Z kosą na lewaka

Z kosą na lewaka

10 lat więzienia za zaatakowanie wymyślonego wroga

Maciej Dowhyluk idzie po pracy – jest grafikiem komputerowym – Tamką do domu. To już bardzo blisko. Nagle zza rogu kamienicy wyskakuje dwóch zakapturzonych mężczyzn. Przewracają Dowhyluka na chodnik, kopią podkutymi glanami.
– Ty lewacka k… zabijemy cię! – krzyczy jeden z napastników.
Ofiara zasłania oczy, bo czuje na twarzy strumień gazu łzawiącego.
Tamka to ruchliwa ulica na warszawskim Powiślu – w miejscu napadu natychmiast robi się zbiegowisko. Ktoś krzyczy: – On ma nóż! Grafik już tego nie słyszy – zwija się z bólu. Leży w coraz większej kałuży krwi. Ktoś zawiadamia pogotowie, w szpitalu już się szykują do operacji – ostrze noża przebiło płuco. Jest wieczór 16 maja 2006 r.
– Pacjent miał szczęście – mówi po trudnym zabiegu chirurg. Niewiele brakowało, aby cios okazał się śmiertelny.

Zapamiętaj twarze zdrajców

Dwa dni później na stronie internetowej Redwatch info pojawia się informacja: „Teraz Maciej Dowhyluk, jutro cały lewacki pomiot”. Ekipa policyjna, która szuka sprawców napadu, analizuje treści pojawiające się w tej witrynie – wizytówce neonazistowskiej organizacji Blood and Honour (Krew i Honor). Publikowane są tam zdjęcia, adresy i informacje o aktywistach organizacji i mediów lewicowych, osób ze środowisk anarchistycznych, gejowskich, a także działaczy na rzecz praw człowieka. Wśród tak napiętnowanych jest m.in. znany pisarz z Gdańska Paweł Huelle, a na drugiej pozycji 30-letni Maciej Dowhyluk jako „główny szef warszawskiej antify, pseudonim ťChirurgŤ, wzrost 185 cm. Dłuższe, przetłuszczone włosy, mieszka w okolicy Tamki. Nie jest punkiem, jest lewakiem. Może być groźny w starciu”.
Odwiedzający tę witrynę czytają apel: „Zapamiętaj miejsca, twarz zdrajców, bo oni wszyscy zapłacą za swe zbrodnie. Niech tylko zaczną swoją propagandową szopkę w obronie lewaka, który jest współodpowiedzialny za morderstwo Adama”. To nawiązanie do tragicznej śmierci w 2001 r. na warszawskiej Starówce 18-letniego Adama Kuszewskiego. Śmiertelnie pobity Kuszewski był skinheadem. Według aktu oskarżenia, tego tragicznego wieczoru grupa punków zaatakowała skinów – swych ideologicznych wrogów. Jeden z nich podczas bijatyki rzucił butelką po piwie. Tak nieszczęśliwie, że rozprysła się na głowie Adama, który upadł na granitową kostkę i już nie odzyskał przytomności. Po trzech dniach zmarł. W śledztwie policja wytypowała sprawcę – to Mirosław B., punk, a może raczej anarchista. Zdaniem świadków obrony, było inaczej – to grupa „wolnościowców”, bojówka warszawskiej antify, otoczyła Barbakan, szukając okazji do starcia z punkami. Jej przywódcą jest Maciej Dowhyluk. A przypadkową ofiarą stał się Kuszewski.
Strona internetowa Redwatch info chętnie udziela gościny ideologom NOP – Narodowego Odrodzenia Polski. To ich sympatycy odbijają nocą na murach szablony z hasłami: „Polska dla Polaków”, „White Proud” albo „Jude raus!”. Często pojawia się rysunek zgiętej ręki, która dzierży miecz. „Miecz – można przeczytać na Redwatch info – ma przeciąć zło i zgniliznę, toczące naród. Symbolizuje walkę z wrogiem: z komunizmem, nasilającą się imigracją obcych nam narodowo i rasowo elementów i masońsko-żydowskim spiskiem przeciwko narodowi polskiemu”.
Sprawcy napadu na Tamce pozostają nieznani, choć pod zarzutem publicznego nawoływania do ksenofobicznych nienawiści zatrzymano 40 osób. W tej grupie jest 24-letni Marek B., syn warszawskich dziennikarzy, rozwiedzionych. Chłopak podczas przesłuchania na policji powiedział, że jest zdecydowanym subkulturowcem, jednak nie skinheadem. Nie pracuje, nie uczy się.
– W tej chwili odpoczywam – wyznaje – miałem zapalenie wątroby typu C. Ponieważ mam dużo czasu, jeżdżę na koncerty muzyki rockowej. Surfując po internecie, sporadycznie wchodzę na stronę zawierającą treści faszystowskie.
Twierdzi, że o Macieju Dowhyluku nigdy nie zamieszczał żadnych tekstów. Nie zna dziewczyny o imieniu Julia, kastet owszem, posiada, ale kupił go do obrony. Przyznaje, że był legitymowany po piciu alkoholu, zażywał marihuanę i amfę. Na pytanie, co robił 16 maja 2006 r. na Tamce, odpowiada, że szukał apteki, żeby kupić hepatil. Zaznacza, że jest pod opieką psychiatry; leki, które brał na zapalenie wątroby, mają skutki uboczne, wywołują depresję.
– Jest pan wolny – słyszy od przesłuchującego go policjanta.

