Komedia od poniedziałku do poniedziałku

Komedia od poniedziałku do poniedziałku

Dabrowski z lewej Okonski z prawej wszystkie dzjecia podpisujemy fot archiwum WTK: Marek Grotowski, Artur Zachorodny

Wrocławski Teatr Komedia, najstarszy prywatny teatr w Polsce, zaczął 20. sezon Wojciech Dąbrowski i Paweł Okoński – aktorzy, właściciele Teatru Komedia Powstał przed teatrami Krystyny Jandy czy Emiliana Kamińskiego. Uchodzi za najlepszy prywatny teatr komediowy w Polsce – a niech ktoś spróbuje zaprzeczyć! Właścicielami są Wojciech Dąbrowski i Paweł Okoński (kolejność alfabetyczna), aktorzy wrocławskiego Teatru Polskiego, Wojtek Dąbrowski także Wrocławskiego Teatru Pantomimy, uczniowie m.in. Igora Przegrodzkiego i Henryka Tomaszewskiego. Najpierw był Teatr Poniedziałkowy. Paweł Okoński: – Poniedziałkowy, bo graliśmy tylko w poniedziałki, kiedyś to był „święty dzień” dla teatru. Szukaliśmy terminów u kolegów z różnych teatrów, a wolne mieli prawie zawsze w poniedziałki. Teraz gramy od poniedziałku do poniedziałku. Teatr Poniedziałkowy ewoluował w kierunku teatru repertuarowego na każdy dzień tygodnia. Wojciech Dąbrowski: – Zaczynaliśmy w 1997 r. z Mariuszem Łukasiewiczem, nieżyjącym niestety właścicielem nieistniejącego już Lukas Banku. Zrodził się pomysł, by zrobić dla banku spektakl. Mariusz się zapalił, lubił takie innowacyjne pomysły. W największych miastach wynajmowaliśmy teatry, kluczowi kontrahenci, klienci Lukasa, przychodzili z rodzinami i okazało się to sukcesem. Na początku jeździliśmy tylko w poniedziałki. Mariusz finansował nam przez 10 lat premierę jednej sztuki w roku, ludzie czekali na nas z utęsknieniem, wspominali po latach pierwszy i kolejne spektakle. Potem zmieniły się władze w Lukas Banku, Francuzi mieli inny sposób myślenia. Zaczęliście mocnym uderzeniem, Wojciech Pokora wyreżyserował wam „Kochane pieniążki” Raya Cooneya. PO: – Cooney był we Wrocławiu znanym autorem, od 1992 r. na Scenie Kameralnej Teatru Polskiego gramy „Mayday”, u nas „Mayday 2”. Od tej premiery zaczęła się we Wrocławiu epoka teatru komediowo-farsowego na większą skalę, a Ray Cooney jest marką, oferuje dobrze skrojoną komedię. Londyńska agencja wahała się, nie udzielała łatwo licencji, byliśmy dla nich teatrem znikąd. Cooney dowiedział się o nas, sam był aktorem i dał nam szansę. A Wojciech Pokora gwarantował wiedzą, talentem i pozycją artystyczną w Polsce, że to może być coś fajnego. Jak wyglądało budowanie własnego teatru? WD: – Nie było wielkiego bólu tworzenia, były zapał i chęć pracy, a pieniądze dzięki Mariuszowi spadły nam z nieba. Szkoda nam było tego spektaklu, chcieliśmy go jeszcze zagrać, zatrzymać, a potem następne. Graliśmy na Dworcu Świebodzkim, w Teatrze Lalek, w Teatrze Kameralnym. PO: – Najważniejsze dla teatru jest miejsce do grania. Mieliśmy szczęście, że prezydenci miasta, wtedy Zdrojewski, potem Dutkiewicz, łaskawym okiem patrzyli na nasze poczynania. Podpisaliśmy porozumienie z miastem i Teatrem Lalek. W tym prężnie działającym miejscu dostaliśmy terminy – oczywiście poniedziałki. Zdradziliśmy na chwilę lalki na rzecz zawodowej sceny z obsługą, techniką, światłem i dźwiękiem, z szatnią i strażakiem, kiedy ówczesny dyrektor Teatru Polskiego Jacek Weksler pozwolił nam grać na Scenie Kameralnej. WD: – Tułaliśmy się, szukając swojej sceny. W końcu wróciliśmy i zakotwiczyliśmy w budynku wrocławskiego Teatru Lalek. Dzięki dobrym relacjom z dyrektorem Jasińskim czujemy się tu jak u siebie. To tak nie po polsku, nie narzekacie, nie cierpicie, było bez bólu, rwania włosów? WD: – Pewnie, że nie zawsze było łatwo. Wolimy się skupiać na „słonecznej stronie” i nie tracić energii. PO: – W dodatku pracujemy w jednym z najpiękniejszych secesyjnych budynków, stojącym w parku z fontanną. Wygląda jak miniaturowa Comédie-Française. Dwóch aktorów, dwie osobowości, dwóch właścicieli. 20 lat to stare, dobre małżeństwo, różnice zdań i zmęczenie materiału. Jak rozkładacie siły? WD: – Jak w starym, dobrym małżeństwie – trzeba umieć się mijać. Są momenty, kiedy emocje biorą górę i się rozstajemy, ale później się godzimy. Nauczyliśmy się tolerować siebie, schodzimy sobie z linii strzału i to jest metoda na trwanie. Z wiekiem zresztą tolerancja wzrasta. Paweł jest człowiekiem bardzo spokojnym, ja – cholerykiem, odreagowuję wszystko tu i teraz, natychmiast, muszę się wygadać. Paweł nie ma zwyczaju krzyczeć, reagować impulsywnie. Jestem też zdecydowanie bardziej technokratyczny od Pawła, inaczej patrzę na świat. Gdybyśmy byli takimi samymi ludźmi, to ten teatr by się nie rozwijał, a tak za każdym razem wchodzimy szczebel wyżej.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2016, 50/2016

Kategorie: Kultura