24/2009

Powrót na stronę główną
This category can only be viewed by members.
Reportaż

Potomkowie sułtanów

Wobec negatywnego stanowiska Niemiec i Francji perspektywa wstąpienia Turcji do Unii Europejskiej jest mało realna Korespondencja ze Stambułu Konstatacja, że na ulicach miast Turcji nie widać kryzysu, jest tyleż prawdziwa, co banalna. W trzymilionowym Izmirze, na bazarze zajmującym dużą część nadmorskiego centrum, zakupy najlepiej robić do południa. Potem tłum gęstnieje tak bardzo, że trudno się poruszać. 14-milionowy Stambuł, niezależnie od pory dnia, jest przytłaczającym molochem. Ulice są prawie zawsze zakorkowane samochodami, bez przerwy słychać trąbienie klaksonów, mieszające się z krzykami sprzedawców, którzy próbują zachęcać do zakupów tłumy przewalające się wąskimi chodnikami. Komunikacja autobusowa funkcjonuje jedynie w teorii, żółte taksówki jeżdżą nie szybciej niż inne pojazdy, tylko metro i kolej podmiejska dają szanse dotarcia gdziekolwiek o w miarę ustalonej porze. Na szczęście dla siebie mieszkańcy Turcji mają zgoła odmienne podejście do czasu i punktualności niż ludzie Zachodu, co chroni ich przed stresami związanymi z nieuchronnymi spóźnieniami. Przyjście na umówione spotkanie godzinę czy dwie godziny później nie jest niczym niezwykłym i nikogo nie oburza. Uważa się, że skoro kogoś jeszcze nie ma, to widocznie jest po temu ważny powód i tak musi być. Jeśli zaś trzeba koniecznie zdążyć, to Turcy wyruszają w drogę z tak wielkim zapasem

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Ekologia

Domy dla życia

Duńczycy testują dom przyszłości, który produkuje więcej energii, niż zużywa, a mieszkańcom zapewnia dużo naturalnego światła i przestrzeni Więcej światła! – to ostatnie słowa, które miał wyrzec J.W. Goethe. Takiego życzenia nie muszą formułować mieszkańcy pewnego domu na Jutlandii w Danii – modelowa duńska rodzina, składająca się z rodziców i dwojga dzieci, zamieszka w modelowym domu, pełnym światła, produkującym energię, inteligentnym. Połączenie know-how z wielu dziedzin umożliwiło powstanie Aktywnego Domu o przyjaznym klimacie wnętrz, zużywającego minimum energii, o intrygującej architekturze: Home for Life. – Ale jasno, ale fajnie! – wykrzykiwały dzieciaki, podskakując, kiedy po raz pierwszy weszły do Home for Life w Lystrup na Jutlandii. Jeśli ma się szczęście i trafi na słoneczny dzień, dom widać z daleka. Położony na niewielkim wzgórzu, z którego rozciąga się widok na morze, zdecydowanie wyróżnia się architekturą. Oszczędny w kolorystyce i materiałach, łączy grafit zewnętrznych ścian z naturalnego łupku z drewnem i wielkimi powierzchniami szkła. Uwagę zdecydowanie zwraca liczba okien, przezroczystość domu. Ochrzczono go zresztą mianem „statku kosmicznego”. Spaceship robi furorę w Danii. Modelowy, energooszczędny „dom na baterie” wyposażony w zespół kolektorów i baterii słonecznych tylko w ciągu pierwszego miesiąca od otwarcia dla zwiedzających

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Felietony Jan Widacki

Remanent po wyborach

Najpierw fakty. Frekwencja wyborcza wyniosła niespełna 25%. Znaczy to, że ponad 75% Polaków nie wzięło udziału w wyborach do Parlamentu Europejskiego. Głosy oddane na poszczególne partie: 45% dla Platformy, 27% dla PiS, ciut ponad 12% dla SLD-UP, wreszcie 7% dla PSL, pokazują, jak partie te podzieliły między siebie 25% Polaków. Dlaczego pozostałe, bagatela, 75% nie poszło głosować? Zadziałały tu zapewne rozmaite czynniki. Który z nich zadziałał z jaką siłą, będzie prawdopodobnie przedmiotem dociekań i sporów socjologów, politologów i partyjnych ideologów. Na pewno było ich kilka. Ludzie nie bardzo wiedzieli, co należy do kompetencji Parlamentu Europejskiego, i nie widzieli związku między wynikami wyborów a ich bieżącą sytuacją, zwłaszcza z ich problemami. Chata z kraja, a Bruksela gdzieś daleko. Ludzie też mają już trochę dość polityki, a już zwłaszcza polityków. Społeczna ocena klasy politycznej jest bardzo niska, a przekonanie, że politycy troszczą się przede wszystkim o własne interesy i o nie się biją między sobą – powszechne. Zatem sprawa wyników wyborów to sprawa polityków, tylko ich obchodząca, po co więc uczestniczyć w jakiejś nie swojej grze? Wreszcie przekonanie, że żadna z liczących się, walczących między sobą o prymat partii, ani Platforma, ani