Od roku nikogo nie pobiłem

Trzy miesiące później wcześnie rano pod ośrodek kolonijny Marina Templariusz w Czaplinku nad jeziorem Drawsko podjechały samochody na warszawskiej rejestracji. Wyskoczyli z nich ubrani na czarno policjanci w kominiarkach. Obudzone dzieciaki zobaczyły, jak antyterroryści wyprowadzają skutego pana Marka, który w ośrodku naprawiał im huśtawki.
Od tej chwili o Marku B. gazety często będą pisały per nożownik z Tamki. Śledczy wiedzą już znacznie więcej o tym, co zdarzyło się na Powiślu. Zgłosiło się wielu świadków. Widzieli, że temu z dwóch napastników, który kopał leżącego mężczyznę, w pewnej chwili zsunął się kaptur i odsłonił ogoloną na zero głowę. Okazało się, że za uciekającym z miejsca wypadku pojechali kierowcy znajdujących się w pobliżu samochodów. Zobaczyli wyrzucany w biegu nóż, a następnie lateksowe rękawiczki.
Na trop, że mógł to być Marek B., pierwszy wskazał ranny Maciej Dowhyluk. Napad kojarzył mu się ze stroną internetową Redwatch.
A dlaczego Marek B.? Bo jest wyznawcą tej ideologii, kiedyś z tego powodu doszło między nimi do spięcia. B. wiedział, gdzie mieszka Dowhyluk. Poza tym chodzi o dziewczynę. Julia, narzeczona Macieja, zna Marka B. jeszcze ze szkoły podstawowej. Kiedyś byli parą.
W mieszkaniu Marka B. policja zarekwirowała m.in. twardy dysk z komputera, jego koszulkę z napisem Skrewdriver, Blood Honour, gazetę „Skinhead Magazine”, kastet. Przełomem w śledztwie stało się odczytanie rozmowy Marka B. na Gadu-Gadu z zarejestrowanym jako Janek lub Misiek. Oto niektóre jej fragmenty, włączone do akt prokuratorskich:
25 grudnia 2005 r. Marek B.: „Wyczaiłem Chirurga, ale on się bał wyjść przed budynek. Ale jeszcze k… złapiemy (…)”. Kilka dni później B. chce, aby Misiek doradził mu przy zakupie dobrego noża. W dalszej korespondencji sugeruje konieczność „przygazowania Taliba”. „Myślałem też o takiej opcji, żeby jakiegoś cwela oblać podpałką do grila i zajarzyć. (…) Jak wreszcie ubijemy tego pedała, to urośniemy do rangi bogów”. W kolejnej rozmowie B. wspomina o potrzebie „dojechania kogoś na ostro”. Tak, „by poszła fama, że jesteśmy świrusami. Na tej opinii będzie można długo jechać”.
Wkrótce potem B. chce pożyczyć od Janka samochód na „akcję bojową”, skierowaną przeciwko niejakiemu Koskowi, którego można dopaść na warszawskim Dworcu Zachodnim, gdzie myje szyby. Z korespondencji wynika też, że na stronie internetowej Redwatch umieszczono zdjęcie Koska. B. i Janek rozważają ewentualność przeprowadzenia „akcji na Żyda” (Koska? – HK) i Taliba, czyli Macieja Dowhyluka ps. „Chirurg”.
14 stycznia 2006 r. B. chwali się Jankowi, że chłopcy namierzyli na Allegro „Chirurga”, który podaje tam adres swojej firmy. Ale dochodzą do wniosku, że najpierw muszą zająć się Koskiem. Sugestia Marka B: „Najlepszymi dniami do ataku byłyby wtorek i czwartek. Bo wtedy on chodzi do szkoły”.
6 kwietnia B. opowiada Jankowi o akcji, jaką zamierzał przeprowadzić w pobliżu klubu Dwa Kotły, gdzie miał się odbyć koncert lewaków. Jednak w ostatniej chwili się wycofał, bo „w rejonie klubu było zbyt dużo psów”…
W każdym razie – decydują już grubo po północy – (nadal aktualny jest plan, żeby „jedna fura czekała na Żyda, druga na Taliba, gdy będą wracali zmelanżowani z imprezy. Wtedy się natną”.
Jeszcze Janek: „Ostatnio z trzech różnych źródeł słyszałem, że lewaki z kosami biegają”.
Te obawy tylko rozgrzewają Marka B.: „Ja mam już włączoną opcję, ostatnio chciałem lać pod kerfurem. K… jak Koska dorwę, to mu mamką łapy poobcinam. Albo jakąś inną k… lewacką, wszystko jedno”.
Pod koniec tej rozmowy B. narzeka, że od roku nikogo nie pobił i ma nieodpartą potrzebę odrobienia straconego czasu. Chce rozpocząć rok od „mocnego pierdolnięcia”. Ostrzega Janka: gdyby złapała go policja, to w razie pytań, z kim się koleguje, ma mówić, że poznali się w czasie egzaminu na historię na uniwerku. Uspokaja, że „psy” się do niego nie przyczepią, bo w ewentualnym wywiadzie środowiskowym wyjdzie, że jest z dobrej, inteligenckiej rodziny, żadna patologia.
Trzy miesiące później Marek B. żali się Jankowi, że zmarnował wieczór, bo okolica Kotłów „była obstawiona, tam ich w pi… stało przy wejściu na oko 60 sztuk, więc uderzyliśmy do centrum, gdzie pełno psów z okazji rocznicy śmierci papieża, ale wyczailiśmy trzech na przystankach, wysiedliśmy, żeby ich zrobić, a te kundle do autobusu, no i ch… Przejeżdżaliśmy obok przystanku a tam 3 mordy stały, między nimi Chirurg i jakaś dupa. Jak tylko zobaczyli, że biegniemy w ich stronę, to sp… jeszcze frajerzy dupę zostawili, czajesz? Goniliśmy ich kawałek, ale te pedały pobiegły w stronę Kotłów…” (w oryginale słowa wulgarne są w pełnym brzmieniu).
Innego wieczoru analizują na Gadu-Gadu zdjęcia ze strony internetowej Redwatch. Upewniają się, że jest ona aktualizowana. Janek informuje, że dał komu trzeba cynk, aby na stronie znalazło się zdjęcie Dowhyluka. Przeglądają inne fotografie „zdrajców”.
„Tego cwela obczajam – pisze Marek B. – z oczu mu patrzy takim sowieckim tłukiem. Paru gnojom pewnego dnia z przyjemnością wskoczę na łeb. Chociaż wolę białą broń.
– Zależy, co chcesz zrobić – zauważa Janek.
– Dorwać paru patałachów i uszkodzić ich konkretnie.
– Myślałem bardziej o cięciu i łamaniu, ale szkło w dupsko też można wsadzić”.
Mają pewne obawy, czy aby po ich bojowej akcji „Chirurg” jako męczennik antify nie znajdzie się over the top. „A to przestaje być śmieszne”.
Tak rozmawiają noc w noc, do 17 maja 2006 r., czyli następnego dnia po zaatakowaniu Dowhyluka na Tamce. Ostatnie słowa Janka na Gadu-Gadu: „Przypominam, jak by co, to żeśmy się nie widzieli, a poznaliśmy się na egzaminie na studia”. Wtedy już w ich telefonach komórkowych był wysłany przez anonimowego nadawcę SMS: „Chirurg został śmiertelnie pchnięty dziś nożem pod swoim domem. Jeśli to wasza robota, to możecie sobie pogratulować”.
Kilka godzin później Janek przyszedł do domu Marka B. Powiedział: – Nie wiem jak ty, ale ja wyjeżdżam za granicę, nieważne dokąd. Od tej chwili wszystkie moje telefony są nieaktualne.
Do dziś dokładny adres drugiego napastnika z Tamki jest policji nieznany. Podobno mieszka w Anglii.

Dziabnąłem go

W czasie drugiego przesłuchania doprowadzony z aresztu Marek B. przyznał się do napaści na Tamce. Żałował tego, co zrobił, wbrew temu, co wypisywał na czacie, nie miał morderczych planów: – Gdy zobaczyłem Dowhyluka, powiedziałem do Janka: dobra, psiknij gazem, a ja go dziabnę w dupę. To by go skompromitowało w lewackim środowisku. Ale tylko tyle.
Gonili swą ofiarę, Janek użył gazu pieprzowego. W wytworzonej chmurze widać było tylko zarys męskiej sylwetki i chybiony cios noża podszedł pod płuco. B. nie pamiętał, aby potem kopali ugodzonego.
– Co podejrzany miał do Dowhyluka? – chciał wiedzieć śledczy.
– To są stare porachunki – wyjaśnił B. – W 2005 r. bojówka lewaków od „Chirurga” zaatakowała mój zespół muzyczny w klubie Dwa Kotły. Napadli na nas z kijami bejsbolowymi, kastetami; kilku kolegów miało rany.
– Jednym z atakujących był Maciej Dowhyluk? – upewniał się prokurator.
B. nie miał co do tego wątpliwości, choć dokładnie nie widział napastników. Przecież „Chirurg” pisał na czatach w internecie: „Pojawiajcie się na koncertach, a wyjdziecie brzydcy”.
Marek B. na pytanie, jakie ma poglądy, odpowiadał, że patriotyczne, jest „dużym wielbicielem prezydenta i premiera” (wtedy byli nimi bracia Kaczyńscy – HK). Dlatego nienawidzą go anarchiści i lewacy. A on nienawidzi komuny.
Prokurator doszedł do wniosku, że zranienie Macieja Dowhyluka ma luźny związek z neonazistowską stroną Redwatch. Głównym motywem napadu była zemsta. W akcie oskarżenia wyeksponowano opinię biegłych z zakładu medycyny sądowej, że gdyby ofierze nie udzielono szybkiej pomocy, mogła zginąć. Marek B. musiał zdawać sobie z tego sprawę, bo jak wynika z opinii psychologów, ma ponadprzeciętną sprawność umysłową. Ten komplement, o paradoksie, uwypuklił niekorzystne cechy osobowościowe oskarżonego: niedojrzałość uczuciową, egocentryzm, labilność emocjonalną, agresywność w trudnych dla niego sytuacjach. Podczas obserwacji psychiatrycznej stwierdzono też „objawy niepożądane występujące w trakcie leczenia wirusowego zapalenia wątroby typu C za pomocą interferonu alfa i rybawiryny”. Ale zdaniem biegłych wszystko ustąpiło po zakończeniu kuracji, czyli ponad miesiąc przed napaścią na Tamce. Dlatego prokurator uznał, że ma do czynienia z planowaniem morderstwa i nie zgodził się, aby Marek B. odpowiadał z wolnej stopy.
Swoje 23. urodziny B. spędza w celi. Zrozpaczona matka pisze do niego list: „(…) Wczoraj układałam na półce twoje płyty, przedmiot naszej dumy. Wiem, że nie umiałam uchronić Cię przed światem, poznaniem wielu jego złych stron. Ale wiem też, że w tym, co robisz, jest wiele dobra, miłości i wiary w siłę słońca, wiatru, przyrody. Wiele szczytów jeszcze możesz zdobyć. A twój społeczny pazur obecny w twych piosenkach, brak zgody na szaleństwa Europy, może się przydać innym. (…) Mam sobie za złe, że nie dbałam wystarczająco o Twoje duchowe wychowanie, ale ty mi zawsze umykałeś. Chodziłeś od najmłodszych lat swymi ścieżkami, aż znalazłeś się na jakichś strasznych peryferiach. Myślałeś, że zmieniacie świat, a jesteście w rękach manipulatorów, którzy świadomie napuszczają jedną grupę zdesperowanych na drugą (…)”.
W tej korespondencji matka przedstawia dzieje ich rodziny. Nie wiadomo, czy jest to odsłonięcie rodowych tajemnic przed dorosłym już synem, czy też autorce listu chodzi o poinformowanie przy okazji prokuratora (wszystko, co przychodzi z zewnątrz do aresztanta, jest czytane), że jej dziecko z oczywistych powodów nie może się podpisywać pod ksenofobią witryny Redwatch. Pisze bowiem do syna: „Jakbyś tego nie chciał, bardzo jesteś powiązany węzłami krwi także z innymi niż polska narodowościami”. Dalej wymienia, kto z najbliższej rodziny był starozakonnym, kto Polakiem, a kto Ukraińcem.

Zaszufladkowany jako nazista

Przed salą sądową dwie, wyraźnie odstające od siebie grupy młodych ludzi, których członkowie patrzą na siebie nienawistnie. Wygląd już na pierwszy rzut oka określa, kto do jakiej grupy należy. Jedni mają papuzie irokezy albo skołtunione dredy, charakterystyczne dla punków. Na bawełnianych koszulkach napisy: You don`t haffi, dread to be rasta, co by wskazywało, że ich właściciele należą do ruchu rastafarian, walczących o równouprawnienie, również pod względem rasowym. To towarzystwo otacza wysokiego mężczyznę z półdługimi ciemnymi włosami, obok którego stoi ładna dziewczyna.
Druga grupa, podpierająca ścianę po przeciwnej stronie sądowego korytarza, wyróżnia się ogolonymi na łyso głowami mężczyzn w czarnych spodniach bojówkach. Większość ma podkute buty, tzw. glany, i luźne bluzy z kapturami. Tak zazwyczaj ubierają się skinheadzi.
Za chwilę wszyscy wejdą na salę. Zaczyna się proces Marka B.; skina – nazisty, jak już go zaszufladkowały niektóre media.
Proces obserwuje przedstawiciel Fundacji Helsińskiej, który siedzi obok tego wysokiego, teraz widać, że schorowanego, mężczyzny, który na korytarzu stał z punkami, a na sali sądowej zajął miejsce dla oskarżyciela posiłkowego. To Maciej Dowhyluk.
Ławę po drugiej stronie – tam, skąd najbliżej do oskarżonego, wypełniła rodzina Marka B. Jest matka, ojciec, ojczym, dziadek (niegdyś znany reżyser), babcia, ciocia. Wszyscy starają się bodaj spojrzeniem, gestem wesprzeć bladego chłopca w otoczeniu policjantów. Gdy się patrzy na jego inteligentną, wrażliwą twarz, trudno sobie wyobrazić, że rok temu ogolony na zero, w glanach, na ruchliwej ulicy z nożem szukał swej ofiary.
Jest więc ofiara, jest sprawca, który się przyznał do użycia noża. Nie ma tylko oczywistej odpowiedzi na pytanie, dlaczego. Czy to były porachunki ideologiczne?
Dowhyluk protestuje przeciwko przypisywaniu mu poglądów ugrupowań punkowych. – Organizacja antifa w Warszawie nie istnieje – twierdzi. – To media umieściły mnie pod tym hasłem, aby wskazać ofiarę ekstremy skinowsko-nazistowskiej.
Przypomina, że po awanturze w klubie Dwa Kotły na anarchistycznej stronie Centrum Niezależnych Mediów pojawiło się jego oświadczenie, że nie pobił Marka B. Choć zna osobiście swego wroga, a także jego demonstrowane poglądy rasistowskie. Kiedyś, podczas koncertu zwrócił mu uwagę na niestosowne zachowanie, bo wykonywał gest Heil Hitler. Marek B., powtarza za prokuratorem Dowhyluk, należy do grupy skinheadów faszystów, której członkowie napadali na koncerty rockowe. Co drugi koncert był rozbijany przez ludzi w kominiarkach i z kijami bejsbolowymi. Jednak na pytanie obrońcy oskarżonego, czy wśród napastników dojrzał Marka B., odpowiada, że nie wie, bo wszyscy byli zamaskowani.
Powołana na świadka Julia, niegdyś dziewczyna Marka B., dorzuca złowieszczo brzmiącą informację: – Ktoś mi powiedział, że Marek dał swemu kotu imię Hitler (Naprawdę ten kot nazywa się Thorgal).
Dodaje, że jej dawny chłopak ubierał się jak skin. Ale nie wie, czy działał w jakiejś bandzie lub w niesformalizowanym ruchu.
O wiele bardziej w ideologicznej otoczce wydarzenia na Powiślu zorientowany jest świadek, którego z racji jego zainteresowań nazywano na sądowym korytarzu „etnologiem”.
– Miałem kilka incydentów z oskarżonym – powiedział przed sądem. – Dane mi było odczuć, jakie reprezentuje poglądy. Ja jestem człowiekiem Polskiej Partii Pracy, wcześniej PPS. Rzadko bywałem na koncertach muzyki rockowej, ale kiedyś mi się zdarzyło (podaje adres klubu). Zostałem tam rozpoznany jako element wrogi ideologicznie. W pewnym momencie zauważyłem szarżującego na mnie człowieka, który chciał mnie uderzyć w głowę, to był Marek B. Krzyczał: „Ty j… lewaku, czerwona k…”. Na szczęście uchyliłem się, nie zostałem uderzony. Między mnie a oskarżonego wpadło kilka osób.
– Ile pan ma wzrostu? – szybko przerwał tę dramatyczną opowieść adwokat Marka B.
– Około 2 m.
– Oskarżony, proszę wstać – żąda sąd.
Wszyscy obecni na sali patrzą na niewysokiego chłopca, który uśmiecha się kpiąco.
Oskarżony prosi o głos: – Ja tego świadka widzę po raz pierwszy.
Etnolog: – Być może oskarżony bije wiele osób i akurat tego incydentu nie pamięta.

Ja się boję

Na kolejnych rozprawach sąd usiłuje rozszyfrować, dlaczego Maciej Dowhyluk ma ksywę „Chirurg”. Świadek obrony, Karol G., twierdzi, że ma to związek z brzytwą, której Dowhyluk, szef bojówek lewicowych w Warszawie, używa podczas starć na koncertach dla grup subkulturowych. – Słyszałem, że pociął inne osoby nożem. Ale ja nie uczestniczyłem w tych akcjach – zastrzega się.
Sugerowany sądowi obraz Dowhyluka wymachującego brzytwą rozpada się na kawałki po zeznaniach świadka Roberta P. Młody mężczyzna zna Dowhyluka od dawna. Maciek, którego nie widział od dziesięciu lat, miał przezwisko „Chirurg” już od podstawówki. Wzięło się to stąd, że dzieciom na podwórku trudno było poprawnie wymówić nazwisko Dowhyluk. Robert P. radził sobie w ten sposób, że mówił „doktor chirurg”, z czasem tylko „chirurg”.
Kolejny świadek oskarżyciela prosi o wyłączenie jawności rozprawy. Boi się. W czasie przerwy grupa ogolonych na łyso mężczyzn robiła z telefonów komórkowych zdjęcia poszkodowanemu i jego świadkom. Fotki mogą się znaleźć na stronie Redwatch albo posłużyć skinom do zaatakowania namierzonej osoby.
Sąd przychyla się do prośby, publiczność musi opuścić salę rozpraw. Rodzina Marka B. jest oburzona – przecież na korytarzu nic się działo, ktoś błysnął komórką, bo odbierał SMS-a. Stwarzanie aury zagrożenia to celowe działanie oskarżyciela posiłkowego, aby podgrzać atmosferę, stworzyć sugestię, że koledzy Marka są agresywni, mogą zaatakować.
Ale sąd decyzji o utajnieniu części procesu nie zmienia.

Sąd podtrzymuje wyrok

„Ogłoszenie wyroku w sprawie…” (sygnatura akt, pełne nazwisko Marka B.) – taka informacja widnieje na kartce przyczepionej do drzwi sali sądowej.
Oskarżyciel uznał, że proces potwierdził słuszność postawionego Markowi B. zarzutu zaplanowania morderstwa: „Marek B. traktował ludzi jak rzeczy, z wrogością odnosił się do wszystkich, którzy deklarowali inne poglądy polityczne niż on. Traktował ich jako coś gorszego. Dlatego chciał wyeliminować człowieka, który był mu wrogi pod względem politycznym. Atak przygotowuje z premedytacją, na zimno, w rok po bójce w klubie Dwa Kotły (w której udziału Dowhyluka nie udowodniono)”. Zdaniem obrony, Marek B. chciał dać Dowhylukowi tylko nauczkę na oczach przechodniów, przez „dziabnięcie” go w pośladek. To miała być odpłata za pobicie członków zespołu Awantura. Przypisywanie B. poglądów faszystowskich nie ma uzasadnienia. Wszyscy jego świadkowie mówili, że Marek ma jasno określone poglądy, ale należy je nazwać patriotycznymi. Podwiązywanie ich do strony internetowej Redwatch jest nieporozumieniem.
Adwokat odniósł się do skandalicznej rozmowy Marka B. z kolegą na Gadu-Gadu. – To taki sposób młodzieńczego kreowania się – przekonywał sąd. Mamy do czynienia z dużymi emocjami Marka B. One są zachwiane przez kurację, jaką przeszedł po wirusowym zapaleniu wątroby.
Na spustoszenie emocjonalne wywołane terapią powoływał się też oskarżony: – Cieszę się, że widzę pokrzywdzonego w dobrej formie. Nie jestem takim potworem, jak mnie przedstawiano.
Matka Marka B. przyszła tego dnia na rozprawę z tomikiem Herberta pod pachą. Miała w nim założony wiersz o procesie sądowym, w którym publiczność została przedstawiona jako gawiedź żądna krwi.
Gdy sędzia odczytała wyrok – 10 lat więzienia – po prawej stronie sali, gdzie stali koledzy Marka B., rozległ się pomruk oburzenia. Ale nie towarzyszyła temu satysfakcja obserwatorów procesu życzliwych poszkodowanemu. Zaraz po wyjściu na korytarz mec. Mikołaj Pietrzak, który z ramienia Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka wspierał Dowhyluka, zapowiedział apelację. – Naszym zdaniem w uzasadnieniu sądu za mały nacisk położono na światopoglądowe tło zbrodni – twierdził.
Matka Marka B. nie powiedziała już ani słowa – w czasie odczytywania wyroku zemdlała. Gdy również sąd apelacyjny utrzymał wyrok 10 lat odosobnienia, wysłała do gazet obszerny list, zapowiedź złożenia skargi w Trybunale w Strasburgu. Informowała w nim, że nie została dopuszczona przez sąd jako świadek, a tylko ona wie, jak reagował syn na zastosowaną po zapaleniu wątroby typu C kurację interferonem i rybawiryną. Mimo nalegań rodziny, pod koniec kuracji, a działo się to miesiąc przed napaścią na Tamce, nie skierowano chorego na solidną obserwację psychiatryczną. Był wprawdzie na osłonowych lekach antydepresyjnych, ale samowolnie przerwał ich branie krótko przed tragicznym zdarzeniem. To, co Marek wypisywał na komunikatorze Gadu-Gadu, było podyktowane stanem depresji polekowej.
Sądy – informowała media zrozpaczona matka – konsekwentnie oddalały wszystkie dowody świadczące o tym, że w trakcie tak drakońskiej kuracji interferonem i rybawiryną mogą pojawić się myśli o popełnieniu morderstwa. W cywilizowanych państwach chorzy, którzy pod wpływem tego typu leków wchodzą w konflikt z prawem, nie są traktowani jak przestępcy.
List nie znalazł odzewu w żadnej gazecie. Matka Marka B. twierdzi, że byłoby inaczej, gdyby rodzice niewinnie jej zdaniem skazanego nie byli dziennikarzami.

Wydanie: 09/2009, 2009

Kategorie: Reportaż

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy