pieniędzy nikt w tej części świata nie ma, musiałyby zostać przelane z Północy. A do tego nie ma woli politycznej, co pokazały negocjacje w czasie poprzedniego COP, w egipskim Szarm el-Szejk. Powołano wtedy tzw. Loss and Damage Fund, Fundusz Strat i Szkód, robiąc przy tym wszystko, żeby nie nazwać wypłat dla dawnych kolonii reparacjami klimatycznymi. A cały proces sabotowały Chiny, największy emitent dwutlenku węgla na świecie, upierające się, że nadal należą do krajów rozwijających się, więc pieniądze powinny otrzymywać, a nie wydawać.

Cały tekst można przeczytać w „Przeglądzie” nr 7/2024, którego elektroniczna wersja jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty

m.mazzini@tygodnikprzeglad.pl

Fot. AP/East News

Wydanie: 07/2024, 2024

Kategorie: Świat

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy