Wieczny dramat kobiet

Wieczny dramat kobiet

Kolejna kobieta w ciąży zmarła, nie otrzymawszy pomocy lekarskiej. Tragedia. Gdyby to mężczyźni rodzili dzieci, sytuacja taka nigdy nie miałaby miejsca. Oddziały położnicze byłyby luksusowo wyposażone, a lekarzy by nie brakowało. Nikt też nie wpadłby na pomysł tak restrykcyjnego prawa antyaborcyjnego. To już setki, jeśli nie tysiące lat cierpień, które kobiety muszą znosić tylko dlatego, że są kobietami. Niepytane o zdanie w swoich sprawach. Mężczyźni wszak zawsze wiedzą lepiej. Są gotowi urządzić życie kobiet wedle swoich wyobrażeń. Na szczęście gdzieniegdzie, wyspowo, sytuacja kobiet znacznie się poprawiła. Na przykład w krajach skandynawskich.

A w Polsce? Wątpię. Córka mojej przyjaciółki się rozwiodła. Jej były mąż wyrzucił ją z mieszkania, które kupili wspólnie, nie chce płacić alimentów. Żałośnie niskich. I co? I nic. Przyzwolenie na tego typu praktyki jest w naszym kraju powszechne, a długi alimentacyjne rosną w nieskończoność. Uznaje się wszak, że to kobiety, nie mężczyźni mają dzieci. Dlatego ci z reguły odchodzą, gdy okazuje się, że dziecko jest niepełnosprawne. I tak oto wszędzie wokoło pełno kobiet samotnie dźwigających ciężary życia. Oraz facetów, którzy nigdy nie dorośli, całe dnie i noce spędzają na grach komputerowych, popijaniu piwa z niemądrymi politykami i narzekaniu w internecie na swój ciężki los, wynikający z tego, że spora część kobiet nie życzy sobie mieć w domu pana tyrana albo darmozjada.

A przecież nie tak miało być. Nasza pokojowa rewolucja z 1989 r. niosła nadzieję na równość, także w wymiarze relacji kobiet i mężczyzn. Przynajmniej tak mi się wydawało, gdy z entuzjazmem brałem w niej udział. Dopiero wiele lat później, uświadomiony przez swoje koleżanki, zwróciłem uwagę na to, że od początku była to rewolucja mężczyzn, choć często największe jej koszty ponosiły kobiety; one też z reguły stały za mężczyznami poświęcającymi się Wielkiej Zmianie. Męskocentryczny świat znany nam od setek lat, jeśli nie od tysięcy, również w tym wypadku wyrzucił kobiety na margines i zatarł ślad ich działania.

Podobne mechanizmy istniały i wciąż istnieją w nauce. Kobiety pracowały nad ważnymi odkryciami naukowymi, lecz gdy te już się dokonywały, cały splendor spadał na kolegów naukowców. Emblematyczny jest przypadek Rosalind Franklin, która w istotny sposób przyczyniła się do odkrycia budowy DNA, lecz cała chwała stała się udziałem jej bezwzględnych w dążeniu do sukcesu i sławy kolegów – Francisa Cricka i Jamesa Watsona (Nagroda Nobla w 1962 r.).

A teraz obrazek z mojego życia. W 1990 r., gdy byłem profesorem w St John’s College w Cambridge, jego master, czyli rektor, prof. Robert Hinde, światowej sławy psycholog, człowiek uroczy i postępowy, postanowił zacząć zatrudniać kobiety jako profesorki, co w tym studencko koedukacyjnym, lecz profesorsko męskim koledżu wywołało istną burzę. Nigdy nie zapomnę moich kolegów (fellows) narzekających, że świat schodzi na psy, a szacowny St John’s College przestaje być tym, czym był. O czym będą rozmawiać z kobietami przy ciągnących się godzinami i suto zakrapianych kolacjach? Bidulki. Gdy mówiłem, że w pełni popieram działania mastera, machano na mnie ręką, mówiąc, że mój pogląd to wynik komunistycznego wychowania i nie można mnie traktować serio. Przez lata jako jedyny na moim uniwersytecie uczyłem życzliwie o feminizmie. I zawsze miałem wrażenie, że traktuje się to jak dziwactwo.

Dziś jest oczywiście lepiej. Do nauki weszło pokolenie młodych kobiet, które nie mają kompleksów i słusznie domagają się uznania i szacunku. Coraz trudniej usłyszeć opinię, w mojej młodości powszechną, że kobiety nie nadają się do uprawiania filozofii, szerzej – nauki. Jako dowód podawano często, że nigdy ich w dziejach tej dyscypliny nie było. Ale jak miały być, skoro nikt nie pozwalał im nawet spróbować? Mężczyźni najpierw blokowali ścieżki edukacyjne kobiet, aby potem orzec, że one nigdy niczego się nie nauczą. Odsyłali kobiety do robótek ręcznych i kuchni, aby potem narzekać, że nie mają z nimi o czym rozmawiać. Traktowali je jak gorszy gatunek człowieka, by potem się dziwić, jak kobiety mogą być tak zastraszone i uległe.

Jednak tym, co najbardziej mnie smuci, jest mający czasami miejsce brak solidarności kobiet z kobietami. Gdy jednego z moich kolegów naukowców słusznie oskarżono o molestowanie seksualne i psychiczne znęcanie się nad młodymi kobietami, w jego obronie stanęły kobiety. Nie mogłem tego zrozumieć i nadal pozostaje to dla mnie zagadką. Przypominam sławne słowa Alberta Camusa: „Buntuję się, więc jestem”. Pora na bunt kobiet. I na solidarność. Kobiet i z kobietami. A także na czujne przyglądanie się postępowaniu tych polityków, którzy kiedyś nie kiwnęli palcem w obronie spraw kobiet, a dziś deklarują, że są po ich stronie.

Wydanie: 2023, 28/2023

Kategorie: Andrzej Szahaj, Felietony

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy