Zarobki futbolistów bardziej frapujące niż gra

Zarobki futbolistów bardziej frapujące niż gra

01.03.2019 Warszawa 24.kolejka Lotto Ekstraklasy mecz Legia Warszawa - Miedz Legnica n/z Artur Jedrzejczak Fot Andrzej Iwanczuk/REPORTER N/z: ARTUR JEDRZEJCZaK

Zarabiana kasa i sportowa klasa rzadko idą w parze Pieniądze w piłkę nie grają, ale ich podliczanie w futbolowym światku jest często uprawianą dyscypliną. Dla niektórych nawet bardziej frapującą niż gra na boisku. Zwłaszcza że pod naszą szerokością geograficzną zarabiana kasa i sportowa klasa rzadko idą w parze. Właściciele i prezesi klubów nie mają jednak wyboru – uczestnicząc w wyścigu na międzynarodowym rynku, muszą płacić piłkarzom ze średniej półki europejskie stawki. W przeciwnym razie ci wybiorą korzystniejszy z finansowego punktu widzenia kierunek. Klasa czy jej brak? Na początku o klasie, a właściwie o tym, na czym polega jej brak. Trafnie wyjaśnił to znany trener Jerzy Jastrzębowski: „Wpływ na to ma kilka zasadniczych elementów. Najważniejszy to brak umiejętności gry jeden na jednego. Dotyczy to każdego zawodnika (i atakującego, i broniącego) oraz każdej strefy boiska. Nie mniej istotna jest niewystarczająca szybkość zawodnika – zarówno motoryczna, jak i przy podejmowaniu decyzji. Szwankuje także niezwykle ważna technika użytkowa. Najkrócej mówiąc, chodzi o tzw. czytanie gry, wybór najtrafniejszych zagrań, współpracę z partnerem, podstawowe umiejętności (podanie, przyjęcie, strzał). Warto zastanowić się nad sensem sprowadzania z zagranicy zawodników przeciętnych, którzy zabierają miejsce w składzie naszej młodzieży. Od tych średniaków zdolni chłopcy niczego się nie nauczą. No, może poza materialnym podejściem do sportu”. Dlatego od lat zasadne jest pytanie, za co i komu płacimy. Z drugiej strony warto sobie uzmysłowić, że kluby piłkarskie są tak naprawdę przedsiębiorstwami, które można kupić, ale trzeba w nie ciągle inwestować. Nie można bowiem co roku wygrywać, zatrudniając tanich zawodników za małą płacę. Teoretycznie istnieją śmielsze kroki, np. systematyczna sprzedaż piłkarzy, ale najpierw trzeba by ich szkolić na odpowiednim poziomie, czego dopiero się uczymy. A do tego jeszcze promować najzdolniejszych w europejskich rozgrywkach, do których polskie kluby kwalifikują się bardzo rzadko. Prawda jest zatem taka, że jeśli chce się wygrywać nawet w kraju, trzeba wydawać więcej, niż klub jest w stanie zarobić. Gorzej, jeżeli po okresie prosperity kolejny sezon okazuje się klapą. Taki przebieg wydarzeń może doprowadzić do tego, że klub będzie osiągał coraz mniejsze przychody, jednak wydatki pozostaną takie same. Spotkało to kilka lat temu m.in. polskie drużyny z długą historią i utytułowane, takie jak ŁKS czy Polonia Warszawa, które przez problemy finansowe straciły licencję na grę w Ekstraklasie i zostały zdegradowane. A w ślad za tym straciły najlepszych piłkarzy i większość sponsorów, czyli możliwość zarobkowania. Na dobre od dna nie odbiły się do dziś. Łodzianie wprawdzie w zeszłym roku wrócili do PKO BP Ekstraklasy, ale zaledwie na sezon. Aby pokazać, jak szybko powstaje finansowa wyrwa, nie trzeba się odwoływać do przypadków historycznych i w jakimś sensie patologicznych. Wspomniane procesy zachodzą bowiem tu i teraz, nawet w ekstraklasowej czołówce. Nie jest tajemnicą, że najlepiej klubom płaci UEFA. Za udział w fazie grupowej najbardziej prestiżowych rozgrywek – Ligi Mistrzów – 15,25 mln euro, czyli prawie 70 mln zł. Skok na ten pułap sportowy i finansowy nie był jednak – mimo że w tym roku po takie frukty sięgnął np. węgierski Ferencvárosi – nawet w zasięgu marzeń właściciela Legii Warszawa, Dariusza Mioduskiego. Plany, co znajdowało odzwierciedlenie w konstrukcji budżetu, ograniczały się do słabszego (i zapewniającego niższe nagrody pieniężne) z europejskich pucharów, czyli Ligi Europy. Do której mistrz kraju może trafić, jeśli z Ligi Mistrzów zostanie wyeliminowany w drugiej rundzie kwalifikacyjnej (i dwóch późniejszych). Do zgarnięcia jest nawet 12 mln euro, niemal 55 mln zł. Których już od czterech lat – w każdym sezonie – brakuje w Legii do spięcia przychodów z wydatkami. Deficyt najbogatszego polskiego klubu, który w poprzednim roku zbudował budżet na poziomie niemal 124 mln zł, sięgał zatem ok. 44%! Gdy przed dwoma laty potwierdzaliśmy u Mioduskiego, czy właśnie taka wyrwa powstała w budżecie Legii po zakończonych klęską kwalifikacjach pucharowych, odpowiedział po prostu: „Budżet jest spięty, ale trzeba było dołożyć. Nie chcę mówić o szczegółach, ale to jest mniej więcej ten rząd wielkości”. Między bajki należy zatem włożyć opowieści o właścicielach zarabiających na futbolu krocie. Oni, jeżeli w ogóle, są bowiem ostatni na klubowej, całkiem długiej

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2020, 52/2020

Kategorie: Sport