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Kraj

Springer podwija ogon

„Dziennik” poszedł na wojnę z „Wyborczą”, a przegrał z czytelnikami Choć oficjalnie mówi się tylko, że od jesieni „Dziennik” będzie wydawany przez Infor, a nie Springera, i że przyniesie to korzyści medialne oraz ekonomiczne, każde dziecko wie, że to już koniec. „Dziennik” nie wytrzymał konkurencji i upadł. Zapowiedzi wydawania w Polsce nowego dziennika ogólnopolskiego były buńczuczne. Wszyscy mówili, że za projektem powstania „Dziennika” wydawanego przez koncern Axel Springer stoją ogromne pieniądze, a w związku z tym blady strach padł na nasz skromny rynek prasy, choć oczywiście niektórzy się ucieszyli. W 2006 r. „Dziennik” wystartował z impetem i efektownie, a jego wydawca z właściwą dla żywiołowego kapitalizmu taktyką zarzucił konkurentom pętlę na szyję. Cena zwykłej gazety przekraczała 2,5 zł, „Dziennik” zaś „zaproponował” 1,5 zł. Było jasne, że Axel Springer chce udusić przeciwników, narażając ich na długotrwałe straty. „Wyborcza” natychmiast obniżyła własną cenę (w prenumeracie kioskowej można ją było dostać już za 1 zł). Wszyscy byli pewni, że „Dziennik” wytrzyma, bo może dłużej niż inni stosować ceny dumpingowe, gdyż ma za sobą wielki koncern. Stało się jednak odwrotnie. Po trzech latach finansowych zapasów Polacy odnieśli zwycięstwo nad Niemcami i to czytelnicy powiedzieli „Dziennikowi” NEIN! Ile to wszystko kosztowało?

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Kraj

Przypadków dyrektora Wojciechowskiego ciąg dalszy

Były szef telewizyjnej Jedynki z czasów Bronisława Wildsteina i doradca prezesa Urbańskiego skazany O Macieju Wojciechowskim, byłym już dyrektorze Programu 1 TVP i Ośrodka TVP Katowice, na łamach „Przeglądu” pisaliśmy dwukrotnie, relacjonując jego boje z wymiarem sprawiedliwości. Po raz pierwszy było to w październiku 2006 r., a po raz drugi w lipcu 2007 r. W ostatnich dniach bohater wspomnianych tekstów został skazany przez Sąd Rejonowy w Bytomiu na rok i trzy miesiące więzienia w zawieszeniu na trzy lata. Wróćmy więc do wydarzeń opisywanych w „Przeglądzie”. W roku 2005, na fali zmian w TVP, po objęciu funkcji prezesa publicznej telewizji przez Jana Dworaka, Maciej Wojciechowski został dyrektorem Ośrodka TVP Katowice. Wcześniej pracował jako wiceprezes Centrum Szkolenia i Adaptacji Zawodowej w Bytomiu. Centrum było spółką opartą na publicznym kapitale, która zajmowała się szkoleniem m.in. górników zwalnianych z pracy w wyniku tzw. reformy Buzka. Po zmianie kierownictwa w CSiAZ w 2004 r. nowy zarząd tej spółki złożył doniesienie o popełnieniu przestępstwa przez swoich poprzedników, w tym Wojciechowskiego. Rok później, w 2005 r. Wojciechowskiemu, który po opuszczeniu posady w CSiAZ zdążył już być członkiem regionalnych i krajowych władz PiS, kandydatem PiS w wyborach do Parlamentu Europejskiego w roku 2004 i ostatecznie jako „bezpartyjny fachowiec” objął funkcję dyrektora

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Wywiady

Mamy czas politycznych celebrytów – rozmowa z dr. Jerzym Głuszyńskim

Platforma stała się właściwie partią populistyczną. To, co robi, to populizm, tylko adresowany do innej klienteli. I przejawia się inaczej niż populizm Kaczyńskiego Z dr. Jerzym Głuszyńskim socjologiem, wiceprezes Zarządu Pentor Research International SA – Wybory do Parlamentu Europejskiego za nami. Podobały się panu? – Patrząc z boku na kampanię, można było odnieść wrażenie, że była ona przez Polaków przyjmowana tak, jakby była obok. Jakby ten parlament przeciętnego Polaka nie dotyczył. I był postrzegany jako coś dalekiego, coś, co się nie przekłada na nasze życie. – Mieliśmy spoty obrzydzające przeciwników, straszenie Niemcami… – Nie mówiono o sprawach europejskich, za to mówiono o sprawach krajowych. To jeszcze jeden dowód na to, że europejskość nie działa. Że nie mamy wyobrażenia eurodeputowanego. Że każdy może się zgłosić. Pod warunkiem że jest znany. To jest właściwie jedyne kryterium. Mamy zjawisko celebrytów politycznych, którzy w tym sosie funkcjonują. Czas celebrytów, czyli sztuka rządzenia – Celebryci zawsze wokół polityki się kręcili… – Do tej pory było tak, że politycy zapraszali na swoje listy a to jakichś sportowców, a to aktorów, żeby przyciągali głosy. Ale szybko zorientowali się, że po co ściągać celebrytę, kiedy samemu można nim zostać. Samemu być znanym, lansować

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Opinie

A może stolica we Wrocławiu?

Pomysł przeniesienia dowództwa Wojsk Lądowych na Dolny Śląsk dziwi i śmieszy Minister obrony narodowej podpisał ostatnio aneks do planu rozwoju sił zbrojnych na lata 2009-2012, w ramach którego utrzymano plan przeniesienia dowództwa Wojsk Lądowych z Warszawy do Wrocławia. Z rosnącym rozbawieniem, potem zażenowaniem, a w końcu z przerażeniem obserwuję dyskusję w mediach na ten temat. Szczególne emocje wywołuje argumentacja kierownictwa MON uzasadniająca ten manewr. Nie chcę się zagłębiać w tej chwili w mnogość argumentów ekonomicznych podnoszonych przez zwolenników i przeciwników tej zmiany dyslokacji, aczkolwiek rozumiem, że w dobie kryzysu owe dziesiątki czy nawet setki milionów złotych wymieniane jako przewidywany koszt muszą wywierać na obserwatorze spore wrażenie. Podobnie zresztą jak argumenty związane z koniecznością przeniesienia kilkuset oficerów do Wrocławia. Pamiętam, że gdy formowano dowództwo Wojsk Lądowych w końcu lat 90., pierwszą rozpatrywaną lokalizacją było Zegrze pod Warszawą (zaczęto nawet już inwestować w tamtejsze obiekty). Dopiero po likwidacji dowództwa Warszawskiego Okręgu Wojskowego przeznaczono na ten cel warszawską Cytadelę. Zalecano wtedy, aby pozyskiwać do nowego dowództwa oficerów z Warszawy lub z najbliższych okolic, właśnie ze względów mieszkaniowych. Rodziło to wątpliwości co do jakości kadr dowództwa, skoro największe jednostki wojsk lądowych z najbardziej doświadczoną kadrą były

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Kraj

Zamach na in vitro

Projekt Gowina, i tak restrykcyjnie ograniczający zapłodnienie pozaustrojowe, okazał się zbyt liberalny. PiS ma ustawę całkowicie zakazującą tej metody Jest już kolejny, tym razem PiS-owski projekt ustawy o ochronie genomu i embrionu ludzkiego, zakazujący stosowania zapłodnienia pozaustrojowego. W imię wyższego dobra 1,3 mln niepłodnych par odbiera się szansę na prawdziwą rodzinę. A naukowcom podcina się skrzydła. Bezpłodność była problemem opisywanym już w Księdze Rodzaju. Abraham pierwsze dziecko miał ze swoją służącą, a jego 96-letnia żona Sara urodziła za sprawą aniołów. Rebeka, żona Izaaka – dopiero po wielu latach urodziła Ezawa i Jakuba. Dziś Kościół katolicki zdecydowanie sprzeciwia się jakiejkolwiek medycznej ingerencji w ludzką płodność, w tym zapłodnieniu pozaustrojowemu. Dziecko jest darem Boga, który trzeba przyjąć, a jeśli tego dziecka nie ma, należy być pokornym. Kościoły protestanckie, islam i buddyzm in vitro nie potępiają. Postawa Kościoła katolickiego jest twarda. – Nie można czynić zła, aby z tego było jakieś dobro. Nie można leczyć cierpienia jednej osoby przez zadawanie cierpienia drugiej osobie – twierdzi bp Stanisław Stefanek, ordynariusz łomżyński, wiceprzewodniczący Rady Episkopatu ds. Rodziny. – Owoc przekazywania życia ludzkiego od pierwszej chwili

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Opinie

Policzek dla Kresowian

KUL przyznaje tytuł Wiktorowi Juszczence, dążącemu do uznania OUN-UPA za ruch narodowowyzwoleńczy W tygodniku ukraińskim „Nasze Słowo” nr 16 (19 kwietnia 2009) ukazał się krótki komunikat – 1 lipca br. na zaproszenie prezydenta Polski przyjeżdża sześciu prezydentów i na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim Jana Pawła II zostaną im nadane zaszczyty. Oddzielnie tytułem doktora honoris causa zostanie wyróżniony prezydent Ukrainy, Wiktor Juszczenko. Decyzja senatu Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego o uhonorowaniu prezydenta Ukrainy, dążącego do uznania „bohaterstwa” OUN-UPA, zaskoczyła i zasmuciła Kresowian. Z niedowierzaniem przyjęli ją kombatanci i środowiska interesujące się polskimi Kresami Wschodnimi, a także grupa historyków i dokumentalistów największej zbrodni w historii Polski, popełnionej przez Organizację Ukraińskich Nacjonalistów (OUN) i jej formacje zbrojne. Data uroczystości nie jest przypadkowa, lipiec bowiem jest miesiącem żałoby narodowej, pamięci ok. 200 tys. rodaków, zamordowanych przez ukraińskich nacjonalistów w sposób niewyobrażalnie okrutny. Decyzja władz katolickiej uczelni nie przyczyni się do uzdrowienia postaw potwornie skrzywdzonych rodzin kresowych i żyjących świadków, ponieważ w ich pamięci jak cierń tkwi dotąd nieosądzone i niepotępione bestialstwo banderowców, ochotników SS-Galizien i innych nazistowskich bojówek ukraińskich. Prawda o doktrynalnej, planowej zagładzie bezbronnej ludności jest w najlepszym

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Kraj

Polacy budują sieć

Jak się stać modelowym społeczeństwem informacyjnym? Każdy z nas dostrzega żywiołowy rozwój w naszym otoczeniu teleinformatycznym. Niemal wszyscy posługują się telefonami komórkowymi wyposażonymi w liczne funkcje i coraz bardziej wyrafinowanymi technologicznie komputerami. Czy to oznacza, że nie mamy już żadnych przeszkód w osiągnięciu najwyższych standardów w komunikowaniu się? Czy już jesteśmy „społeczeństwem informacyjnym”, o które upominają się programy rządowe i wspólnotowe? Niestety, jeszcze nam do tego daleko, choć postęp odbywa się nieprzerwanie i ogromnie szybko. Jeden z unijnych raportów ukazywał Polskę jako kraj zacofany pod tym względem: „W Polsce występują zapóźnienia nie tylko wobec starych krajów członkowskich, ale także wobec nowych członków Unii, co w poważny sposób może wpływać na konkurencyjność polskiej gospodarki. Sytuacja na rynku telefonii stacjonarnej w Polsce jest niezadowalająca. Na 100 mieszkańców przypada zaledwie ok. 35 telefonów, w Czechach ok. 40, a w starych krajach Unii ten wskaźnik wynosi 58 telefonów stacjonarnych na 100 mieszkańców”. Lepiej późno niż za późno Ten stan powinien się zmienić, ale Polska rozpoczęła budowę społeczeństwa informacyjnego dopiero pod koniec lat 90. Przełomem była akcesja do struktur UE, poprzez którą zostały Polsce narzucone procedury służące modernizacji kraju.

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.