Wyrzucone miliony

Ile kosztuje matura, której nie będzie?

Wróciła matura zwana starą, choć jeszcze nie zdążyła się zestarzeć. Jej powrót to także pytanie, ile nas wszystkich kosztowało rozkręcenie reformy oświaty, szczególnie nowego egzaminu maturalnego. Okazał się tak nieudolnie przygotowany, że termin trzeba było przesunąć. I choć nikt nie neguje potrzeby nowocześniejszej matury, to warto zapytać, jakie pieniądze już wydano. I w dużej części wyrzucono w błoto.
Wiosną tego roku minister Wittbrodt twierdził w Sejmie, że na funkcjonowanie okręgowych komisji egzaminacyjnych wydaje około 26 mln, a potrzebuje 29 mln. Przeprowadzenie nowej matury miało, według wyliczeń resortu, kosztować kolejne 29 mln zł. Teraz, już w październiku, Grażyna Gałka-Ziółkowska z Centralnej Komisji Egzaminacyjnej ocenia, że na całe przygotowanie matury od 1999 roku wydano 50 mln. Wiedza o wydatkach na reformę oświatową jest upubliczniana bardzo ostrożnie, czasem pogodnie, bo minister Handke twierdził, że reforma jest za darmo.

27 mln na komisje

W tym finansowym bałaganie o kosztach przeprowadzonej tej jesieni próbnej matury nawet się nie wspomina. A przecież kosztował i druk testów, i opłacenie firm kurierskich, które rozwoziły je po kraju. Każdy egzaminator dostał 8 zł za sprawdzenie jednej pracy. Dla niego to mało, ale dla budżetu MEN sprawdzenie prac jest bardzo kosztowne.
– Domagamy się, żeby NIK sprawdził, jakie były koszty wrześniowego sprawdzianu – mówi Sławomir Broniarz, prezes ZNP. – Padają kwoty kilkumilionowe, ale są też źródła, które podają 27 mln. Chcielibyśmy także wiedzieć, czy dobrze przeprowadzono przetarg na wykonanie arkuszy egzaminacyjnych i płyt CD.
Związkowców złości wydatek na próbną maturę, szczególnie że minister Wittbrodt brnął w nią, wiedząc, że do niczego nie prowadzi. Że nowej matury nie będzie. A w tym samym czasie w MEN zabrakło pieniędzy na program „Sokrates”, czyli stypendia dla Polaków studiujących za granicą. W ZNP chcieliby także wiedzieć, po co nadzwyczaj kosztowny egzamin dla 16 tys. szkół podstawowych. Wystarczyłoby sprawdzenie wybranych 10% placówek, co też dałoby obraz wiedzy. A tylko to jest potrzebne, wynik egzaminu niczego nie zmienia przy przyjmowaniu do gimnazjum.
Wydawnictwa niechętnie przyznają się do strat. W Wydawnictwach Szkolnych i Pedagogicznych leżą maszynopisy podręczników do liceów profilowanych. Szkoła miała być trzyletnia, więc inaczej trzeba było ułożyć zagadnienia, pamiętając, że uczniowie będą zdawać nowy egzamin. Maszynopisy są, a wydawnictwo, jak większość, wiedzę o decyzjach oświatowych czerpie z mediów. No i dowiaduje się, że takich liceów nie będzie.
– Zainwestowaliśmy w programy autorskie i nowe podręczniki, opłaciliśmy recenzentów (teraz musi być ich czterech) – wylicza przedstawicielka innego wydawnictwa – ale to mamy wkalkulowane w koszty. Poza tym nowa matura kiedyś będzie, więc nie jest to inwestycja zmarnowana.
Osobny finansowy temat stanowią okręgowe komisje egzaminacyjne. Na skromniejszą skalę, ale jednak przypominające kasy chorych. Jest ich dziewięć – osiem okręgowych i jedna centralna. Lokale, etaty – to wszystko kosztuje. Pracuje w nich 270 osób, z tego 60 w komisji centralnej.
W ubiegłorocznym budżecie MEN przeznaczył na ich utrzymanie 27 mln zł, a jak twierdzi jeden z pracowników, znalazłyby się i inne, ukryte koszty. Ciekawe wyniki daje także zbadanie wykształcenia zatrudnionych. Nie wszyscy mają dyplom kojarzący się z fachowym organizowaniem egzaminów.
Przede wszystkim nie wiadomo, co w roku starej matury miałoby robić 270 osób z komisji okręgowych. Na pewno pracy fachowców nie należy zmarnować. Ale co z resztą, dla której była to tylko posada? Jak długo mamy ich opłacać? Prezes ZNP mówi krótko: – Komisje trzeba zlikwidować.
Minister Łybacka twierdzi, że pomysł jest rewolucyjny i musi zapoznać się z uzasadnieniem.

24 tysiące egzaminatorów

Pewne jest jednak, że prace nad nową maturą rozpoczęto od końca. Przygotowano (czytaj: opłacono pomysł i druk) arkusze egzaminacyjne, a nie przygotowano standardów, czyli odpowiedzi na pytania, jaką wiedzę i w jakim czasie uczeń powinien opanować. Syllabus, książeczka często wychwalana przez poprzednich ministrów edukacji, jest zbiorem przykładów egzaminacyjnych, nie standardem. Poza tym syllabusy bywają zbiorem absurdów. Nauczyciel dowiaduje się np. jak ma ocenić charakterystykę Antygony – gdy nie padną wymienione przez autora syllabusa przymiotniki, praca jest niezaliczona. Absurd, ale za pieniądze resortu wykupiono część nakładu i rozesłano do szkół.
MEN wydał także serię książeczek o wątpliwej zawartości. Zawierają wiele ogólników, a nazywa się to szumnie „biblioteczką reformy”. Też kosztowało.
Drodzy są egzaminatorzy; jest ich około 24 tysięcy. Kosztowali, a i tak nie są dobrze przygotowani. MEN wysłał ich na dwa weekendowe szkolenia. Za mało, ale wydano sporo. Samorządy otrzymały na ten cel 600-800 tys. zł. Resort edukacji był zobowiązany do sprawdzenia ofert firm edukacyjnych, miał stworzyć system akredytacji, jednak akurat na to pieniędzy zabrakło.
A przecież pamiętajmy, że nie wystarczy, aby egzaminator był kimś z zewnątrz, anonimowym i przyuczonym na chybcika. W Holandii, gdzie czystość egzaminowania doprowadzona jest do perfekcji, egzaminatorzy są przygotowywani na wielomiesięcznych kursach i mają precyzyjne standardy ocen. U nas widzimisię nauczyciela znającego ucznia zastąpiono widzimisię anonimowego egzaminatora. Bez sensu i drogo.
Egzaminatorzy, liderzy, animatorzy – tytuły więcej warte niż wiedza zdobyta na krótkich kursach. Nie przewidziano sprawdzenia ich kwalifikacji.
Tyle wydatków ze wspólnej kasy. Każdy, kto ma dziecko w klasie maturalnej, wie, ile zapłacił np. za kurs przygotowujący do nowej matury czy korepetycje z nagle obowiązkowej matematyki. Każdy wie, ile kosztował go oświatowy bałagan.

 

Wydanie: 2001, 44/2001

Kategorie: Oświata

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy