Zagramy w mundialu 2002
Po 16 latach polscy piłkarze znów zagrają w finałach mistrzostw świata. Nigdy wcześniej nie zapewnili sobie awansu jako pierwsza drużyna z Europy Pod koniec 1999 roku wiceprezes PZPN, Zbigniew Boniek, powiedział do Franciszka Smudy i Jerzego Engela: – Obaj jesteście bardzo dobrymi i równorzędnymi kandydatami. Sympatia większości mediów była raczej po stronie Smudy. Ale choć to on był na fali, miał jednak podpisany kontrakt z Legią. Wprawdzie zapewniał, że pogodzi pracę z reprezentacją z zadaniami klubowymi, lecz władze związku na takie rozwiązanie nie chciały przystać. Z dwóch równorzędnych kandydatów został więc definitywnie jeden. Jerzy Engel (6 października skończy 50 lat), który był w sztabie obserwacyjnym Antoniego Piechniczka przed mistrzostwami świata w 1982 roku, a potem już raz ubiegał się w konkursie o posadę selekcjonera, tym razem wygrał. – Jeszcze zostało wiele do zrobienia z tą drużyną, ale ja się cieszę podwójnie, bo ten awans został wywalczony za kadencji szkoleniowca, który podchodził do eliminacji i meczów najskromniej – komentuje Antoni Piechniczek. Kiedy Engel został selekcjonerem, zapowiedział, że reprezentacyjna jedenastka będzie grała „na tak”. Że nie stać nas w tej chwili na miejsce w ścisłej czołówce, ale stać nas na awans do finałów mistrzostw świata. Ale to mówił każdy z jego poprzedników. – Kiedy obejmowałem tę posadę, powtarzano mi, że u nas nie ma dobrych piłkarzy. Moim zdaniem, tacy w Polsce są, trzeba było dać im szansę, a oni musieli w to uwierzyć. Od początku przyjęliśmy strategię nastawioną na awans. Nie myślałem o czarnym scenariuszu. Po prostu wierzyłem w ten sukces – wspomina Engel. Dziś prawie wszyscy go poklepują, ale nadal ma krytyków. Że ten awans to w dużej mierze przypadek, że trafiliśmy akurat na idealną grupę ze skłóconymi Norwegami, zmanierowanymi Ukraińcami, mierzącymi siły na zamiary Białorusinami, zapalczywymi Ormianami i składającymi się wyłącznie z Ryana Giggsa Walijczykami. Tyle tylko, że nikt nie jest w stanie przez przypadek wygrać w taki sposób eliminacji. Zwłaszcza piłkarze już skazywani powoli na kolejne stracone pokolenie w polskiej piłce nożnej. Leszek Jezierski, nestor polskich trenerów, nie ma w zwyczaju być pochlebcą. – Ja po prostu zawsze mówię to, co myślę. Ale za to, co zrobił Engel, należy mu się wielkie uznanie. Gdyby tak prześwietlić każdego z tych zawodników z osobna, okazałoby się, że prawie do każdego z nich można mieć jakieś zastrzeżenia. Tymczasem jako całość pod wodzą Engela stworzyli znakomity kolektyw. Ten awans to jest nieprawdopodobne osiągnięcie. Satysfakcja Wielu z tych piłkarzy zaczynało swą reprezentacyjną karierę już wcześniej. I nic z polską drużyną nie osiągnęli. Aż do teraz. Ale obecnie także Tomasz Wałdoch to najlepszy obrońca Bundesligi, Tomasz Hajto niewiele mu ustępuje, pechowo kontuzjowany Adam Matysek należy do najlepszych w swoim fachu, Jerzego Dudka kupił za siedem milionów dolarów Liverpool (przy okazji warto jednak pamiętać, że o wiele więcej klub zapłacił w tym samym czasie za reprezentacyjnego bramkarza angielskiej drużyny młodzieżowej – Kirklanda), Marek Koźmiński nabrał doświadczenia we Włoszech, występujący w Olympique Marsylia Piotr Świerczewski wyrósł na lidera zespołu, Radosław Kałużny stał się pierwszoplanową postacią Cottbus, nikt nie kwestionuje obecności w zespole braci Żewłakowów, Paweł Kryszałowicz to czołowy snajper Eintrachtu Frankfurt, doszedł wreszcie Emmanuel Olisadebe, bez którego nasza drużyna nie potrafiła wygrywać. – Najważniejsze jest to, że dziś każdy piłkarz z 25-osobowej kadry może wejść na boisko i gra tak, że nie jest osłabieniem, ale wzmocnieniem tego zespołu – mówi selekcjoner. W sprawdzianach przed rozpoczęciem eliminacji trudno było o optymizm: 0-3 z Hiszpanią, 0-1 z Francją, 1-3 z Holandią. I na tym zakończyły się porażki. W ostatnim sparingu przed eliminacyjnym meczem z Ukrainą w Kijowie biało-czerwoni, już z Olisadebe, zremisowali w Bukareszcie z Rumunią. Engel powiedział wówczas w szatni: – W Kijowie będzie dobrze. Rumuni to lepszy zespół niż Ukraina. Kilka godzin przed meczem z Ukrainą nadal jednak trwało „zwalnianie Engela po pokojach”. Każdy trener może obronić się tylko wynikami. To jedyny argument. W decydującym momencie tych argumentów szybko zaczęło Engelowi przybywać. – Przecież on nie wziął się z księżyca – mówi prezes PZPN, Michał Listkiewicz. – Obejmując władzę w związku, zastaliśmy fatalną sytuację: kiepskie finanse, trenera Wójcika i cały ten garb









