Wędrówki duszy czyśćcowej

Wędrówki duszy czyśćcowej

Mówił ładnie, był dowcipny i cenił dowcip u innych, potrafił słuchać, no i jak z takim poetą nie pójść na wódkę? – wspomnienia Romana Śliwonika o Stanisławie Grochowiaku O talencie spełnionym, niewierzącym, że nałóg może zgładzić. O miastach, ludziach, kobietach, knajpach Pierwszy raz zobaczyłem go, kiedy przyszedł do redakcji „Współczesności”. Ubrany był w wielki, jasny, upiornie długi szynel, który ciągnął się po ziemi. – Dostałem go od Putramenta – wyjaśniał speszony. Miał ładny, rozjaśniający twarz uśmiech. Ubierał się strasznie. Nagrodę ministra kultury i sztuki odbierał w moim garniturze i cały czas się bałem, że trzasną szelki i z Grochowiaka spadną za długie spodnie. Ubierała go żona Magda, i kąpielówki, w których wyszedł na plażę w Sandomierzu, gdzie pojechaliśmy na urlop – poraziły wszystkich. Wielkie, szerokie, sięgające za kolana dynamówki, w których Grochowiak niknął, ginął, przepadał. To zdecydowało i jednak mu powiedziałem, że na świecie są krawcy. (…) Stanisław Grochowiak lubił w towarzystwie brylować, przewodzić. Po trosze dlatego często otaczał się grupką młodych poetów różnych, a łaknących druku. Bo w Polsce i wszędzie najbardziej liczą się ci pisarze, którzy mają do dyspozycji prasę. (…) Nie znałem lepszego organizatora pijaństw od Staszka Grochowiaka, a przecież większość pijaków robi to nieźle. Tylko nie wszyscy lubią częstować i mają wdzięk. Bo nawet w piciu i w stawianiu trzeba mieć wdzięk, takt. Niektórzy potrafią stworzyć jakąś własną urodę picia. Wiem, że do czasu, ale tak jak trzeba nauczyć się zachowania przy stole i chcieć wypracować sobie umiejętność przewodzenia towarzystwu – tak i własnego stylu picia trzeba się nauczyć. Staszek chciał i umiał, i dodatkowo jakby urodził się do tego zajęcia, do każdego zaplanowanego pijaństwa chyba się przygotowywał, bo miał to być również popis erudycji. On zresztą do wszystkiego się przygotowywał. Mówił ładnie, był dowcipny i cenił dowcip u innych, potrafił słuchać, no i jak z takim poetą nie pójść na wódkę? Poetą, który już w późniejszym okresie wszystkim poetom i dozorcom stawiał wódkę, bo zalkoholizowani dozorcy i poetnicy nigdy poczęstunku nie odmówią, chociaż widzą, że fundatora wódka żywcem pochłania, pożera. Grochowiak przygotowywał oracje, wyszukiwał anegdoty, przedziwne opowiastki, które mówił ze swadą, smakowicie. – W Mongolii – opowiadał – domownicy, widząc, że członek rodziny umiera, jest już w stanie agonalnym, zawiązują mu członek sznurkiem, tak żeby nie mógł oddać moczu, i zaczynają go poić wywarami różnych moczopędnych ziół. Człowiek umiera w potwornych męczarniach, możecie państwo to sobie wyobrazić – mówił okrągło, z emfazą – a w tym czasie w jego organizmie powstaje podobno przedni alkohol. Po jego śmierci rozwiązuje się sznurek i z umarłego ścieka alkohol, który wszyscy piją. – Alkohol z człowieka – wtrącam. – Tak – powiada rozpromieniony Staszek. – Tak, to się właśnie nazywa płyn ze starego człowieka. Opowieści słuchają ludzie przy sąsiednich stolikach, Staszek jest w centrum uwagi. (…) Mieliśmy spotkanie autorskie w Łodzi. W gimnazjum żeńskim. Sala zapełniona była młodymi dziewczynami, uważnymi, słuchającymi, ale bardziej zaciekawionymi nami, poetami z Warszawy, niż naszymi wierszami. Oglądały nas tak, jak jest oglądany człowiek wystawiony do pokazywania. Gruntownie, badawczo, krytycznie, z niechęcią lub aprobatą. Naprzeciw nas był falujący tłumek młodych dziewczyn, trochę szepczących i chichoczących z cicha. Po bardzo udanym, pogodnym spotkaniu poszliśmy do hotelu i tu się coś zaczęło. Staszek kobieciarz, rozhuśtany spotkaniem, zaczął się rozżarzać miłosnymi domysłami. – Widziałeś, jak one patrzyły? Szczególnie te z pierwszego rzędu? Jak się gapiły? – Ci z pierwszego rzędu zawsze się gapią. – A ta ruda z zielonymi oczami, widziałeś, jak patrzyła? Popełniliśmy błąd. Trzeba było znaleźć sposób na dalszą rozmowę. Taką po spotkaniu, kuluarową. Z tą rudą i jej koleżanką. – Którą koleżanką? – Z tą ciemną, z długimi nogami. Jadąc do hotelu, kupiliśmy wódkę i z każdym kieliszkiem wizje podbojów się ujędrniały, stawały się wyrazistsze, niebezpiecznie rozbujane. – Powinniśmy coś zrobić. Powinniśmy – męczył się Staszek. – W sali było całe ciało pedagogiczne – przypomniałem. – Po spotkaniu byliśmy w gabinecie dyrektorki. Nie było szans. – Widziałeś, jak ta ruda patrzyła?

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 09/2011, 2011

Kategorie: Książki