Wiersze do piwa

Wiersze do piwa

Mamy zjawisko: slam. Czy to koniec klasycznej poezji? Wieczór autorski. Jakaś mała salka w domu kultury, przygaszone światła, czasem świece. Zdenerwowany poeta ubrany na czarno, skupiona publiczność, czasem jej garstka. Zdarza się prelegent, krytyk literacki chcący pomóc młodemu wrażliwcowi. Po wszystkim dyskusja, w której nikt nie bierze udziału, kilka autografów dla mniej spłoszonych. Wreszcie lampka wina, papieros, pokątne pogaduszki, nieliczni udają się na zwyczajowe pijaństwo do zaprzyjaźnionej knajpy. A potem do domu, z niskonakładowym tomikiem wierszy pod pachą. Poetycki slam. Gwarny klub gdzieś w mieście. Piwo, dym, wszystkie stoliki zajęte. Nastrój euforii, zabawy, falujących emocji. Wielu siada na podłodze. Scena, na którą może wejść każdy, kto tylko pragnie wygłosić wiersz spisany w przeciągu, na drągu albo nawet coś wartościowszego. „Walentynki, kurwa mać, trzeba dawać, żeby brać”, wygłasza śmiałek, a publiczność szaleje, wprowadzając „poetę” do następnego etapu zawodów, lecz on już więcej nie ma nic do powiedzenia, więc na własną prośbę odpada z dalszej rywalizacji. Wchodzi inny, mówi coś lepszego. Gwizdy, szumy, zlepy, ciągi. I następny, naprawdę niezły poeta. Teraz znów (dlaczego?) aplauz. Pewnie wygra. Pełna improwizacja. Dwa światy. Antypody, można rzec. Staromodnego zwyczaju,

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji "Przeglądu", która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.
Wydanie: 2006, 49/2006

Kategorie: Kultura