Wielki mróz w małym mieście

Wielki mróz w małym mieście

32-stopniowy mróz w Hrubieszowie obnażył biedę i chrzczone paliwo. Obniżył też przestępczość w okolicy

Ludzie w mrozy są czujni. W komisariacie policji w Hrubieszowie odbierano takie telefony: „Nagi mężczyzna biega po wiosce”. Rąbał z ojcem drzewo w lesie, twierdzi, że przez przypadek wypił ten alkohol, potknął się, wpadł do ogniska i wyleciał z lasu, płonąc. Ojca policja odnalazła cudem, jak błąkał się po zaroślach.
Inny telefon: „Zamarza pies”. Psiak trząsł się z zimna w dziurawej budzie, nad pustą miską. Właściciele, mieszkańcy bloku, zapomnieli, że mają psa.
Tylko jednej tragedii nie udało się uniknąć. 53-letniego mężczyznę znaleziono w lesie w Gozdowie. Widziano go poprzedniego dnia, jak popijał pod drzewem. Może gdyby wtedy ktoś zareagował…
Więcej dramatów spowodowanych 32-stopniowym mrozem, który zaskoczył Hrubieszów i okoliczne wioski, nie było. Justyna Popek, starsza posterunkowa, może wręcz powiedzieć, że niższe temperatury jakby uspokoiły mieszkańców, zmalała liczba bójek i kradzieży. Nawet z piątku na sobotę, gdy przyszedł szczyt mrozów, w jedynej dyskotece Viva nie odnotowano interwencji. – Tylko lokatorzy meliny, którym skończył się alkohol, postanowili wybić szyby w monopolowym, ale zostali zatrzymani następnego dnia – relacjonuje posterunkowa Popek. – Zmniejszyła się nawet (odpukuje w niemalowane) liczba wypadków samochodowych. Nie wiem, czy ludzie jeżdżą wolniej, czy nie odpalili aut.
Choć to środa, dzień handlowy, życie w miasteczku znieruchomiało. Czasem tylko skrzypi śnieg pod nogami przechodnia, który musiał wyjść z domu. Tak jak ci, co przyjeżdżają dziś do opieki społecznej, bo to dzień zasiłków.

Co obnażył mróz?

Krystyna Gerynowicz, kierownik Gminnego Ośrodka Pomocy Społecznej, dziwi się, że media robią z mrozu takie halo, bo pamięta gorsze zimy. – Jaki to kataklizm, że kilka dni było 32 na minusie? Przez kilka lat było nienormalnie i ludzie zrobili się delikatni. W styczniu powinna być zima i osobiście się cieszę (pomijając podopiecznych), bo potem będzie mniej robactwa. Na dzisiaj – patrzy w rejestry – wszystkie zgłoszone osoby zaopatrzyliśmy w opał. Już we wrześniu nagłaśnialiśmy, żeby sołtysi zrobili rozeznanie w okolicy. W te mrozy natychmiastową decyzją dostali opał ci, którym zabrakło.
Pani Jadwiga też przyszła po zasiłek. – Na pewno więcej żywności idzie w te dni – matka pięciorga dzieci chucha zimną parą. – Bo zamiast coś robić, siedzą w domu i jedzą, niestety. O węglu nie wspomnę – macha ręka, że mróz to był wydatek. – Tak szły trzy wiaderka, w mrozy pięć – jeszcze rano podłożyła do pieca, żeby dzieci miały ciepło, jak zaczną wstawać do szkoły, bo nawet woda rano zamarza w wiaderku. Dzisiaj pierwszy raz wysłała dzieci do szkół. Mają pięć kilometrów na piechotę, to w najgorsze dni siedziały w domu.
Mrozy obnażyły absurdy państwowej polityki, jeśli idzie o uczniów. Na korytarzu kobiety dyskutują, że to nie polityka, tylko paranoja. Na przykład dzieci pani Jadwigi. – Mieszkam we wsi Wolica, która podlega pod szkołę w Czerniczynie, bo to nasza gmina. Ale szkoła jest oddalona o 10 km, to posłałam swoje do hrubieszowskiej „trójki”, bo jest bliżej. Tymczasem gmina ma obowiązek z własnych środków dowozić dzieci tylko do swojej szkoły. Przez to, że wybrałam szkołę bliżej, ale w innej gminie, muszą chodzić pieszo, bo nie ma dotacji na dowóz. Taka to polityka!
Biedę rencistów i emerytów też mróz obnażył. Siedzą opatuleni w zimnych mieszkaniach, których nie ogrzeją za 500 zł i za nic nie chcą iść do schroniska. Mówią: zimne, ale swoje. Nawet niektórzy skłóceni się schodzą, mężowie wracają do byłych żon, bo taniej palić wspólnie.

Mróz na chrzczone paliwo

Na autobusowych szybach ludzkie oddechy zamarzają w szron. Atak mrozów zaskoczył PKS w piątek, 20 stycznia, gdy utknęli na przystankach ludzie jadący do szkół i pracy. – Niewykonanych 13 kursów z rana – kierownik też otwiera rejestr. – Przyczyna: zamarzanie paliwa. Oficjalnie miało wytrzymać do 30 stopni, ale nie wytrzymało. To i tak mało awarii na 280 kursów w ciągu dnia. W autobusowej hali od razu zaczęliśmy nocne dyżury, żeby co cztery godziny odpalać silniki. Gdybyśmy się spodziewali, robilibyśmy tak już dzień wcześniej – słowa jak refren z okazji każdej zimy. – Już w południe zakupiono szlachetniejsze paliwo.
Pan Julek, mechanik PKS, od kilku dni siedzi w kanałach i wymienia w autobusach zamarznięte filtry paliwa. – Nawet do maja nie odtają – już kilkadziesiąt wrzucił do kubła. Dzięki panu Julkowi autobusy jakoś jadą. Choć kierowcom zamarzają ręce, pedał gazu, sprzęgło albo powietrze. Zdarza się, że aby ludzi nie wychłodzić, rozpalają tzw. wiechć. Wiechć to kawałek materiału zawinięty na drucie i umoczony w oleju napędowym, który kładą pod zaworami. Sposób prymitywny, ale innego nie ma.
– Jedź, człowieku, na tym paliwie! – mężczyzna pod piekarnią pana Stanisława przestępuje z nogi na nogę. Co trzy godziny w nocy dyżurny kierowca odpala dostawcze busy, żeby to chrzczone nie wiadomo czym paliwo nie zamarzło. O 6 rano Krzysztof stawia kołnierz i rusza w swoją trasę. Ma do objechania z ciepłym chlebem kilka wiosek. Wjeżdża w polne drogi i trąbi, potem zawraca, a ludzie już wychodzą z siatkami przed domy, bo tu chleba nie oddaje się do geesów, tylko sprzedaje z samochodu. Krzysztof wydaje bochenki i zgrabiałymi rękoma liczy pieniądze. – Bo jechać mogę w rękawicach, chleba w nich sprzedawać nie będę – mówi z szacunkiem dla chleba i mieszkańców. Krzysztof przyjedzie o godz. 12, jeszcze dobierze bochenków i znów w trasę. Bo odkąd nastał mróz, sprzedaje o 15% więcej. – Ludzie się boją, że jutro ściśnie bardziej i nie dojadę – na razie dojechał wszędzie, tylko w ten feralny piątek spóźnił się z chlebem godzinę.
Pan Stanisław ma w piekarni 60 ton zapasów mąki, czyli starczy na miesiąc, jak już na pewno zelżeje. Bo od piątku stanęły małe młyny gospodarcze w okolicy.
Dariusz Kańkowski kręci się przed zamkniętym młynem i zerka na termometr. Teraz on nie zarabia, a ludzie mają biedę, bo tym, którzy nie mają pieniędzy, wymieniał zboże na mąkę. W wilgotnym, szczypiącym od mrozu pomieszczeniu zamarzają przy nosie pyłki mąki. Tak zimno, że ciepła ręka przykleja się do żelaznej wagi. – Nic nie idzie – Kańkowski kręci korbą przy maszynie, żeby pokazać mi, jak mróz wpływa na mielenie ziarna. – Zimno zwiększa tarcie na łożyskach, bo olej gęstnieje. Jak zboże idzie na przemiał w ciepłym młynie, łupina ładnie odchodzi – przesypuje ziarenka przez palce. – W mróz skorupka się kruszy i łuska miesza z mąką.

Mróz na bezdomność

W każdym ciepłym pokoju Stowarzyszenia Kres na łóżkach przysypiają mężczyźni. Ciepło morzy. Czesław Proszyński, stary kawaler, siedzi przy grzejniku. Przywieźli go w mrozy z domu w Uchaniach. – Jaki tam dom, lepszą gospodarz ma budę dla psa niż moja chałupa – mimo to jechał niechętnie. – Skończył się węgiel i był mus, bo renty tylko 570 zł. Kredens już poszedł pod siekierkę i gałęzie z sadu. Nie, jabłonek nie żal, bo ile jeszcze tego życia? – zanim się ociepli, pan Czesław przemyśli, czy wróci na swoje. – Gdyby człowiek miał rodzinę, może by mróz wytrzymał.
Józef Kwiatkowski do regału włożył zimowe buty z kontenera, na zmianę dostał tenisówki. Znaleźli go w baraku przy starym PKP, przykrytego jakimś łachem. – Czterech nas spało, jeden jest tu, drugi dostał się do kryminału i ma dach nad głową – pan Józef mówi, jakby to był fart na zimę posiedzieć – trzeci nie wiem gdzie. Już bym był, jak to się mówi, na tamtym świecie – opowiada, jak nie dało się już wyleżeć pod łachem. Józef pamięta takie zimy, ale jeszcze wtedy miał dom. – Włóczę się od 15 lat, jak człowiek miał siłę, w lecie spało się na łąkach, zimą najmowało u gospodarzy stworzeniu dać jeść. Teraz starość idzie, trzeba cieplej – pan Józef był w Kresie nieraz, ale wychodził na przepustkę i nie wracał. Mróz mu uświadomił, że człowiek ma 57 lat i już nie ma co brykać.
Paweł też siedzi na łóżku i przysypia, słuchając kaset z muzyką. Gdy rok temu zmarli rodzice, siostra sprzedała gospodarkę i uciekła z pieniędzmi do Włoch. Od tego czasu Paweł się błąkał. Znaleźli go w te mrozy, jak spał na łące przy ognisku. – Jak ma się 21 lat, można wytrzymać i upał, i mróz – ucina.
W mieście mróz jest inny niż na wsi.

Mróz lubi biedę

O godz. 21 Henio Sobolewski, młodszy z dwóch synów, wkłada matce pod nogi butelkę z wrzątkiem. Butelka trzyma ciepło do 2 w nocy. O 3 Henio znów wstaje, chucha w ręce i wrzuca gałęzie do kozy, żeby zagrzać matce nową porcję wrzątku.
Otwieram drzwi drewnianej chałupiny stojącej w szczerym polu w Czortowicach. – Pochwalony Jezus Chrystus i Maryja Zawsze Dziewica – wita mnie komunikatem Radia Maryja stara kobiecina w pierzynach. Opatulona w mnóstwo stęchłych łachów, na wierzch zarzuca pikowaną kurtkę. Pod łóżkiem leżą sfatygowane buty ze skaju, ale schorowana kobieta w ten mróz nawet nie wychodzi przed dom. Dni spędza na klepaniu różańca. Henio co rusz dokłada do pieca w matkowym pokoju, a para maluje na szybie nowe obrazki. Za oknem aż rażą w oczy białe pola po horyzont. W drugim pokoju, do którego trzeba przejść przez zimną sień, siedzi przy wygaszonej kozie drugi, też bezrobotny syn, opatulony w stary kożuch. Posiedzi, pokręci się, pójdzie naciąć gałęzi przy szosie, bo z 500 zł matkowej renciny o węglu można pomarzyć. Jak zmarznie, znów siądzie przy piecu w pokoju matki i dzień zleci. – Nawet jakby któryś zamarzł – kobieta patrzy na synów w kożuchach – nie byłoby za co pochować. Zadłużona w aptece na 700 zł, trzęsie się z zimna, niskiego ciśnienia, wszystkich innych chorób i nikomu już nie wierzy. Tylko Radiu Maryja. W tle co rusz komunikat: „Do wszystkich sympatyków i przyjaciół, proszę o wpłacanie na nasze konto walutowe”… Stamtąd na węgiel jej nie przyślą.
Na wsi mówią, że tu mróz jest inny. W mieście gdzieś pójdziesz, poprosisz o zupę albo ukradniesz, na wsi jest wszędzie za daleko.
Do domu Wypychów prowadzi szosa, potem ścieżka przez pola. Szczekają gospodarskie psy, biegnące za samochodem. Mróz na polach jest większy niż w mieście. Ale i dzieci na wsi bardziej zahartowane. Chodzą do szkoły przez te pola na piechotę… Pod domy czasem podejdą lisy i jelenie, które zimno wygania z lasu. To Kolonia Husynne, kilka kilometrów od granicy z Bugiem. Środek niczego.
Joanna Wypych wraca z wodą od studni. – Głęboka na 35 m, to woda nie zamarza – metalowy pręt wiaderka wżyna się jej w rękę. Mąż nie nosi wody. – Co się narobiło – Robert Wypych opiera kij o piec i odwija nogi ze szmat. – W 2003 r. rąbałem drzewo. Gumofilce miałem dziurawe, w odwilż nogi przemakały, a wieczorem łapał mróz. Przyszło się do domu, nogi umyło w zimnej wodzie i zdawało się, że przeszło. Jeden dzień, drugi, trzeci. Potem zrobiły się czerwone i już nie było co ratować – odsłania odmrożone sine kikuty, w których nie ma ani czucia, ani krążenia, a w te mrozy „nyją” takim strasznym bólem.
Jak jest cieplej, Wypych jeszcze podejdzie do szosy, teraz nawet nie wychodzi z domu, bo nogi od razu sinieją i puchną. Ale w odmowie renty ZUS napisał: „częściowo niezdolny do pracy”. – Żeby iść do pracy, trzeba wyjść z domu, to przecież logiczne – przez tę odmowę Wypych załamał się tak, że już nie wie, co będzie, a dzieci tak dobrze się uczą.
W każdym wiejskim domu siedzi się już tydzień w kuchni. Centrum to piec. U Wypychów pod progiem jeszcze dołożyli szmat, bo drzwi pokrywa lód. Zbitego okna w sieni nie ma za co wstawić. Dobrze, że wokół jest tyle lasów. Jak była wycinka drewna, Wypychowa z synami chodziła odcinać od pnia gałęzie, które kupuje się za grosze.

