Polski film na egzaminie w Gdyni Festiwal podawał doroczny komunikat o stanie naszego kina jak radio o poziomie wody na Bugu we Włodawie. Dziś nikt nie czeka na takie komunikaty. Zwłaszcza że słychać je cały czas i że przeczą sobie nawzajem. Ale „Rejs” trwa… Tego roku w konkursie znalazło się 18 dziełek: od „Ziarna prawdy” po „Body/Ciało”. A co będzie, jak wygra „Hiszpanka”? W każdym razie prestiż imprezy i tak jest mniejszy niż choćby w 1969 r., gdy rodzime dzieła pokazywano tylko na Lubuskim Lecie Filmowym w Łagowie. Zwanym Łagrowem z tej racji, że niekończące się nocne imprezy w gronie branżowym potrafiły mocno przeczołgać. Ale też artyści i pismacy do świtu skakali sobie o tamte filmy do gardeł. Ówczesny guru krytyki Aleksander Jackiewicz gotów był się bić na pięści o polski film z niesfornym Krzysztofem Mętrakiem. Poza tym pływało się łódką po jeziorze, siadywało w klapkach przy ognisku i narzekało na Gomułkę. Jakie czasy, taki festiwal! Na szczęście Gierek kino sobie odpuścił na rzecz telewizji. A kiedy kierował film do produkcji, otwierał mu konto w banku bez stawiania limitów. Pojawiła się szansa na nowe otwarcie w polskim kinie. No i Łagów zrobił się ciasny, zgrzebny i prowincjonalny. Gdańsk (potem Gdynia) to było miejsce na festiwal polskiego filmu. Ostatecznie Cannes i Wenecja też leżą nad morzem. Festiwal wystartował w 1974 r. w gdańskim kinie – a jakże! – Leningrad. A filmy pokazywano też w zakładach pracy, wszak klasa robotnicza po fajrancie niczego nie pragnęła bardziej, niż zrelaksować się przy „Iluminacji” Krzysztofa Zanussiego. Zaproszone na festiwal państwo reżyserostwo, operatorstwo i aktorstwo kwaterowano głównie w akademikach, bo hotele były dla turystów (daj Boże dewizowych). Tylko szefostwo imprezy rezydowało w Grand Hotelu. Biura urządzono na kortach Sopockiego Klubu Tenisowego. No i – co za wyczyn! – wydłużono pracę kilku lokali gastronomicznych do północy. Za wszystkim stał sekretarz KW PZPR w Gdańsku Tadeusz Fiszbach. Za siedem lat zobaczy się na festiwalu w „Człowieku z żelaza”. I nie będzie to wizerunek pochlebny… Kieślowski wystawia świadectwo moralności Moment był delikatny. Bo o polskiej szkole filmowej wszyscy zdążyli już zapomnieć. Gomułka w marcu ’68 połowę filmowców wygnał z kraju, a drugą połowę zastraszył. Nie bardzo było co pokazywać. Na szczęście Gierkowi wytłumaczono, że film również powinien mieć swoją Hutę Katowice. I na otwarcie pierwszego festiwalu pokazano „Potop”. Kręcony z takim zadęciem, że pod Jasną Górę zwożono sztuczny śnieg, a husarię grała kawaleria Mosfilmu gdzieś na stepach za Kijowem. Dzisiaj tylko pomarzyć… Ale festiwal szybko doczekał się „swojego” kina. Konkretnie: „kina moralnego niepokoju”. Kieślowski, Holland, Kijowski, Falk opowiadali historyjki o młodszym referencie, który w czwartych drzwiach po lewej stronie korytarza piątego wydziału wielkiej koksowni hamletyzuje nad nieprawidłowościami w wypłacie premii kwartalnej. Ale widz i tak wiedział swoje – tu chodzi o Polskę! A kiedy zobaczył na festiwalu faceta w dżinsach i amerykańskiej kurtce wojskowej, wiedział na sto procent – to reżyser. I to od „moralnego niepokoju”. Taki panował szyk. Wajda obejmował tych podszczypywaczy realnego socjalizmu wysokim patronatem, ale sam nie bawił się w detale. W 1977 r. wyrąbał na festiwalu „Człowieka z marmuru”. Że nie dostał żadnej nagrody? A kto miał mu ją dać? Szefem jury był Czesław Petelski, reżyser, o którym było wiadomo, że nigdy nie podskoczy. Dziennikarze akredytowani przy festiwalu przewiązali więc wstążeczką cegłę, flamastrem nabazgrali dedykację i taki laur – prosto od Birkuta – wręczyli reżyserowi na schodach. Bo o premiowaniu filmu w trakcie gali nie było mowy. W roku 1980 filmy zaczęto pokazywać zaledwie tydzień po podpisaniu porozumień sierpniowych, i to w sali NOT, ledwie 500 m od słynnej już wówczas sali BHP. Po pozwolenie na zorganizowanie festiwalu pojechał sam Wajda – wprost do Wałęsy. Oczywiście takie pozwolenie nie było potrzebne, ale festiwal z pieczątką Wałęsy to było coś! No i zaraz pokazano nie całkiem jeszcze zmontowany dokument „Robotnicy ‘80”. To był haust świeżego powietrza. Rok później, w pełni „karnawału Solidarności”, na festiwal wystawiono aż siedem półkowników, w tym „Ręce do góry” Jerzego Skolimowskiego, które przeleżały 14 lat. Przewodniczący jury Jerzy Andrzejewski, wówczas już skrachowany pisarz, niewydarzony opozycjonista i zaawansowany alkoholik, grzmiał: „Należy uczynić wszystko, aby
Tagi:
Wiesław Kot









