Moje dzieci z wczasów

Moje dzieci z wczasów

Do małego fiata spakowali radio i telewizor, zabrali gazety. Zastanawiali się: wrócimy z dzieckiem, czy bez?

W 1981 roku Maria Łopatkowa, propagatorka idei doboru emocjonalnego, zorganizowała wczasy dla rodzin, które pragną adoptować dziecko. Wystarczyło wyciąć ogłoszenie z “Kobiety i Życia”, przesłać do TPD, które dokonywało weryfikacji kandydatów, a potem wziąć dwa tygodnie urlopu. Dzieci, które przyjechały do Wapiennicy, miały uregulowaną sytuację prawną. Marii Łopatkowej chodziło o to, by dzieciom na równi z potencjalnymi rodzicami dać możliwość wyboru. Wspólne dwutygodniowe obcowanie miało w tym dopomóc. Novum polegało na tym, że dziecku w równym stopniu co dorosłym przyznano prawo decydowania o własnym losie. Nie tylko dorosły wybierał, ale też sam był wybierany.
Wedle oceny Marii Łopatkowej i jej współpracowników, dzięki eksperymentowi ponad 100 dzieci znalazło dom.

1. Siedzi na kanapie. Pod zegarem. Jednym okiem łypie na telefon, który nie dzwoni. Zbychu czeka. Czeka tak – nieprzerwanie między godz. 7 a 16 – już pięć lat. Ręce założone na siebie. Chodzi o to, by niezdyscyplinowane palce miały zajęcie. No i przede wszystkim o to, że jak wejdzie Matylda z odkurzaczem, nie spostrzegła, jak mu te paluchy drżą.
Matylda, która wchodzi poodkurzać albo po salaterki, mówi mu: – Mężczyzna, który ma żonę, dwoje dzieci i wnuczkę, a czuje się samotny, musi być chory.
Radzi: – Weź się za coś albo idź do lekarza.
Dzień w dzień słyszy to od Matyldy, zanim ta wróci do kuchni, gdzie czeka na nią Ulunia. Trzeba, żeby babunia ugotowała coś dla małej wnusi.
Zbychu znów zostaje sam i myśli, że człowiek jest wart tyle, ile zdoła dla drugiego zrobić. Więc gdyby tak Gosia zadzwoniła z pracy, żeby im coś pomóc, to Zbychu będzie skakał z radości. No, albo Grześ…
Z kuchni dobiega szczebiot małej i ciepłe słowa Matyldy.
16 lat temu Zbychu napisał list do profesor Marii Łopatkowej. Było to trzy lata po tym, jak z wczasów w Wapiennicy przywieźli parę bliźniaków: Gosię i Grzesia.
“Braliśmy tę dwójkę – pisał Zbychu na starej optimie – nie zdając sobie nawet sprawy z obowiązków, jakie w tych ciężkich czasach braliśmy na siebie. Ale postanowiliśmy zgodnie, że zrobimy wszystko, aby zapewnić im prawdziwy dom, prawdziwe ognisko rodzinne i w ten sposób wynagrodzić im to, czego doznały od złych, nieodpowiedzialnych ludzi. Od tego momentu minęło prawie trzy lata. Jesteśmy szczęśliwą i kochającą się rodziną. Ocenę naszej decyzji pozostawiamy czasowi”.
2. Koniec lat 70. Matylda i Zbychu pracują w tym samym przedsiębiorstwie państwowym. Dużo pracują, sporo zarabiają. Ciągle gdzieś biegną. Zbychu, bo ma duszę harcerza i bezczynnie nie usiedzi. Matylda, bo jak ktoś o coś poprosi, to jak tu odmówić. Sami, we dwójkę, bez obowiązków, trzeba ich jakoś zająć, żeby się nie nudzili – myślą ci, którym nuda Zbycha i Matyldy jest nie na rękę.
Matylda czasem ma wrażenie, że traktują ich jak duże dzieci. Na szczęście rzadko, bo od spraw roi jej się w głowie.
Połowa stycznia, czas sesji, akurat Baśka, najmłodsza siostra Matyldy, ta, w której niegdyś podkochiwał się Zbychu, choruje na płuca. Matka w domu, sześcioro dzieci, mąż, który lubi sobie “umoczyć”, nie ma komu studiów Baśki roztrząsać. Zbychu wsiada do malucha i jedzie do dziekana. Co tu nie przekonać? Dogadują się.
Zbychu, który jest nieco pedantyczny, wszystko to notuje. Ze spraw pilnych jeszcze: pożyczka dla Kazia – rata na mieszkanie, Grześkowi przy okazji dołożyć do samochodu, pamiętać o prezencie na komunię Agnieszki, tej od Zosi…
Słyszą:
– nie macie dzieci, nie macie problemów, macie czas dla siebie…
albo
– siwy włos wam nie grozi, bo dzieci to kłopot…
– albo
– gdybyście mieli dzieci, sami byście się przekonali, że to przede wszystkim wydatki..
I tak dalej. W kółko.
A Matyldzie właśnie marzą się problemy. Żeby mieć kogo przytulić. O kogo zadbać. Martwić się, jak tam w szkole.
Zbychu czuje się jak facet drugiej kategorii.
Rozmawiają albo o pracy, albo o przyszłości. Przyszłość jest tematem smutnym. Trochę bez perspektyw. Zwiedzą Ateny, Rzym, przepłyną gondolą po Wenecji. Kiedyś się to znudzi i nie będzie nawet komu pokazywać zdjęć. Zbychu pisze w pamiętniku: “Rysuje mi się w pewien wyrazisty sposób bezsens dotychczasowego życia. Co robić? Alkohol? Kobiety? Zapomniana działalność społeczna? Czy wszystko naraz? Czy też zamknięcie się w sobie i zgryźliwe podejście do świata? (…) Wiem: dzieci! Ale jakie, czyje, skoro własnych się nie ma. Może wziąć od kogoś z rodziny – ale to nierealne”.
– A może pójdziemy do domu dziecka? – pyta Matylda.
Może warto?
Może.
3. Karola wzięli na próbę. Miał 13 lat, ciemne, proste włosy, obojętną minę i ojca, który lubił przypominać sobie o synu, gdy w życiu Karola pojawiała się perspektywa domu. Karol zjawił się tuż przed Gwiazdką. Grzeczny i obojętny oglądał telewizor albo przewracał widokówki. Kiedy Zbychu spróbował się spoufalić, chłopak się wycofywał. Nie chciał uścisku Zbycha. Ani placków Matyldy. W ogóle niczego nie chciał. Z reguły przytakiwał głową. Jak coś go zainteresowało, mówił: “Aha”, może troszkę seplenił. – Nie był niemiły – opowiada Matylda. – Nie był aniołkiem, ale był posłuszny. Nie był za ładny, taki sobie. Z pewnością miał uczucia, ale nie do nas.
Zbychu myśli, że przynajmniej miło spędził święta.
4. Matylda mówiła sobie: – Mam 45 lat, może za późno, medycyna to nie cuda, los zadecydował, niczyja wina…
Domy dziecka skreślili. Nie chcieli znów wybierać i się mylić. Chcieli czuć się wybrani.
Krystyna, sąsiadka z góry, przyniosła Matyldzie “Kobietę i Życie”. Rozłożyła na stronie z ankietą dla rodzin, które chciałyby zaadoptować dziecko na wczasach. – Nie macie się co zastanawiać. Próbujcie.
Nie zastanawiali się. Wypełnili formularze, przeszli testy. Do małego fiata spakowali radio i telewizor, zabrali gazety (“jakby to były zwykłe wczasy”). Zastanawiali się: wrócimy z dzieckiem, czy bez? A jeśli z dzieckiem, to z chłopcem, czy dziewczynką? Jeśli z…, to ile będzie miało lat. Jeśli… Zbychu mówi, że nigdy potem świat nie przedstawiał się tak mocno w trybie przypuszczającym.
Notatki Zbycha z pierwszego dnia: “Przyjęto nas serdecznie i pogodnie, ale atmosfera była zupełnie inna niż na normalnych wczasach. To nie byli zwykli wczasowicze. Panowie – niemal wszyscy przystojni, dobrze zbudowani, młodzi, ani myśleli o podrywkach. Panie – przyszłe mamy też się nie wdzięczyły, raczej smutne, choć miłe i zadbane”.
5. Nie mogą powiedzieć, że Gosia i Grześ zafascynowali ich od pierwszego spotkania. Nie mogą nawet powiedzieć, że w ogóle ich zapamiętali. Matyldzie oczy śmiały się do pięcioletniej Kasi. Dziewczynka była śliczna, wesolutka, lgnęła do Matyldy. – Proszę nie tracić czasu – ostrzegła Matyldę pani psycholog. Proszę patrzeć realnie – upominała. Pani nie może adoptować tak małego dziecka. Pani to wie.
Wiedziała, ale to przecież “serce ma wybierać” – przypominały jej się słowa z wykładu Marii Łopatkowej. Zaczęła myśleć o gazetach w samochodzie. Zbycha wtedy ciągnęło już do Grzesia. Tak jak Grzesia ciągnęło do pana z brodą, na którego wołał Rumcajs. I którego z wdziękiem tarmosił.
Zbychu myślał: “Jaka szkoda, że nie dbam o zarost”.
Nieporadność Zbycha irytowała panią psycholog: – Musicie państwo wykazać inicjatywę, postarać się.
Stali z boku. Zgodnie ze wskazówkami wychowawców. “Nie przekupiać, nie podlizywać się”. Zbychu raz złamał zasadę, pokazał dziecku zegarek, nie mogło się potem od niego oderwać. Wieczorem męczyły go wyrzuty sumienia.
Matylda: – Zdecydowaliśmy się wziąć tę dwójkę. Tak jakoś wyszło. Zapytaliśmy je wprost: “Chcecie spędzić z nami resztę wakacji?”.
Grześ, który wtedy miał 9 lat, mówi: – Musieli być mili. Wakacje u rodzin dla dzieci z domu dziecka to żadna nowina.
– Tacy po prostu mili? – pytam.
– Po prostu.
– I tyle?
– A co jeszcze? – dziwi się Grzegorz.
6. W pamięci Grzegorza najwięcej miejsca zajmuje niepamięć. Taka niepamięć bywa nie do zniesienia, gdy się o niej myśli. Ale całkiem znośna, gdy nikt jej nie wywołuje.
W tej niepamięci upchnął dom, ojca i matkę sprzed czasów Matyldy i Zbycha. Wszystko do kupy, pomieszane, wyblakłe. Nie swoje. Nie ma do czego wracać.
Grzegorz o domu: – Nie pamiętam, ile mieliśmy pokoi, ani co w nich stało, pamiętam stodołę, w której matka zrobiła skrytkę przed ojcem.
Gosia o domu: – Miał dwa pokoje, w jednym stał telewizor, sień, w której śmierdziało wódą, bo ojciec pędził bimber.
Grzegorz o domu: – Spaliśmy z matką pod pierzyną, ta pierzyna nieźle się potem jarała…
Grzegorz o ojcu: – Powiedział, że z nami skończy… podpalił pierzynę.
Gosia o ojcu: – Nie wiem, czy chciał nas zabić… był pijany.
Grzegorz o matce: – Nie pamiętam jej twarzy, ale słyszę, jak krzyczała.
Gosia o matce: – Dziwne słowo… nie widzę jej koło mnie.
Grzegorz mówi, że pojęcia są do przyswojenia. Że trzeba się tylko nauczyć ich używać. W domu dziecka siostry nauczyły ich dobrych manier. Jak posługiwać się sztućcami i jak zwracać się do nowych tatusiów i mamuś. Trzeba mówić tak: “Niech mama usiądzie, ja pomogę… niech tato poczeka” itd.
Tego wymaga szacunek – powtarzały siostry.
Grześ i Gosia nie mieli z tym problemu.
Znajomy z pracy, Matylda nazywała go “Uczonym”, bo szczycił się, że dwa fakultety ukończył, zwrócił jej kiedyś uwagę. Że do nich dzieci gadają jak do jakiego jaśniepaństwa. I że to poniżające. Matylda wzruszyła ramionami. Nie powie, śmieszyło ich to, ale nie protestowali. Nie chcieli naciskać.
Zbychu: – Mówiliśmy: nic na siłę.
7. Czerwiec 1981 r. W sklepach ocet i gołe półki. U nich dzieci i braki. Nie ma majtek dla Gosi, Matylda przeszywa swoje. Nie ma butów ani spodni na Grześka. Nie ma łóżeczek, biurek itd. Za to przybywa obowiązków. Wszystko takie nowe. Szkoła, wywiadówki, obiady. Musi być zdrowo i tak jak Małe lubią. Zbychu w pracy, a ona siedzi w domu. Kogo się poradzić? Komu wyżalić?
Czasami Matylda załamuje ręce.
Zamyka się wtedy w łazience i płacze. Pyta samą siebie:
– Czy ja podołam?
– Kobieto, ile ty masz lat?
– Czy to było mądre, taki obowiązek ściągać?
Aż dochodzi do kwestii plecaków, które trzeba kupić. I Matylda przypomina sobie, że zostawiła zupę na gazie. – Co za nieodpowiedzialność! Przecież one głodne.
Ona wątpi, a w Zbycha wstępuje energia. Kombinuje. Przydałyby się cukierki. Idzie do SAM-u. – Kierowniczko, może pod ladą coś się znajdzie… – Cóż się pan tak uparł, jak nie ma.
Zbychu błaga, stroi miny, duka: – Bo ja dla dzieciaków, wzięliśmy dwoje z domu dziecka.
Stoi potem w przedpokoju z reklamówką wafelków i czekolad. Najprawdziwszych.
Jak potrzeba, Zbychu chwyta za pióro. W sprawie łóżeczek pisze do producenta łóżeczek piętrowych, których nie ma w sklepie od pięciu lat. “Bardzo potrzebuję, mamy dwoje dzieci adoptowanych, a pokój ciasny…”. Dostaje odpowiedź: “Proszę się nie martwić, będą w tydzień”.
