Żoliborska oaza

Wspólną pracą można osiągnąć niemożliwe – ta zasada przyświecała twórcom Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej Trójkąt wyznaczany stołecznymi ulicami Krasińskiego i Mickiewicza, zbiegający się w centralnym punkcie starego Żoliborza – na placu Wilsona, określa miejsce, o którym nie zapomni żaden przyzwoity podręcznik historii architektury i dziejów społecznych Warszawy. To pierwsze dziewięć kolonii Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej, wzniesionych w latach międzywojennych bezprzykładnym staraniem ludzi, o których odwadze i determinacji krążą legendy. Minęło właśnie 90 lat od podpisania 11 grudnia 1921 r. statutu WSM, powołującego kooperatywę, której celem było „dostarczanie i wydzierżawianie członkom tanich i wygodnych mieszkań, drogą samopomocy zbiorowej oraz przy poparciu instytucji państwowych i komunalnych”. Przed wojną w przyzwoitych warunkach mieszkało tu 8,5 tys. osób. Bilet do łaźni Dwie zasady kształtujące lewicową spółdzielnię lat międzywojennych: pierwsza, że mieszkania nigdy nie staną się własnością lokatorów, i druga, że prawa do lokum nabywają wyłącznie ludzie utrzymujący się z pracy własnych rąk, stwarzały niemało trudności w zderzeniu z kapitalistyczną rzeczywistością, w której celem był zysk. Tymczasem mieszkania w WSM budowano po minimalnych kosztach, od członków wymagano zaledwie pięcioprocentowego wkładu, a lokatorów rekrutowano wedle ścisłych kryteriów, zabraniających np. rzemieślnikowi zatrudniania pracownika (jako pracodawca mógł się on okazać  wyzyskiwaczem). Tą samą niechęcią do własności prywatnej należy wyjaśniać opór przed wpuszczeniem na teren spółdzielni prywatnego handlu. W rezultacie przez pierwsze kilka lat od zasiedlenia budynków WSM-owcy wędrowali parę kilometrów do najbliższych sklepów, tonąc w błocie – wszak ulic wówczas jeszcze nie zbudowano. Ostatecznie wprowadzono do lokali sklepowych spółdzielnię spożywców, a gdy zbankrutowała na początku lat 30., sami spółdzielcy wzięli się do handlu, rozbudowując istniejącą już Spółdzielnię Spożywców WSM Gospoda Spółdzielcza, która dotychczas zajmowała się zaopatrzeniem i żywieniem robotników murujących kolejne spółdzielcze kolonie. Wszyscy należeli do Społecznego Przedsiębiorstwa Budowlanego, które – jako spółdzielnia – zostało powołane przez WSM i, spełniając funkcję pionu technicznego, wykonywało również prace zlecone na zewnątrz, wznosząc bez mała połowę przedwojennego Żoliborza. Po pracy murarze i tynkarze mogli się wykąpać w łaźni (oczywiście działającej w formie spółdzielni), do której co tydzień, wedle grafiku, zaglądali także mieszkańcy osiedla żoliborskiego. Obowiązywały bilety na kąpiel; bezrobotni mieli wstęp za darmo. Warto zauważyć, że tylko 3% mieszkań wyposażono w wanny i dopiero w IX Kolonii, wznoszonej w latach 1937-1938, instalowano ostatni krzyk mody – tzw. miski prysznicowe. Higienie służyła też pralnia osiedlowa (spółdzielcza), gdyż regulamin lokatorski zabraniał prania w mieszkaniach bielizny pościelowej. Kuchnia mleczna (również spółdzielnia) dbała o dostarczanie niezbędnego zwłaszcza maluchom mleka i odżywek, przedsiębiorstwo ogrodnicze (spółdzielnia) zaopatrywało osiedle w rośliny ozdobne oraz użytkowe – hodowano nowalijki i warzywa, np. bób, marchew i kalarepę. Spółdzielnia księgarska WSM proponowała własne wydawnictwa oświatowe. Dla ciała i dla ducha Spółdzielcy socjaliści, wśród których szczególną rolę odegrali Kazimierz i Stanisław Tołwińscy, Stanisław Szwalbe, Adam Próchnik czy związany z Polską Partią Socjalistyczną Teodor Toeplitz, w trosce o dobro wspólnej sprawy zapisali w regulaminie WSM jej absolutną apolityczność. Żadna ze struktur nie mogła uprawiać polityki, a gdy np. ambitny klub dyskusyjny łamał tę zasadę, podlegał rozwiązaniu. Przez długą i wielowątkową historię WSM przewija się jedna prawda, łącząca wszystkich tych ludzi – przekonanie, że wspólną pracą można osiągnąć niemożliwe. Rzeczywiście, jeśli się porównuje okropny Żoliborz Barakowy z okolic Dworca Gdańskiego z białymi murami spółdzielni żoliborskiej, widać nie tylko ogrom wysiłku materialnego, oznaczającego prawdziwy skok cywilizacyjny, lecz także – a może przede wszystkim – rozmiar roboty duchowej i kulturalnej. Nie bez przyczyny pierwsi mieszkańcy używają określenia oaza, bo kolonie osiedla wznoszą się jak wyspy pośród nędzy oblewającej ze wszystkich stron nowo powstałe miasto. Stoją już pierwsze domy i wille Żoliborza Oficerskiego, jednak przyszły plac Wilsona to nierówna łąka. Poczucie odosobnienia wzmaga licha komunikacja z miastem – będzie ona zmorą Żoliborza aż do późnych lat 30. Spółdzielców pionierów ożywia wiara w lepsze jutro i, wcale nie łatwo wypracowywane, formy kolektywnego wysiłku. Stopień integracji społeczności wywołuje twórczy niedosyt

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety