Wiersze do piwa

Wiersze do piwa

Mamy zjawisko: slam. Czy to koniec klasycznej poezji? Wieczór autorski. Jakaś mała salka w domu kultury, przygaszone światła, czasem świece. Zdenerwowany poeta ubrany na czarno, skupiona publiczność, czasem jej garstka. Zdarza się prelegent, krytyk literacki chcący pomóc młodemu wrażliwcowi. Po wszystkim dyskusja, w której nikt nie bierze udziału, kilka autografów dla mniej spłoszonych. Wreszcie lampka wina, papieros, pokątne pogaduszki, nieliczni udają się na zwyczajowe pijaństwo do zaprzyjaźnionej knajpy. A potem do domu, z niskonakładowym tomikiem wierszy pod pachą. Poetycki slam. Gwarny klub gdzieś w mieście. Piwo, dym, wszystkie stoliki zajęte. Nastrój euforii, zabawy, falujących emocji. Wielu siada na podłodze. Scena, na którą może wejść każdy, kto tylko pragnie wygłosić wiersz spisany w przeciągu, na drągu albo nawet coś wartościowszego. „Walentynki, kurwa mać, trzeba dawać, żeby brać”, wygłasza śmiałek, a publiczność szaleje, wprowadzając „poetę” do następnego etapu zawodów, lecz on już więcej nie ma nic do powiedzenia, więc na własną prośbę odpada z dalszej rywalizacji. Wchodzi inny, mówi coś lepszego. Gwizdy, szumy, zlepy, ciągi. I następny, naprawdę niezły poeta. Teraz znów (dlaczego?) aplauz. Pewnie wygra. Pełna improwizacja. Dwa światy. Antypody, można rzec. Staromodnego zwyczaju, budowanego przez kilka dekad zamierzchłej przeszłości, i próby przeniesienia poezji, tego szlachetnego doświadczenia estetyczno-językowego, w sferę medialnego miszmaszu, internetu, cywilizacji utkanej z obrazków, natłoku informacji, popkultury. Na naszych oczach, w Polsce mniej więcej od trzech lat, do głosu dochodzą ludzie, którzy zapragnęli, jak sami mówią, wyrwać poezję z zakurzonych bibliotek, wprowadzić ją w sferę bezpośredniej reakcji, rzucić na żer każdemu, kto zechce tupnąć nogą, wrzasnąć, klasnąć w dłonie, docenić, albo potępić. Na miejscu, od razu, natychmiast. Dziś czytam wspaniały, acz właśnie zakurzony wiersz Stanisława Grochowiaka zatytułowany „Wieczór autorski”, dedykowany innemu wybitnemu poecie z pokolenia „Współczesności”, Romanowi Śliwonikowi. „Sam – im naprzeciw. A oni są w grupach, / Odjęci z płócien pięknie starodawnych: / Tu ujrzysz przestrach siedmiu uczniów Tulpa, / Tam zimne twarze z laserunków Goyi. / Ręce – te dłonie powiązał Lionardo, / I one zbiegły – i tutaj opadły. (…) // Sam – im naprzeciw. Jak naprzeciw lasu / Zbawczego – daniel, z parującą sierścią; Zbieg obleczony w odór i zmęczenie; / Zwierzę w ucieczce z góry przesądzonej… / Czy ci udzielą cienie swoich liści, / Oni – rosnący pokoleń słojami?”. Z tej skupionej poetyckiej podróży, opisującej doświadczenie samotnego poety stojącego naprzeciw swojej publiczności, wyrywa mnie Rafał Zbadyński, poeta, performer, występujący na warszawskich imprezach slamowych w kobiecym przebraniu pod pseudonimem Rafalala, tytułujący się pierwszym polskim poetą-transwestytą. – Świat idzie do przodu, a poezja gdzieś się zatrzymała wśród zakurzonych tomików – mówi, nie pozostawiając złudzeń. – Ktoś wpadł na pomysł, że może tak nie musi być, może wiersz nie musi być drukowany, ale mówiony do mikrofonu w jakiejś knajpie przy żywej reakcji publiczności. A reguły slamu są proste: nie można używać żadnych rekwizytów, wystarczy tylko kartka lub pamięć, no i publiczność, która zareaguje tak, jak będzie chciała. Bo slam to rywalizacja, wygra ten, kto porwie ludzi – zaznacza Zbadyński. Tak jest w istocie. A wedle wszelkich dostępnych danych, slam narodził się w Stanach Zjednoczonych w połowie lat 80. minionego wieku, kiedy to niejaki Marc Kelly Smith, chicagowski poeta trudniący się pracą fizyczną, zaczął organizować w tamtejszym jazz klubie The Get-Me-High Lounge wybiegające poza rytualny porządek spotkania autorskiego imprezy, polegające na wygłaszaniu tekstów poetyckich wprost do mikrofonu z pieprznym dodatkiem elementów performance’u. Chodziło o to, by zgromadzona publiczność przestała koncentrować się na literackiej wartości prezentowanych tekstów, lecz by skupiła się na formie ich przedstawiania. Zaczął liczyć się obraz, kolor, głos i ruch, a nie to, co się mówi. Teatr słowa poza słowem. Poezja, która, zdaniem Smitha, była dotychczas zamknięta w hermetycznym świecie krytyków literackich i akademickich interpretatorów, zaczęła cierpieć na duszności, z których mogło ją wyrwać tylko coś w rodzaju uderzenia pięścią w stół. I Smith uderzył: najpierw dobierając

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2006, 49/2006

Kategorie: Kultura