Weekend bez ofiar

Weekend bez ofiar

24-26 czerwca to finał Narodowego Eksperymentu Bezpieczeństwa. Czy uda się nam wyjść z cienia śmierci na drodze? Nikt nie chce, aby było tak, jak opowiada ta dziewczyna: – To było niecały miesiąc temu. Sobota, planowaliśmy miły wspólny wieczór. O 20.30 zadzwonił, że wyjeżdża. Ma do mnie jakieś 25 km, więc spokojnie siedziałam jeszcze przed kompem. Po 15 minutach zadzwonił w wielkim szoku, że był wypadek, że wjechał w jakieś auto, krzyczał do słuchawki, że człowiek leży na ziemi cały zakrwawiony, że nie żyje, jakiś bełkot. Myślałam, że sobie żartuje. Ale niestety. Mój chłopak spowodował wypadek, w którym zginął mężczyzna. Mimo że to nie była do końca jego wina, ponieważ stojące na drodze samochody nie były oświetlone (jednemu zabrakło benzyny, nie włączyli świateł awaryjnych), no i jechał przepisowo… Tak czy siak mój chłopak wpadł w totalny szok. Nawet jak go przesłuchiwali w radiowozie, pisał mi SMS-y typu „Teraz to już pewnie nie będziesz chciała być ze mną”. Policjantom mówił, że chce się zabić, że jego życie już nie ma sensu, że ma przed oczami tego człowieka… Reanimował go, a ten umarł mu na rękach… Ma 19 lat. Nikt też nie chciałby z powodu tragicznego wypadku trafić do zakładu karnego tak jak Michał. Cztery lata temu w samochodzie, który prowadził, zginęły trzy osoby. Michał miał prawo jazdy na motor, samochód osobowy i ciągnik. Jeździł od pięciu lat i dużo. Nigdy nawet nie zapłacił mandatu. Nigdy też nie zapomni szumu trawy, kiedy pociąg towarowy pchał przed sobą wrak jego auta… Kiedy zaczynamy rozmawiać o samym wypadku, traci spokój i nerwowo zgniata trzymany w dłoniach kawałek papieru. Odwraca wzrok. Słowa trudniej przechodzą mu przez gardło. Mimo że od tamtych wydarzeń minęło kilka lat, Michałowi trudno o tym opowiadać. Takich jak on w całej Polsce jest wielu. Bardzo wielu. Wsiadając do samochodu, nie wiedzieli, że spowodują czyjąś śmierć. A do tragedii wystarczyło tak niewiele: chwila nieuwagi, brak wyobraźni, ułańska fantazja. Zwolnić, włączyć myślenie! Powodów śmiertelnych wypadków na drogach jest dużo. Najczęstsze to jednak zbyt szybka jazda, a konkretnie niedostosowanie prędkości do warunków ruchu, i jazda pod wpływem alkoholu. Wiadomo, że im większa prędkość pojazdu, tym trudniej uniknąć zderzenia i tym groźniejsze są urazy ofiar, w które trafi rozpędzony samochód. Badania przeprowadzone przez Instytut Pentor wskazują, że pod względem stosunku do prędkości jesteśmy chyba najmniej krytyczni w Europie. U 70% polskich kierowców prędkość wywołuje wyłącznie pozytywne skojarzenia, takie jak przyjemność, swoboda, wolność, pewność siebie. Okazuje się, że wśród narodów Unii Europejskiej jesteśmy wręcz na pierwszym miejscu, jeśli chodzi o odczuwanie przyjemności z szybkiej jazdy. Może to właśnie powinno być dla nas ostrzeżeniem, bo od przyjemności o wiele ważniejsze są odpowiedzialność, umiejętność oceny ryzyka i przekonanie o konieczności przestrzegania przepisów ruchu drogowego. Idea weekendu bez ofiar jest trochę utopijna. Wszystkie dotychczasowe akcje starają się zmniejszyć liczbę tragicznych wypadków drogowych, zwłaszcza tych, w których giną ludzie, ale w statystyce śmierci jesteśmy wciąż na czołowych miejscach w Europie (choć liczba takich zdarzeń, mimo znacznego wzrostu liczby pojazdów, z roku na rok maleje). Organizatorzy akcji mówią, że gdy wypadków śmiertelnych nie będzie, to i podobne działania staną się niepotrzebne. Czy jednak kiedyś do tego dojdzie? Dr n. med. Eugeniusz Rudczyk ze szpitala MSW przy ul. Północnej 42 w Łodzi, specjalizujący się w rehabilitacji, jest dosyć sceptyczny. – Weekend bez ofiar? Właśnie dziś nadeszła wiadomość, że niedaleko Łodzi na szosie katowickiej osiem osób zginęło w jednym wypadku. Ale nawet wielu tych, którym udaje się przeżyć, już nigdy nie dochodzi do zdrowia. Nie tylko z powodu samych urazów, ale i tego, że nie zapewnia się im ciągłości leczenia ani rehabilitacji powypadkowej. NFZ mówi, że rehabilitacja się nie opłaca. W naszym szpitalu zmniejszono liczbę łóżek na oddziale rehabilitacji, a w przychodni przyjmujemy w miesiącu 350 osób, od 13 do 20 dziennie. Mam teraz pacjenta z nogą krótszą po poważnym złamaniu kości udowej. Był na turnusie leczniczym w Ustroniu, ale do tej pory nie ma butów ortopedycznych. Tacy pacjenci krążą po całym mieście, bo proces rehabilitacji nie jest ujęty w żadnym programie, nie kieruje się ich na tomografię, nie rozwiązuje innych spraw, takich jak krwiaki. Niektórzy czekają pół roku na objęcie

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2011, 25/2011

Kategorie: Kraj