Pogoda na jutro?

Gdy dwanaścioro dzieci u Oleszczuków wraca ze szkoły, zdejmują ładne ubrania i zakładają te koło domu. Jedni mówią, że w kupie jest ciepło, ale matka martwi się, że przestaną palić. Odkąd w PGR Dziekanów ludzie wykupili mieszkania, na te sześć bloków urządzono spółdzielczą kotłownię. Ale spółdzielczość w Dziekanowie polega na tym, że 70% nie płaci i grzeje się czyimś kosztem. U Oleszczuków też nikt nie pracuje i jakoś płacą w miesiącu te 160 zł z zasiłków.
Można zabłądzić, jadąc bezdrożami do szóstaków w Mienianach (popegeerowskich bloków na sześć rodzin), gdzie mieszka Jolanta Woś z mężem i czwórką synów. Jolanta Woś nie wyobraża sobie, co się stanie, jak od poniedziałku przyjdą ferie. – Tak do godz. 15 dzieciaki były w szkole i można było wrzucić mniej do pieca. W ferie będą siedzieć, trzeba będzie więcej grzać i myśleć, co tu dać jeść – matka kombinuje, jak może, ale w te mrozy, gdy idzie na każdego po bochenku, już nie wie, na czym oszczędzić. Dziś wzięła 300 zł zasiłku, oddała dług i do 25 lutego zostało 25 zł. – Już spaliłam tonę węgla, na co poszło 4,6 tys. zł, potem drewno, bo mąż wyrobił w lesie dwa wozy (poszło 110 zł za asygnatę i 100 zł na transport od wozu) – liczy na palcach. – W ferie jeszcze dam radę ogrzać, jak wiatry nie przyjdą – patrzy w okno. Wszystko w biednych domach jest prowizoryczne, poprzylepiane folie w oknach, pozakrywane kapotami szpary w progach. – Nawet na chleb i masło w ferie nie starczy – dobrze, że chociaż synów ubrała. Też dzięki kombinowaniu, bo choć na każde dziecko Unia dała po 220 zł stypendium, Wosiowa mówi, że to śmiechu warte. – Unia wymaga kwitów na jedne dresy, tenisówki, jedne spodnie, bluzę, T-shirt, a przecież za te pieniądze można kupić taniej i więcej! – musiała w sklepach prosić, żeby zamiast obuwia zimowego wypisywali na kwitach sportowe, bo po co jej teraz tenisówki.
Tuż przy garnku z pomidorową drzemie kot. Przy piecu Woś czyści stare sprzęty. – Trzeba dbać o to, co jest – nie podnosi głowy od roboty. Dobrze, że tym, co mają ładne, wolno stojące domy z gankami, rozsadza w te mrozy rury, bo wtedy Wosia, hydraulika samouka, wzywają do awarii. – Dadzą 20 zł, mąkę albo kaczkę i człowiek już jest na przodzie – Woś odkręca bojler przy piecu, żeby teraz ciepło poszło na wodę, bo trzeba pokąpać synów. Potem zakręci, to ciepło pójdzie na mieszkanie.
Słońce zachodzi na czerwono. Ludzie mówią, że jutro będzie mróz.

 

Wydanie: 05/2006, 2006

Kategorie: Kraj
Tagi: Edyta Gietka

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy