Dla jednych to ani Polska, ani Niemcy. Dla drugich trochę Polska, trochę Niemcy i jeszcze Czechy. A dla większości Śląsk to po prostu Śląsk
Grób Ernsta Wilimowskiego wkrótce może przestać istnieć. O tym, że miejsce pochówku bodaj najwybitniejszego piłkarza reprezentacji Polski jest zagrożone likwidacją, kibice Ruchu Chorzów dowiedzieli się niedawno. Zorganizowali zbiórkę, by sfinansować ekshumację. Wilimowski zmarł w 1997 r. Spoczywa na cmentarzu w Karlsruhe. Grób gwiazdy futbolu usiłuje ratować śląski europoseł Łukasz Kohut. Spotkał się z władzami Karlsruhe. Następnie wezwał do działania związki futbolowe – polski i niemiecki. Podkreślił, że Wilimowski to postać symboliczna nie tylko dla Śląska, ale też dla polskiej i europejskiej piłki nożnej.
Genialny piłkarz i folksdojcz
Ernst Wilimowski urodził się w Katowicach. Piłkarską karierę zaczynał w 1. FC Katowice, by następnie przenieść się do Ruchu Chorzów, który wtedy jeszcze nazywał się Ruch Wielkie Hajduki. Właśnie z tym klubem zdobywał tytuły mistrzowskie. W maju 1939 r., w spotkaniu Ruchu z Unionem-Touring Łódź, strzelił 10 goli.
Był gwiazdą reprezentacji Polski i geniuszem futbolu. Jako pierwszy w historii mistrzostw świata zdobył cztery bramki w jednym meczu. Stało się to podczas pamiętnego spotkania Polski z Brazylią w 1938 r. Po wybuchu II wojny światowej Wilimowski wpisał się na folkslistę. Następnie grał w reprezentacji Niemiec. Po wojnie raz była szansa, by odwiedził nasz kraj. W 1995 r. zaproszono go na 75-lecie Ruchu. Wtedy legendarny sprawozdawca sportowy Bohdan Tomaszewski nazwał Wilimowskiego zdrajcą. Piłkarz nie przyjechał.
Jego decyzja nie była na Śląsku niczym niezwykłym. Ludzie wpisywali się na folkslistę, by siebie i swoje rodziny chronić przed represjami. A czasem dlatego, że sami nie do końca wiedzieli, kim są. Na Górnym Śląsku nic w relacjach polsko-niemieckich nie było proste. Przykładem jest los Wilimowskiego i jego rzekoma zdrada – nie pierwsza tak naprawdę.
Klub 1. FC Katowice nazywał się wcześniej FC Kattowitz. Grali w nim ludzie czujący się Niemcami. Z kolei Ruch Wielkie Hajduki uchodził za „arcypolski”. Gdy Wilimowski przeszedł do Ruchu, po raz pierwszy usłyszał, że jest zdrajcą. Powiedział to Georg Joschke, prezes FC Katowice (a od 1939 r. kreisleiter NSDAP w Katowicach). On właśnie wymógł na Wilimowskim wpisanie się na folkslistę.
Gdy rodziła się Polska samorządowa, na Śląsku Opolskim zaczęto budować pomniki ku czci żołnierzy w pikielhaubach i hełmach Wehrmachtu. Miejscowi upamiętniali w ten sposób tych, którzy walczyli dla Niemiec podczas obu wojen światowych. Pojawiły się oskarżenia o zdradę, mówiono o piątej kolumnie, która rzekomo chce oderwać Opolszczyznę od Polski.
Jako młody dziennikarz odwiedziłem wsie, gdzie postawiono pomniki niemieckich zoldatów. Usiłowałem zrozumieć, dlaczego tak się działo. Uderzyły mnie liczby poległych wyryte na pomnikach. W Jemielnicy ponad 200 nazwisk. Nic dziwnego, że chciano ich jak najgodniej upamiętnić. Ale monumentalizm niektórych budowli mógł wyglądać jak próba gloryfikacji niemieckiego militaryzmu. Z rozmów z miejscowymi wynikało jednak, że intencje były inne, pomniki stawiano, by uczcić pamięć ojców, braci, przyjaciół. A ich monumentalizm? Cóż, taka tradycja. Kto był w Lipsku i widział Pomnik Bitwy Narodów, wie, o czym mówię.
Frauenfeld brzmi pięknie
Po dojściu Hitlera do władzy przeprowadzono na tych terenach reformę nazewnictwa. Chodziło o to, by słowiańsko brzmiące miejscowości przemianować na niemieckie. I tak Szczedrzyk, który był Sczedrzikiem, stał się Hitlersee. Każda nazwa przypominająca o słowiańskich korzeniach Śląska dla hitlerowców była nienawistna. A mieszkańcy tych wiosek – mówiący gwarą śląską – mieli się stać „stuprocentowymi Niemcami”, czy tego chcieli, czy nie.
Zajrzałem wtedy do Dziewkowic. Ich sołtys Helmut Wiescholek stał się wówczas sławny. Jako pierwszy bowiem postawił na wjeździe do wsi dwujęzyczne tablice z jej nazwą, a w tamtym czasie nie było to legalne. Wybuchła awantura, tym gorętsza, że nazwa, która pojawiła się na tablicach, nie była tą historyczną. Jeszcze na początku lat 30. XX w. wieś nosiła niemiecką nazwę Dziewkowitz. Jednak po reformie przeprowadzonej przez hitlerowców zmieniono ją na Frauenfeld. I to Frauenfeld widniało na tablicach ustawionych przez sołtysa. Wiescholek bronił swojej decyzji. Uważał, że Frauenfeld to piękna niemiecka nazwa. Dziewkowitz po niemiecku nic nie znaczy, a Frauenfeld to „kobiece pole”. Upierał się, że taka nazwa jest bardziej poetycka, elegancka. I nie rozumiał, dlaczego wzbudziła tyle emocji.
Wiescholek – w czasach PRL będący Wiesiołkiem – przyjął mnie w swoim gabinecie. Za plecami sołtysa wisiały dwie flagi: polska i… szwajcarska. Brakowało niemieckiej. Zapytałem o to. Wiescholek był wtedy bardzo rozżalony na Niemców z RFN. Dziennikarze z Bundesrepubliki zrobili reportaż o opolskich Niemcach. Wypowiedź lidera mniejszości zilustrowali fragmentem kroniki nakręconej we wrześniu 1939 r. I stukasami










