Wścieklizna za progiem

Wścieklizna za progiem

Wścieklizna atakuje falami Do II wojny światowej wścieklizna leśna właściwie nie była znana, a głównym jej rozsadnikiem był pies – twierdzą eksperci. Wprowadzone po 1945 r. obowiązkowe szczepienia tych zwierząt zminimalizowały problem. Jednak różne działania człowieka, zakłócające naturalny porządek w środowisku, spowodowały wzrost populacji lisów i jenotów, a wraz z tym narastającą falę wścieklizny zwierząt dzikich. W latach 70. choroba ta przetoczyła się przez Europę Zachodnią. W Niemczech, Szwajcarii, notowano kilka tysięcy przypadków rocznie. Zakrojone na wielką skalę szczepienia lisów wolno żyjących położyły kres zagrożeniu. Na początku lat 90. podobnymi działaniami objęto teren byłej NRD. W 1993 r. wobec pojawiających się ognisk choroby rozpoczęto zrzucanie ton szczepionek również w naszych województwach zachodnich. Wyniki tej akcji są imponujące. Do dziś przypadki wścieklizny w Polsce Zachodniej należą do rzadkości. Za to na terenach graniczących z obszarem szczepionym fala zarażeń z roku na rok narasta. Jeszcze w 1992 roku udział woj. olsztyńskiego w zachorowaniach na wściekliznę wynosił 2,5% w skali kraju, obecnie wzrósł do prawie 30%. Faktycznej liczby przypadków nikt nie jest w stanie dokładnie stwierdzić. Bowiem mieszkańcy nieraz sami rozprawiają się z chorymi zwierzętami, nie informując władz. W olsztyńskim Sanepidzie aż huczy. Na specjalne spotkanie, poświęcone problemowi wścieklizny zjechali lekarze, epidemiolodzy, eksperci z województwa, a nawet ze stolicy. O zagrożeniu przebąkiwano już dawno, zewsząd dochodziły sygnały o agresywnym zachowaniu się zwierząt domowych, pojawianiu się w gospodarstwach zwierząt dzikich. Ale wydarzenia tegorocznej jesieni przerosły najgorsze obawy. Podenerwowani lekarze wiejscy i epidemiolodzy przytaczają dziesiątki przykładów: – w Zalewie staruszkę pogryzł własny kot, w Lasecznie wściekliznę stwierdzono u bydła, podobnie w Jędrychówku pod Morągiem, gdzie z powodu tej choroby padło aż 10 sztuk; – w Tynwałdzie i Rudzienicy po podwórkach ganiały wściekłe lisy; – w Iławie wściekły jenot kręcił się w pobliżu przedszkola. W samym tylko powiecie ostródzkim odnotowano 63 udokumentowane przypadki choroby, podobnie jest w innych powiatach. Tylko na zachodnich obrzeżach województwa, należących niegdyś do elbląskiego, wirus występuje sporadycznie, bo kilka lat temu przeprowadzono tam ochronne szczepienia lisów. Mimo alarmującej statystyki zachorowań problem nie byłby tak nośny, gdyby nie tragedia w Karasiu pod Iławą. 4 października zmarła na wściekliznę mieszkanka tej wsi pogryziona w rękę przez własnego kota. Lekarze zawiedli Urszula Sędzicka została pogryziona 28 sierpnia. Do lekarza pierwszego kontaktu w iławskiej przychodni “Rodzina” zgłosiła się dopiero 13 września. Stwierdziła, iż wszystko ją boli. Ponieważ wspomniała o pogryzieniu, lekarka skierowała ją do punktu konsultacyjnego chorób zakaźnych w Ostródzie. Do dziś nie wiadomo, dlaczego chora się tam nie zgłosiła. Czy presja lekarza była zbyt słaba, a może brakowało jej pieniędzy na dojazd? Dobre wyniki badań krwi na tyle uspokoiły zarażoną kobietę, iż do końca września przebywała w domu. Dopiero 28 zgłosiła się do Ambulatorium Przypadków Nagłych w Iławie. Badający ją specjalista stwierdził, że nie wymaga leczenia szpitalnego. W tym samym czasie znany był już przypadek wścieklizny w Karasiu, na tę chorobę zdechła krowa. Nikt jednak nadal nie kojarzył tego faktu z dolegliwościami Sędzickiej. 30 września kobieta została przywieziona z podejrzeniem zawału i… umieszczona na zbiorowej sali oddziału wewnętrznego iławskiego szpitala. Być może z powodu weekendowego nastroju nikt dokładnie nie przejrzał książeczki chorej, w której przecież musiał figurować wpis o pogryzieniu i skierowaniu do punktu chorób zakaźnych w Ostródzie. Dopiero przerażające objawy wścieklizny (ślinotok, wodowstręt, wymioty) wyrwały personel z letargu. 3 października wysłano chorą do Ostródy i zawiadomiono Sanepid. W dobę po przewiezieniu kobieta zmarła. Choroba biedy i zaniedbania Oczywiście, można powiedzieć, iż sama zaniedbała sprawę, ale jej historia pokazuje też, jak nieskoordynowana i niedoskonała jest współpraca między służbami weterynaryjnymi, Sanepidem i podstawową opieką zdrowotną w przypadku zwalczania tak groźnej choroby. Jedne instytucje przerzucają odpowiedzialność na drugie. Samorządy twierdzą, iż zwalczanie chorób zakaźnych, w tym wścieklizny, leży w gestii państwa. Gminy skąpią wciąż pieniędzy na schroniska dla bezpańskich zwierząt, na zatrudnienie hycli, na grzebowiska. Nie ma przejrzystych przepisów, kto powinien obserwować chore zwierzę, kto je uśpić, a kto przewieźć. Weterynaria w wyniku okrojonych funduszy nie nadąża

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2000, 48/2000

Kategorie: Kraj
Tagi: Helena Leman