Katastrofa zwana budżetem

Stan finansów państwa jest logiczną konsekwencją czteroletnich rządów gabinetu Jerzego Buzka

Już z pierwszych doniesień informujących o przyszłorocznym budżecie powiało wręcz grozą. Gigantyczna dziura, załamanie, katastrofa. W dodatku o tym, że – zdaniem Ministerstwa Finansów – deficyt w roku 2002 może być bombą rozsadzającą całą politykę gospodarczą i finansową, dowiedzieliśmy się chyba w najmniej odpowiednim momencie. Nadchodzące wybory nie sprzyjają bowiem racjonalnej dyskusji nad stanem państwa.
Min. Jarosław Bauc i jego zastępca, Rafał Zagórny, zarysowali czarny scenariusz, przed którym jakoby ocali nas tylko drastyczny program ratunkowy, przygotowany przez resort finansów. „Te działania nie pozostaną bez wpływu na sytuację makroekonomiczną kraju. W 2004 r. gospodarka ponownie wkroczy na ścieżkę wysokiego wzrostu (4%-4,6%) z jeszcze lepszymi perspektywami na przyszłość”, zapewniał dokument Ministerstwa Finansów.
Entuzjastą cięć od początku był też Leszek Balcerowicz, który uważa, że deficyt powinien być zmniejszony głównie poprzez ograniczanie wydatków. – Trzeba odejść od fałszywej doktryny, która utożsamia dobrobyt ze zwiększaniem wydatków budżetowych – stwierdził prezes NBP.

Przeskoczyć ten próg
Słowa ministra finansów i poglądy szefa banku centralnego nie były jednak dostatecznie przekonywujące, nawet dla członków rządu.
Zdaniem wicemarszałka Sejmu, Marka Borowskiego, to, co proponuje rząd, to niewiarygodne cięcia, które w sposób nagły mają odebrać społeczeństwu część dochodów.
Na temat założeń przyszłorocznego budżetu przygotowanych przez resort finansów szybko wypowiedział się też wicepremier i minister gospodarki, Janusz Steinhoff, który stwierdził – jak się wkrótce okazało, słusznie – że szanse przyjęcia tego dokumentu są bliskie zeru. Wicepremier już wcześniej nie krył swego krytycyzmu wobec działań resortu finansów, dziwiąc się, że minister Bauc najpierw alarmuje opinię publiczną roboczą wersją swych wyliczeń, zamiast przedstawić gotowy dokument członkom rządu. Rzeczywiście, minister Bauc i wiceminister Zagórny o prawie miesiąc opóźnili się z przygotowaniem założeń budżetowych, zostawiając rządowi mało czasu na podjęcie decyzji. Na słowa Janusza Steinhoffa rzutują zbliżające się wybory. Wicepremier, blisko przecież związany z Marianem Krzaklewskim, doskonale rozumie, że wyborcy obciążą obecną ekipę odpowiedzialnością za ewentualne cięcia w swych dochodach. AWSP już teraz nie przekracza w sondażach progu wyborczego.
Z kolei wiceminister finansów, Rafał Zagórny, tym akurat przejmować się nie musi, bo do Sejmu kandyduje z Platformy Obywatelskiej i z wizerunkiem jego partii, udającej, że nie można jej obciążać odpowiedzialnością za dotychczasowe rządy, zgadza się prezentowane przez wiceministra zatroskanie o losy gospodarki. PO uważa więc, że można poczynić oszczędności na wydatkach socjalnych, a wstrzymanie waloryzacji płac w budżetówce jest warte uwagi.

To nie może się zdarzyć
Wiceminister Zagórny wkrótce został jednak przywołany do porządku przez kolegów z rządu i samokrytycznie stwierdził: – Przedstawiliśmy wariant najbardziej pesymistyczny, który nie ma prawa się zdarzyć.
Dokładnie taki sam pogląd wyraziła niemal cała obecna ekipa rządząca krajem. Pos. Ryszard Wawryniewicz, rzecznik komitetu AWSP, stwierdził wręcz, że propozycje resortu finansów wyglądają na prowokację przed wyborami. Dlatego też działacze AWSP bardzo negatywnie odnieśli się do kluczowych propozycji „planu ratunkowego”, takich jak wstrzymanie na dwa lata waloryzacji płac pracowników „budżetówki”, wstrzymanie przez ten sam czas waloryzacji rent i emerytur, likwidację wielu ulg w podatkach od dochodów osobistych, obniżenie składki na kasy chorych, zawieszenie lub uchylenie ustaw zwiększających wydatki na politykę prorodzinną. – Nie możemy zgodzić się na demontaż polityki prorodzinnej – postawił kropkę nad „i” Jerzy Kropiwnicki, szef Rządowego Centrum Studiów Strategicznych (sugerując w ten sposób, iż obecny rząd prowadzi jakąś skuteczną politykę, korzystną dla polskich rodzin).

Czekanie na premiera
Można więc było się spodziewać, że założenia budżetu nie zostaną przyjęte. Mają one być dopracowane, rząd będzie szukać mniej dotkliwych dla społeczeństwa sposobów zmniejszenia wydatków, zmienią się wskaźniki deficytu prognozowane przez resort finansów.
Nie bez racji zatem SLD uznał, że z pełną oceną przedstawianych propozycji trzeba poczekać, aż zostaną one ostatecznie dopracowane przez rząd, bo na razie byłoby to pochopne. Nie zmienia to faktu, że kryzys finansów został wywołany przez działania obecnej ekipy. Jak twierdzi Sojusz, rząd i jego zaplecze polityczne, złożone z AWS, UW, posłów obecnej Platformy Obywatelskiej oraz Prawa i Sprawiedliwości, ponoszą pełną odpowiedzialność za zapaść finansów publicznych.
SLD domaga się więc, by premier Jerzy Buzek na najbliższym posiedzeniu Sejmu przedstawił „rzetelne wyliczenia, dotyczące przewidywanego wykonania budżetu tegorocznego oraz rysujących się dochodów i wydatków budżetu przyszłorocznego”, a także propozycje naprawcze. Zdaniem Unii Pracy, czas na to jest najwyższy: – Rząd świadomie ukrywał sytuację przed społeczeństwem, co kwalifikuje się wręcz do Trybunału Stanu – mówi Marek Pol, przewodniczący UP.
W istocie gorący spór o budżet, wywołujący emocje milionów ludzi obawiających się o swoją przyszłość, toczył się jakby pod nieobecność prezesa Rady Ministrów. A sytuacja chyba wymaga tego, by premier w jasny i zdecydowany sposób zaprezentował swoje stanowisko na forum parlamentu. Zwłaszcza że obecny stan finansów nie spadł z nieba, ale jest logiczną konsekwencją czteroletnich rządów obecnego gabinetu oraz polityki finansowej prowadzonej przez Leszka Balcerowicza i jego następcę, Jarosława Bauca.

 

Wydanie: 2001, 34/2001

Kategorie: Wydarzenia

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy