Zaśpiewać z Madonną

Zaśpiewać z Madonną

Najwięcej problemów miałam z piosenkami po francusku. Tutaj musiałam się uczyć na pamięć niemal po literze Natasza Urbańska – Okres noworoczny spędzała pani w Kenii. Czy było strasznie? – W telewizji i gazetach straszyli, jednak myśmy spędzali czas całkiem przyjemnie. W dniu, kiedy doszło do tych zamachów, zorganizowano nam właśnie wycieczkę na safari. Samoloty też odlatywały z Kenii bez zakłóceń. Z mojego punktu widzenia sprawa została rozdmuchana przez media. – A jak pani się czuje w Rosji? – Jeździłam tam dosyć często jeszcze wtedy, gdy zajmowałam się gimnastyką artystyczną. Obozy, zgrupowania sportowe pamiętam dosyć wyraźnie. Rodzice i trenerzy naszych rosyjskich koleżanek starali się zapewnić nam jak najlepsze warunki, mimo to przeżywałam szok. Hale sportowe i nasze miejsca noclegowe, zwłaszcza łazienki, były pełne karaluchów. Trzeba było najpierw zapalić światło i czekać, aż te opasłe owady pouciekają do swych nor. Patrzyłam z przerażeniem na falujące sufity i na śmietanę, którą się popijało obiad. To były jeszcze w Rosji trudne czasy, kiedy wszystkiego brakowało. Rodzice zawodników radzili sobie jakimiś sposobami, kiedy dostarczali nam kiełbasę i kroili w cieniutkie plasterki, bo pewnie nie było ich stać na takie frykasy. A potem poznałam Moskwę już bogatą, choć dla mnie nadal szokującą. Wtedy spektakle „Metra” były wielkim wydarzeniem, bo Rosja przeżywała ogromny bum musicalowy. W przygotowaniu rosyjskiej wersji przedstawienia uczestniczyłam jako asystentka reżysera, a potem występowałam w spektaklu „Czarownice z Eastwick”. Śpiewałam po rosyjsku, miałam nawet swój fanklub w Moskwie, i to wspominam fajnie. Ale brud, obyczaje, pewna brutalność i rozpychanie się na ulicy, na chodniku, gdzie nikt nikogo nie przepuści i raczej potrąci ramieniem, niż ustąpi, nie były takie miłe. Janusz Józefowicz czuje się w Rosji jak u siebie, a ja nie do końca, choć przecież jesteśmy tak bardzo do siebie podobni. Warszawa i Moskwa to jednak dwa różne światy. Tam nawet jest problem ze świeżymi bułeczkami na śniadanie. Nie ma czegoś takiego. Podgrzewa się stare pieczywo, a po godzinie jest ono już twarde jak kamień. To są może drobnostki, ale z nich właśnie składa się cały świat. – Ale to właśnie Natasza jest rosyjskim imieniem, nie Janusz. – Miałam z tym pewien problem, bo w szkole dzieciaki czepiały się tego imienia i mówiły „Ruska”. Ale teraz już dziękuję rodzicom, że tak się nazywam. Podoba mi się to imię i jest mi z nim dobrze. W sumie wybór pochodził od mojego dziadka, bo gdy miałam się urodzić, to we Francji mówiło się o księżniczce Nataszy. Dziwiono się, że francuska księżniczka, a imię rosyjskie, i wyczuwano w tym jakąś wartość. Tak zostałam Nataszą. – Czy od gimnastyki artystycznej do tańca i estrady wiedzie prosta droga? – Dziesięcioletnia przygoda ze sportem na pewno mnie wiele nauczyła. Wtedy miałam nadzieję, że będę najlepszą Polką i pojadę na igrzyska olimpijskie, by zawalczyć o złoto, choć w tej konkurencji królowały Rosjanki i Bułgarki. Ale ja też trenowałam pod okiem rosyjskich gwiazd sportu i w barwach Klubu Legia wielokrotnie zdobywałam mistrzostwo Warszawy. Jednak gimnastyczki nie są tancerkami, choć ten rodzaj sportu daje dobrą podstawę do tej pracy. Uczy systematyczności i wytrwałości, przekonuje, że tylko ciężka praca przynosi efekty. Jestem „rozciągnięta”, fizycznie sprawna, wytrzymała, ale na początku byłam na pewno zbyt sztywna. Do Buffo przyjęto mnie jako tancerkę. Przełomowym momentem było jedno z przedstawień „Metra” w Teatrze Dramatycznym w Warszawie. Oglądałam je zza kulis, Kasia Groniec śpiewała „Szyby”, a zaraz pojawiła się tancerka z solówką. Pojawił się Janusz Józefowicz i spytał, czy chciałbym „to” zatańczyć. Odpowiedziałam oczywiście, że tak, ale w głębi serca pragnęłam „to” zaśpiewać. I na własną rękę zaczęłam się uczyć, chciałam zostać wokalistką. – Dziś mówi się o projektach nagrania płyty. – Ciągle szukam materiałów, bo do tej pory byłam jedynie odtwórczynią przebojów innych artystów, tymczasem własna płyta musi zawierać coś oryginalnego, mojego. – Czyli co? – Na pewno nie będę pisać własnej muzyki, bo są lepsi, którzy to robią. Mam swój gust, ale jestem wciąż na początku drogi, a na płycie musi być mój własny świat, mój charakter. – Jak Natasza Urbańska widzi i odbiera te wielkie osobowości „ze świata”, z którymi dane

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 05/2008, 2008

Kategorie: Kultura