8. Na kasetach magnetofonowych są zarejestrowane po kolei: imieniny Gosi, imieniny Grzesia, imieniny Matyldy, imieniny Zbycha. Urodziny Grzesia, urodziny Gosi… Na każdą okazję inny wierszyk albo okolicznościowa piosenka, napisana przez dorosłych. Dzieci recytują. Słychać ich śmiech. Śpiewają. Nagranie poprzedza data i krótki wstęp Zbycha. Pamiątki na taśmie to w ich domu tradycja. Grześ coś zbroi, Zbychu bierze go do stołu i zaczyna kazanie. Włącza magnetofon.
Grzegorz: – Ojciec lubił strofować, nie było wyjścia, człowiek słuchał. O spóźnieniach, odzywkach, potem papierosach i seksie. Kasety? Pamiętam ten zwyczaj.
Gosia: – Nie, nie kazał odsłuchiwać.
Grzegorz: – Żyliśmy pod kloszem. Aż za dobrze.
Raz Zbychu zabrał dzieci do poradni na badania, porozmawiał z psychologiem. Na odchodnym usłyszał: “Pan nie może być ojcem. Pan jest jak wzorcowy policjant. Pan musi to w sobie tłumić!”.
Przez tydzień snuł się jak struty.
Zwyczaj był taki, dorośli idą do pracy, zostawiają na lodówce zeszyt. Zeszyt się nazywa “Dla pamięci całej rodziny”, dzień w dzień przed szkołą Grześ i Gosia czytają: “Rybeńki! Uważajcie na gaz i klucze – jak zwykle. Uważajcie też na kanapki z dżemem, żeby nie zaplamić niczego. Gosik, weź list do Pani Wychowawczyni, żeby Ci nie postawiła dwójki za brak zdjęć. Pa! Tatuś”.
9. Zbychu przeszedł na emeryturę 10 lat temu. Pięć lat temu Gosia urodziła córeczkę. Dwa lata temu urządzili wesele Grześkowi. Za dwa tygodnie na świat przyjdzie kolejny wnuk. Spraw pilnych coraz mniej. Basia ma męża, dwójkę dzieci, nieźle im się powodzi. Mieszkanie Kazia jest własnościowe i Kazio narzeka, że tylko na tym traci. Grzegorz, któremu dołożyli do samochodu, dwa razy zdążył zmienić auto. Z malucha na dużego fiata i z powrotem na malucha. Gośka, jak to baba, coraz częściej woli dyskutować z Matyldą. Zamykają się w kuchni i ich nie ma. Grzesiek nawet nie ma czasu zadzwonić. Olunia też trzyma się babuninej spódnicy. Zbychu czuje się opuszczony. Dużo rozmyśla. Na przykład o tym, że dzieci mogłyby sobie lepiej karierę ułożyć. Pokończyć studia, znaleźć dobrze płatną pracę. Że nie ma w nich jakiejś werwy, zacięcia…
Matylda tak nie myśli. Już nie. Sześć dni w tygodniu ma na głowie Ulunię, dziecko pochłania sporo czasu. Ale Matylda łapie się na tym, że nawet w chwili wolnej zamiast iść do Krysi na ploty albo przejrzeć zaległe gazety, wyjmuje brulion i składa dla Uluni wiersze. Nazwy miast, rzek, które się rymują, sprawdza na mapie, żeby dziecku w głowie nie mącić.
Do wycieczek w przeszłość Grzegorz nie ma głowy. Dopiero co wrócił z sanatorium. Z diagnozą: “W pańskim wieku takie problemy z kręgosłupem, a to oznacza…”. Grzegorz wie, co. Dwa lata harował, nosząc skrzynie w markecie i oto skutki. 28 lat i kości na złom. Żona ma termin za dwa tygodnie… Znów trzeba będzie się do ojca uśmiechnąć.
Gosia się nie skarży. Ma pracę, ma męża, ma Ulunię. Na myśl o córce duże, niebieskie oczy Gosi lśnią. Zbychu mówi, że na te oczy mogła zdobyć każdego mężczyznę. A kogo wybrała? Skrytego, oschłego. Marek rzadko ją przytuli. Może seksu nie potrzebuje? – zastanawia się Zbych. Woli przed telewizorem leżeć, a Gosia? No, Zbychu ma sporo “ale”.
Z Matyldą woli o tym nie rozmawiać. I tak mu powie: – Gdyby nie dzieciaki, byłyby z nas dwa zgredy, zmęczone własnymi gębami.
Patrzeć w lustro. Być znudzonym. Zbychu wie, że żona ma rację. Więc, jak swoje odsiedzi przy telefonie, nachodzi go ochota, by siąść i napisać do Warszawy, do profesor Łopatkowej: “Pani Mario, jesteśmy wdzięczni za te wczasy…”.

PS Imiona bohaterów i niektóre szczegóły, na ich prośbę, zostały zmienione.

Szansa dla starszych dzieci

Maria Łopatkowa: Cały czas uważam, że dzieci z domów dziecka w wieku przedszkolnym i szkolnym, z którymi biologiczni rodzice nie utrzymują kontaktów albo utrzymują sporadycznie, mogą mieć większe szanse znalezienia rodziny, jeśli na terenie neutralnym zostaną im stworzone warunki do wzajemnego zapoznania się i zaprzyjaźnienia. Takim właśnie miejscem były organizowane przez nas wczasy. Dziś wciąż pokutuje mit, że starszych dzieci nikt nie chce. To nieprawda, jest wiele osób w wieku dojrzałym, które chętnie przygarnęłyby starsze dziecko, ale boją się, że ono nie odpowie na ich miłość. I ten strach nie jest bezpodstawny. Nie jest przecież tak, że można pokochać każde dziecko tak, jak ono samo tego pragnie, albo tak, jak my tego chcemy. Świat uczuć ma swoje, niezależne od naszego umysłu i woli, prawa.
Liczę na to, że akcję “Dziecko z wczasów” uda nam się reaktywować. Rozmawiałam w tej sprawie z Zarządem Głównym TPD, MEN-em, wszyscy mnie popierają, tylko mówią, że nie ma pieniędzy. I to jest ta podstawowa przeszkoda. Szkoda, bo w ten sposób odbieramy tym dzieciom szansę znalezienia domu.

Wydanie: 2000, 52/2000

Kategorie: Reportaż

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy