Żałuję, że nie tłumaczyłem „Szatańskich wersetów”
W Kartuzach, w zagubionym pod lasem domu, mieszka tłumacz książek Salmana Rushdiego – Łatwo mówić o Rushdiem w powiązaniu z fanatykami islamskimi i wyrokiem śmierci wydanym na pisarza. Trudniej o jego książkach. Zwłaszcza w Polsce, z lokalną modą na wtórne zdziecinnienie. Tutaj niejeden wątek Rushdiego może poparzyć – mówi Wojsław Brydak, tłumacz powieści Salmana Rushdiego. Dla przyjaciół: Sławek. Mieszka w Kartuzach, w sercu Kaszub, w uroczym domu z widokiem na łąki i las. Wykształcenie muzyczne i teatralne łączy z pasją literacką. Wychodzą z tego między innymi świetne tłumaczenia powieści Kena Keseya, Johna Updike’a i Salmana Rushdiego. – Prawdziwą frajdę sprawiła mi internetowa opinia czytelnika „Ziemi pod jej stopami”. Lektura odmieniła jego wyobrażenie o Rushdiem, postrzeganym jako ofiarę fatwy. Zamiast dwuznacznej postaci wykreowanej przez skandal poznał komentatora współczesnego świata. Rozmawiamy w saloniku. To królestwo muzyki. Królestwo książek jest wyżej, w pracowni. Z kolekcji słowników największą osobliwością jest oksfordzki języka angielskiego w tańszym wydaniu, z sześciu woluminów wielkości mszału pomniejszony fotograficznie do dwóch, za to sprzedawanych ze specjalnym szkłem powiększającym, bo inaczej czytać się nie da. A najciekawszy, zdaniem Sławka, jest słownik zapominanych już idiomów sprzed I wojny światowej – co hasło, to błyskotliwy skrót. Przekład każdej książki zmusza do uczenia się czegoś nowego, od odchodzących w przeszłość marynarskich kolokwializmów z lat 40. przy przekładzie opowiadań Malcolma Lowry’ego po świeżej daty żargon estrady rock and rollowej w „Ziemi pod jej stopami” Rushdiego. Sławek lubi literaturę „gęstą”. Zaczyna od dokładnego przełożenia treści, zapisując jednak warianty. Prawdziwe tłumaczenie zaczyna się później. – Każde zdanie musi być, za przeproszeniem, jak kopnięcie w cztery litery – śmieje się. – Przy tłumaczeniu trzeba umieć błyskawicznie przekształcać zdanie, twierdzenia na przeczenia, strony czynne na bierne, podmioty na dopełnienia i odwrotnie, przekształcać szyk wyrazów i całych zdań podrzędnych; człowiek pióra musi to mieć w małym palcu, jak kompozytor pochody modulacyjne. W środowiskach literackich rzemiosło uchodzi za dziedzinę wstydliwą, ja kształciłem się jednak jako muzyk. A wena? Najłatwiej o nią, kiedy człowiek codziennie siada do pracy o tej samej porze – Sławek cytuje Ravela. Zaczęło się od kryminału Ukończył Państwową Wyższą Szkołę Muzyczną w Sopocie, potem Wydział Reżyserii Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej im. Zelwerowicza w Warszawie (jego zdaniem, szkołę polszczyzny), lecz za swój literacki uniwersytet uważa Zakopane, gdzie spędził dzieciństwo, później już kawałek młodości w sanatorium. – Naprzeciw „Jędrusia” jest biblioteka miejska, niegdyś doskonale zaopatrzona, trafiły tam bowiem książki skonfiskowane w upaństwowionych pensjonatach. W latach 50. był to świetny zbiór literatury przedwojennej, w tym popularnej – wspomina. – To wtedy, jeszcze wpółświadomie, przekonałem się, kim jest tłumacz. Z wypiekami na twarzy czytałem „Stalky’ego i spółkę” Kiplinga, jeśli pamiętam – w wydaniu Roju. Kiedy zamarzyło mi się wypożyczyć ją jeszcze raz, pod ręką było akurat inne wydanie, pod tytułem „Stalky i towarzysze”. Ta sama książka, wpierw fascynująca, wydała mi się drętwą czytanką dla dziatwy. Przygoda z tłumaczeniami zaczęła się od kryminału, „Horoskopu” angielskiej pisarki Elizabeth MacKintosh, piszącej powieści sensacyjne pod pseudonimem Josephine Tey. – To było wkrótce po roku 1989, kiedy ludzie z instytucji artystycznych, wydawnictw i redakcji musieli często szukać nowego pomysłu na pracę. Wcześniej świadomie rozstałem się z teatrem po wieloletnim zauroczeniu. A w 1990 r. już powoli padał miesięcznik artystyczny „Autograf”, w którym pracowałem. Przyjaciel namówił mnie do założenia spółki, do której miałem, jak wyżeł, wnieść aport w postaci przekładu. I wniosłem. Potem nastąpił ciąg barwnych perypetii, dość na tym, że książka do dzisiaj nie wyszła, chociaż oglądałem klisze, za to wywojowałem honorarium od wydawcy, który wykupił prawa od spółki. To była pierwsza lekcja kapitalizmu – opowiada. – Krzepiąca, bo przyjaciel okazał się lojalny, a kapitalista wypłacalny. Mogło być gorzej. Wyczucie polszczyzny Potem przyszła współpraca z gdańskim wydawnictwem Phantom Press, w czasach zalewu kiepskich tłumaczeń, wydawniczych rozkwitów, kantów i plajt. – To by było za proste ujęcie – przestrzega Sławek. – Phantom jest dobrym przykładem. Rodził








