Legendarny klub studencki wychował wielu dzisiejszych polityków, biznesmenów i naukowców. Później ich drogi się rozeszły Na ekranie zrobionym z papieru i koców azbestowych leci długometrażowy film Jerzego Karpińskiego. Przesuwają się scenki z kabaretów, pierwszych zatłoczonych jam session, afisze na mieście, gazety z fotosami. W onirycznym skrócie przemykają młodziutkie twarze gwiazd. Za chwilę przybędzie im lat. Stop-klatka, mignięcie, zmiana scenografii. Na koniec unieruchomione nad klawiaturą ręce pianisty i spopielający wszystko ogień. Postaci zastygają niczym w chocholim tańcu. To historia młodości Stodoły, baraków, piosenek, osobowości. Od nakręcenia filmu upłynęło 25 lat. Mieszają się fakty, daty, tamte wydarzenia wydają się nierealne. – My nie zdawaliśmy sobie wtedy sprawy, że przeżywamy coś szczególnego. Po prostu tak żyliśmy – wspomina Elżbieta Jodłowska, najbardziej „temperamentna” kabareciara Stodoły, wyciągając z piwnicy wielkie tekturowe pudło pamiątek… Przez okno na parkiet Siedzę w klubie Tygmont z Markiem Karewiczem, naczelnym fotografikiem kilku jazzowych pokoleń i starą gwardią jazzu tradycyjnego w Stodole, Waldemarem Kurpińskim i Jerzym Bojanowskim. Oglądamy fotografie z baraku przy Emilii Plater, które Karewicz wywołał po raz pierwszy po 45 latach. – Ile osób rozszyfrujecie? – pyta kolegów, pokazując jeden z koncertów. Wyliczają: Jurek Zabiegliński, Tadeusz Federowski… – grali w Stodole od początku, prawie z urzędu. – A to Ptaszyn Wróblewski! Tyle włosów miał wtedy? Na innej fotce zatrzymany w kadrze Henio-Meloman. Zna go każdy. Gdy nikt już nie tańczył, on jeszcze trzymał się na parkiecie. Niezniszczalny. Karewicz wspomina: – Waldek powiedział mi: „Słuchaj Marek, otwierają Stodołę”. Poszedłem, a tam zbity tłum. O wejściu nie było mowy, ale na bramce stoi mój koleżka, Gienek Frajer i krzyczy: „Maruś, o co ci chodzi?!”, „Chcę wejść!”, „Maruś, tu są minimalne szanse, ale idź w kierunku toalety!”. Na otwarcie wlazłem więc przez okno damskiego WC na sam środek parkietu, gdzie stał już zupełnie pijany Jaskóła, bo wcześniej nosił do klubu skrzynki z piwem. Jaskóła to kolejna kultowa postać. – Jak dobrze popił, onomatopejami przypominającymi angielski improwizował jazz. Kiedyś przy tym śpiewaniu spadł razem z kwietnikiem z pierwszego piętra. Był 5 kwietnia 1956 r. Swingował sekstet Jurka Zabieglińskiego, a na parkiecie kołysał się słynny Henio-Meloman, Gienek Frajer (wtedy szatniarz i bramkarz, a dziś biznesmen Eugeniusz Halski) i mnóstwo najpiękniejszych dziewczyn, ubranych w krochmalone tetrowe spódnice i trumniaki, czyli ufarbowane na czarno pepegi (z Poznańskiej Fabryki Przemysłu Gumowego) z odciętymi sznurowadłami. – Większość z nich – dowcipkuje Karewicz – nosiła tzw. saszynki, obcisłe majtki z satyny, na suwaczek od środka. Musiały wciągać brzuchy, żebyśmy mogli je zdjąć. Klub na Emilii Plater wyglądał biednie. Służył jako stołówka budowniczym Pałacu Kultury i Nauki. Gdy otworzono pałac i radzieccy robotnicy pojechali do siebie, barak wypożyczyła Politechnika Warszawska. W dzień był jadłodajnią dla studentów, a w czwartki, soboty i niedziele najlepszą w mieście knajpą kategorii III, spowitą specyficznym zapachem z kotłów. – Wtedy chodziło się albo do Stodoły, albo do Hybryd – opowiada pan Marek. – Jak się koledzy spotykali na mieście, witali się: „Stary, coś ty się tak dziś odpier…?”, „Idę do Hybryd. A ty jak szmaciarz”. „Bo ja do Stodoły”. Wszyscy najcieplej mówią o dużej pani Tosi (Taranta), która stała przy barze przez najlepsze stodolane lata i trzęsła całym klubem: – Koniec koncertu, zgasić światło – zarządzała i wyłączano prąd. – Podczas występów siedziała za kulisami, coś człowiekowi przeprasowała, przyszyła guzik. Gaśnica i pianino marki Kerntopf 7 stycznia 1961 r. odbył się pożegnalny bal Stodoły przy Emilce. Ponoć klub w tym miejscu szpecił Śródmieście. Ówczesny szef Stodoły, Waldemar Rybakiewicz, mówił w wywiadzie dziennikarzowi „Politechnika”: „Nie łamiemy się. Zapisz to, że Stodoła nie przestaje istnieć”. Nazwę klub zawdzięcza taksówkarzom: „Gdzie mam podjechać? – A pod tę stodołę!”. I tak zostało. Tej tradycji obskury klubowicze byli wierni przy każdych przenosinach, a było ich sporo. A to pożar, to biurokracja, rozbiórka. „Na cichą uliczkę Trębacką ciągną niczym muzułmanie do Mekki tłumy warszawskiej młodzieży – pisał „Dziennik Ludowy” w 1963 r. – Celem pielgrzymek
Tagi:
Edyta Gietka









