Zaginione dzieci

Wracają w snach. Trochę zmarznięte i potargane. Potem matka się budzi i dalej szuka. Tak jak od miesięy

Umarła babcia Basi Majchrzak. Rodzina stanęła nad trumną, wszyscy płaczą, potem się okazało, że każdy myślał to samo – może się babcia już z Basią spotkała i ona jedna wie, że wnuczka nie żyje. A może jej po tamtej stronie nie widzi, a rodziny zawiadomić o tym nie może. I tak zebrani żałobnicy płakali prawie tak, jak parę tygodni wcześniej w czasie pierwszej komunii siostry Basi, Justynki. Wszystkim wtedy głowy krążyły po kościele, przecież Basia musi tu być. Bo nie ma zdarzenia dużego i małego bez myśli o dziewczynce. Bez czekania.
Tamten dzień zaginięcia. Po sto razy opowiadany, powiększony i oglądany z drżeniem. Przez lupę. Już nikt nie szuka w nim wskazówki, wszystko to raczej po to, żeby dziecko znowu przez chwilę było. Nawet czasem udaje się wyobrazić, że zaraz wejdzie. Ma takie same jak wtedy loki, chce jeść i nie wiadomo, czemu tak zmarzło. Ale to trwa coraz krócej.
Tamtego dnia Karolina Siwek wróciła ze szkoły, pokręciła się i wyszła. Zwyczajnie. – Gdyby chciała uciec, wzięłaby coś z długim rękawem – dla matki koronny jest argument praktyczny. A Karolina zostawiła tylko książki, potem okaże się, że tego dnia w szkole w ogóle nie była, powiedziała, że za chwilę wróci. Za bardzo nikt jej nie słuchał. Nie wzięła ani grosza. Zostawiła plecaczek, z którym się nie rozstawała. Zostawiła wymarzony, wakacyjny wyjazd do Hiszpanii.
4 czerwca minęły dwa lata. Karolina miała wtedy 14 lat, oczy piwne, ciemne, długie włosy. Mieszkała w Połańcu koło Tarnobrzega.
Sylwia Iszczyłowicz powiedziała młodszemu bratu, że jak wróci, to pójdą na odpust. Uzbierała już pieniądze, kupi mu komórkę – zabawkę. Sebastian o niej marzył. Sylwia spieszyła się na kościelne spotkanie oazowe. Od miesięcy ta sama trasa, parę minut od domu. W kościele nikt jej nie widział. Był 26 listopada 1999 r., Sylwia miała 9 lat.
Andżelika Rutkowska wychowywała się u dziadków. Spokojna, nawet samotnica, jeżeli szukała towarzystwa, wolała chłopców. Odważna, obcego potrafiła zagadnąć. Do tamtego dnia byli z tego dumni. O drugiej wyszła na pobliski placyk, 200 m od domu. Po godzinie dziadek wyszedł ją zawołać, bo zupa stygła. Nikt nie widział wnuczki. Wieczorem wylał zawartość garnka do zlewu.
Dziewczynka mieszkała w Kole, zaginęła w styczniu 1997 r. – Był pochmurny, ale całkiem ciepły jak na zimę dzień – mówi dziadek, Czesław Przyłębski.
Katarzyna Kois – najstarsza z nich. Wyszła z domu w poniedziałek, 4 września 2000 r. Najpierw jechała rowerem do Bronowa, potem pociągiem do Ostrowa Wlkp., ale do swojej zawodówki nigdy nie dotarła.
Basia Majchrzak nosiła srebrne kolczyki, trapery i czapkę z napisem „Chicago Bulls”. Miała też worek z kapciami. Szła przecież do szkoły. W plecaku, jak zawsze, miała swój adres, choć trudno sobie wyobrazić, żeby zawieruszyła się tak rezolutna dziewczynka. Kiedy o piętnastej Basia nie wróciła, matka poszła do szkoły. Dziewczynka w ogóle nie zjawiła się na lekcjach. Był 22 lutego 2000 r. Miejscowość – Jastrzębie Zdrój. Uczennica 11-letnia.

Policja nie jest
zbawieniem
Test na miłość matczyną już miały za sobą. Jest piątek – Ewa Iszczyłowicz i córka oglądają „Pod napięciem”. Temat – szukanie dziecka. – Co byś zrobiła, gdybym ja zginęła? – uważne spojrzenie. – Poruszyłabym ziemię – odpowiada matka. W tydzień później całe Zabrze rusza na poszukiwania Sylwii. Każdy sprawdza swoje piwnice i rumowiska w okolicy. Jedni przeszukują działki, inni koczują pod domami mężczyzn uważanych za seksualnie dziwnych. Ten, kto ma samochód, jeździ w kółko.
– Basia była bardzo przywiązana do matki – wspomina babcia, Irena Matecka. – Jak była mała, to nawet się godziła, że u nas przenocuje, a potem zaczynała rozpaczliwie płakać i trzeba ją było odwozić.
– Byłyśmy bardzo zżyte, o wszystkim rozmawiałyśmy – tłumaczy mama Karoliny. – Parę dni wcześniej usiadłyśmy przy stole w kuchni. Taka męska rozmowa. Do szóstej klasy świadectwa z czerwonym paskiem, a teraz same zagrożenia. Ułożyłyśmy plan, jak z tego wyjść. I zerwać z towarzystwem, które odciągało od nauki.
Katarzyna nie chciała układać żadnego planu. Nie udało jej się w technikum odzieżowym, musiała przenieść się do zawodówki. Pokazała świadectwo. O tym, że było sfałszowane, rodzice dowiedzieli się dopiero, gdy pojechali do szkoły szukać córki. – Nie wiem, dlaczego skłamała – powtarza matka. – Przecież wiedziała, że mnie nie takie rzeczy można powiedzieć.
Każde słowo dziecka, każdy gest teraz analizowany jest po wielokroć.

Policję rodziny opisują jak najgorzej. Od pierwszej rozpaczy do dziś. Wszystkim rodzicom wmawiano, że córka uciekła, poszła do koleżanki, jest na imprezie, na działkach, a w ogóle włóczy się, bo oni na tej policji to się już różnych zaginięć napatrzyli. Zakończonych kacem albo ciążą.
– Uciekinierka – usłyszała mama Basi. – Szukać to ją zaczniemy po 24 godzinach. Soki wyciśniemy, jak ją znajdziemy.
Rodzina Basi już nie kontaktuje się z policją. Tylko godzinami wyobrażają sobie, co by było, gdyby wysłuchali płaczu matki i przyprowadzili psy. Następnego dnia, po deszczu, to już nie miało sensu.
– Grzeczna, dobra i spokojna – wylicza Ewa Iszczyłowicz – wszyscy, których przesłuchiwali, takie świadectwo córce wystawili. A policjanci najpierw mi prywatkę wmawiali. Jakbym ja nie znała swojego dziecka. Nigdzie by bez mojej zgody nie poszła.
Od prywatnego detektywa pani Ewa dowiedziała się, że jest za biedna, by ktoś porwał jej dziecko dla okupu. A widać to po jednopokojowym mieszkaniu, szczególnie po wspólnej toalecie w korytarzu. Poza tym jako samotna matka z trójką dzieci lokuje się w okolicach patologii. Pewna dziennikarka pocieszyła ją, że teraz, tylko z dwójką dzieci będzie jej łatwiej. Od policji usłyszała, że dziewczynka była za duża, by planowano adopcję zagraniczną. Raczej będzie to gwałt lub narządy do przeszczepu.
Dziadek Andżeliki uważa, że policja była opieszała. Za to w obłęd wpadały rodziny. Wydawało im się, że nie śpiąc, dogonią dziecko. Objawieniem okazywali się znajomi i nieznajomi. Plakaty, samochód do dyspozycji, jesteśmy z wami – to trwało długo. Ale potem czuli, że na jeżdżenie po Polsce wydali już wszystkie oszczędności, że tabletek coraz więcej, na nic nie pomagają. Że przecież już prawie zwariowali, a w domu są też ich nie zaginione dzieci.

Świadek, osoba nieznana
Sebastian Iszczyłowicz miał wtedy 4 lata. Sylwia była jego najczulszym łącznikiem ze światem. Najpierw znienawidził ją, potem policję. Zamknięty w sobie, przerażał lekarzy. – Dopiero od niedawna nawiązałam z nim kontakt – mówi matka. – Ma nowy pomysł na swoją tragedię. Każdemu, nawet obcym mówi, że Sylwia niedługo wróci. Teraz dopiero dociera do mnie, co przeżył, gdy tygodniami przez dom przechodziły tłumy dziennikarzy, znajomych. Ja coś w kółko powtarzałam, a on na kolanach albo z boku.
W każdej z tych rodzin są inne dzieci. Obsesyjnie obserwowane.
Dlaczego zaginęły? Dlaczego nie ma świadków? Sylwia podnosiła rękę. Na lekcji-pogadance o tym, jak odmawiać nieznajomym, odpowiadała nadzwyczaj roztropnie. Ale jeśli ktoś ją poprosił o pomoc, szczególnie kobieta, może nie odmówiła. I jeszcze jedno było przeciwko niej – matka nauczyła ją bezpiecznej drogi, tylko po pasach, ale dłuższej. Może gdyby przebiegła przez jezdnię, nikt by jej nie zaczepił. Bo matka wierzy w porwanie. Nawet krzyk dziecka przemyślała. Musieli ją szybko wciągnąć do samochodu.
Świadków nigdy nie ma. Jak kamień w wodę. To powtarzają wszyscy rodzice. Także koleżanki Karoliny zapewniają, że tego dnia nie miały się spotkać. Matka dziewczyny podejrzewa, że ktoś w Połańcu zamieszany jest w porwanie. Może do Niemiec? – Może coś jej przyobiecali? – zastanawia się.
Babcia Basi Majchrzak postanowiła chłodnym okiem spojrzeć na życie rodziny. Może był jakiś konflikt z ojcem? – A gdzie tam – wzrusza ramionami – na operacje z nią jeździł do Polanicy, opiekował się. Dobry dom.
Dziadek Andżeliki ze szczegółami opowiada, jak ją odprowadzał do szkoły. Przez most by dziecka samego nie puścił.
Nikt nie posprzątał po dziecku. Wszystko czeka na nie albo na psa, który podejmie trop.
Programy telewizyjne, artykuły, plakaty. Odzew prawie żaden. Dzwoni paru świrów, życzliwych i wyłudzaczy. Ktoś widział dziecko z mężczyzną w czarnych okularach, ktoś w dworcowym bufecie z dziwną kobietą. Kiedy indziej szło nad rzeką albo grało w ciężkim porno. Kruche tropy, nawet nie ma się czego uczepić. Można tylko pojechać nad tę rzekę, postać i czuć, że znowu wraca obłęd.

Jasnowidz zawsze
skłamie
Czesław Przyłębski, dziadek Andżeliki, tęskni za miesiącami, gdy miał jeszcze gdzie szukać. Parę godzin snu i w drogę, przeczesywać okolicę. Teraz nie ma już metra kwadratowego, którego by nie znał. Może tylko się zastanawiać, jak zmieniło się dziecko po czterech latach.
Wysiłek nie daje efektów. Kamień w wodę. Jak pod ziemię
– powtarzają.
Czasem sprawa wisi na dziwnym życiu, nie–życiu. Katarzyna Kois, ta z zawodówki, podobno dzwoniła do przyjaciółki. Jest w Niemczech, z matką nie chce rozmawiać. Rodzina chciałaby, żeby to była prawda. Ale dlaczego policja nie może ustalić, skąd telefonowała?
Wszyscy przeszli przez prywatnych detektywów i jasnowidzów. – Oszuści – komentują, ale jadą na drugi koniec Polski, gdy okazuje się, że jest różdżkarz, o którym nie wiedzieli.
– Wywróżyli mi najstraszniejsze śmierci, już chyba poza poćwiartowaniem wszystko Sylwię spotkało – pani Ewa próbuje odsunąć te wizje.
Pokazywano jej nazwy miejscowości, okazywało się, że to jedna chałupa, ale do jasnowidzów przestała chodzić dopiero, gdy jeden z nich jako mordercę wskazał faceta w długim, skórzanym płaszczu. Wróciła do domu. Synowie śpią. Stanęła w oknie. Ulicą szedł tłum tak ubranych mężczyzn.
Zaginione dzieci. Czasem trop się urywa. Nastolatki z Radzymina nie wróciły z festynu. Pilne uczennice, zaplanowane studia, przyjaciółki swoich mam. W tydzień później policjanci zapewniają, że są na tropie. Szukają do dziś. Ktoś widział je na Śląsku.
Czasem trop prowadzi do śmierci. W maju 2000 r. na chwilę wyszedł z domu 15-letni Michał z Gliwic. Nie wziął 300 zł odłożonych na rolki, więc rodzice mieli najgorsze myśli. Znowu pospolite ruszenie. Matka chłopca już wie, że z latarką w zębach potrafi czołgać się po poniemieckich bunkrach.
Chłopca zamordowali koledzy. Nie chciał im pożyczyć wiatrówki. Nie żyje też Ania z Bełchatowa, cicha i spokojna uczennica, która ze szkoły nie wróciła do domu. – Ciało przypadkowo odkryli wędkarze. Była rozebrana, ale nie wiemy, czy to mord na tle seksualnym. Sprawcy nie ujęto – sucho informuje policjant.
Czasem trop prowadzi do dziecka. W Warszawie zaginęła Agnieszka, uczennica podstawówki. – Spodziewaliśmy się najgorszego – wspomina dyrektorka szkoły. – Ale po tygodniu znalazła się, schowana u koleżanki. Babcia, która się nią opiekuje, jakoś przyszła do siebie.
Z rodziną jest już także 15-letnia Ania z Kluczborka. – Nielegalnie przekroczyła granicę z Niemcami – mówi Łukasz Gigiel z powiatowej komendy. – Zatrzymaliśmy ją po miesiącu, kiedy wracała.
– W Fundacji „Itaka” mamy grupy wsparcia dla rodzin, w których ktoś zaginął – opowiada Elżbieta Siwecka. – Każdy ma swoją nadzieję, która inaczej się wypala. Ból raczej rodziny cementuje, niż je rozsadza. My, gdy minie długi czas, proponujemy, by rodzina obejrzała policyjną bazę danych osób nie zidentyfikowanych. Także martwych.
– Po roku szanse na znalezienie dziecka żywego są minimalne – oceniają policjanci. – Po 10 latach śledztwo umorzymy.
– Muszę zebrać siły na chwilę, kiedy wróci – mówi matka Karoliny.
– Dzisiaj stoimy w miejscu – kończy rozmowę dziadek Andżeliki.
– Zginęła bez wieści i nic się nie dzieje – to słowa Ewy Iszczyłowicz. Znowu wygląda przez okno. Zwykła ulica. Może znowu przepadnie tu dziecko.
– Żebyśmy chociaż ciało znaleźli – prosi babcia Basi.
W każdym domu świętością jest telefon. Odbierany natychmiast. Dyżury przy nim będą zawsze.


W Polsce rocznie ginie aż 7,5 tys. dzieci i nastolatków. To połowa wszystkich zaginionych osób. Liczba ta wzrasta z roku na rok. Jeszcze w latach 70. poszukiwano 4 tys. osób rocznie. Po 1989 r. liczba ta trzykrotnie wzrosła i rośnie nadal. Obniża się wiek zaginionych. Większość to ucieczki, a nie tajemnicze czy nie wyjaśnione zniknięcia.
Koniec roku szkolnego – rozpoczął się sezon „gigantów”, lęków szkolnych, buntów. I dlatego Fundacja „Itaka” (pomoc ludziom dotkniętym problemem zaginięcia) uruchomiła, czynną do końca czerwca, infolinię „Nie uciekaj”
– (0-22) 654 40 41. Może dzwonić młodzież, rodzice, nauczyciele.

Wydanie: 2001, 23/2001

Kategorie: Społeczeństwo

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy