Żona terrorysty

Żona terrorysty

Młoda Szwedka porzuciła wygodne życie, by przez 16 lat przebywać z dżihadystami

Anna Sundberg – nauczycielka, działaczka związkowa, ekspertka w sprawach oświaty. Jako młoda Szwedka z zamożnej dzielnicy willowej w Halmstad, przyłączyła się do międzynarodówki dżihadystów i pozostawała z nimi przez 16 lat.

Żyliśmy bardzo blisko, ale bardzo niewiele wiedzieliśmy o sobie. Sliman nie chciał wiedzieć nic o moim życiu sprzed konwersji. Miałam być czysta i nieskalana.
– Nie chcę wyobrażać sobie, co robiłaś – powiedział. (…)
Mój mąż nie wyjawiał, co robił jako mudżahedin. Według niego powinnam wiedzieć o tym jak najmniej. Wystarczy, jak mi powie, że został wysłany do Berlina z pewną misją.

Nie pytałam o nic, ale wkrótce się domyśliłam, że nie jest sam. Współbracia zawsze znajdowali się gdzieś w pobliżu. Pewnego razu przed naszą bramą czekało dwóch młodych mężczyzn w garniturach i eleganckich płaszczach. Szybko zamienili z moim mężem kilka słów po arabsku, po czym odeszli.

W domu Sliman wyjaśnił mi, że bracia są w całej Europie. Ich bezpośrednim liderem był Abu Katada przebywający w Londynie.

Bracia byli zawsze gładko ogoleni i chodzili w garniturach, nigdy w typowych ubraniach muzułmańskich. Mówili wieloma językami i nawet między sobą nie używali prawdziwych imion.

Minęło wiele tygodni, zanim spytałam męża, jak się naprawdę nazywa:
– Czy mogę się dowiedzieć, jak się nazywasz? Poznać twoje prawdziwe imię?
Po chwili wahania odpowiedział szeptem:
– Said Arif… ale nie zaprzątaj sobie tym głowy.

O swoim życiu opowiedział mi raz czy dwa. Musiałam sobie sama poskładać fakty.

Urodził się w 1965 r. i wychował w Oranie, drugim co do wielkości mieście Algierii. Jego rodzina była dość zamożna i niezbyt religijna. Ojciec pracował kiedyś w policji, a potem w rafinerii naftowej. Jako najstarszy z sześciorga rodzeństwa Said został posłany do szkół. Miał bardzo dobre wyniki w nauce. Po maturze poszedł do szkoły oficerskiej. Chciał zostać pilotem wojskowym, przeszedł wszystkie testy, ale został zdyskwalifikowany z powodu niewielkiej wady wzroku. Rozgoryczony rzucił wojsko i w 1992 r. poprosił o azyl w Niemczech. Nie interesował się wtedy religią, palił i słuchał Pink Floydów.

W połowie lat 90. przeprowadził się do Londynu i został bojownikiem. Znajdował się już pod wpływem Abu Katady, kaznodziei, który legitymizował kradzieże dokonywane przez muzułmanów w Europie i wypowiedział wojnę Zachodowi. W tym czasie pojechał po raz pierwszy do Afganistanu, żeby się szkolić z innymi braćmi. Omal nie zginął tam podczas ćwiczeń z materiałami wybuchowymi.

W Afganistanie poznał wielkiego przywódcę dżihadystów, Osamę bin Ladena. Mój mąż opisywał go jako świętego człowieka. Człowieka, który mógł żyć w luksusie, mieszkać w pałacu i spać w puchu, a wolał jaskinię w górach.
– Osama bin Laden uważa, że Ameryka jest naszym największym wrogiem, że polityka USA doprowadziła do niesprawiedliwości, okupacji, ucisku i mordowania muzułmanów. On chce, żeby pierwszy i najmocniejszy atak skierować przeciwko Stanom Zjednoczonym. Wszystko inne może poczekać – tłumaczył Said.

Afganistan stał się obiektem naszych marzeń. Mieliśmy nadzieję na wspólną przyszłość w państwie talibów, ale rozumieliśmy, że będziemy musieli poczekać z wyjazdem. (…)

Zadzwoniliśmy do jego rodziny w Algierii, mogłam porozmawiać z jego młodszą siostrą i z rodzicami. Ojciec Saida mówił po francusku, ale matka właściwie tylko po arabsku w algierskim wydaniu, przez co nie bardzo mogłyśmy się porozumieć.

Jeden z jego biologicznych braci, Bilal, znajdował się znacznie bliżej, bo mieszkał w małym niemieckim miasteczku i był żonaty z Niemką. Kiedyś nas odwiedził, ale go nie widziałam, spotkania z bratem męża są zakazane. Siedziałam więc w kuchni i szykowałam jedzenie. Mąż i jego brat się nie dogadywali. Bilal nie był religijny i uważał Saida za fanatyka.

W październiku przyjechał nas odwiedzić w Berlinie ojciec Saida, Mustafa. (…)

Stosunki Saida z ojcem były skomplikowane. Nie byli sobie bardzo bliscy, nie potrafili się śmiać z tych samych rzeczy, ale szanowali się nawzajem. Mustafa powiedział, że w latach młodości, podczas wojny wyzwoleńczej z Francją, też był mudżahedinem. Francuski żandarm postrzelił go w nogę. Wciąż miał w tym miejscu bliznę.

Działo się to jednak dawno temu i według nas nie czyniło z Mustafy prawdziwego mudżahedina. Trudno było również nie zauważyć, że wyznawał zupełnie inne wartości niż my. Wprawdzie nienawidził francuskiego kolonializmu, ale w gruncie rzeczy był zwyczajnym, umiarkowanym muzułmaninem.
– Europa jest bardzo dobra – mówił. – Rozejrzyjcie się choćby po Berlinie. Społeczeństwo niemieckie jest bogate, rozwinięte i dobrze zorganizowane, lepsze niż w Algierii. Co jest złego w Europie? Dlaczego nienawidzicie Zachodu?
– Ludzie nie wierzą tu w Boga – odpowiadał Said – są niewierni i żyją w grzesznym społeczeństwie, wszędzie tylko golizna, perwersja i muzyka.

Zgadzałam się z moim mężem, ta dyskusja do niczego nie prowadziła.

Po tygodniu Mustafa wrócił do domu. (…)

Pewnego dnia zastałam Saida głęboko zatopionego w pracy nad jakimiś dokumentami. Obok leżały narzędzia: pęsetka, nożyczki i skalpel. Namoczył paszport, wymienił w nim zdjęcie i wykonał nowe stemple, a teraz paszport sechł pod ciężarem moich książek o islamie. (…)

Mój mąż przebywał w Europie nielegalnie. W razie złapania przez policję albo zdekonspirowania przy przekraczaniu granicy zostałby zatrzymany i deportowany do Algierii.

– Mimo tego ryzyka jestem zadowolony, że nie mam karty stałego pobytu – powiedział. – Widziałem nieraz, jak współbracia z rodzinami przyzwyczajali się do wygód i uzależniali od niewiernych i ich państw poprzez rozmaite finansowe świadczenia. Ja chcę być silny i wolny, żeby nie ugrzęznąć na Zachodzie.

Berlin, jego mieszkańcy i historia – wszystko to nie miało dla nas żadnego znaczenia. Miasto było jedynie tymczasowym miejscem pobytu. Chcieliśmy się przeprowadzić do muzułmańskiego kraju i zabrać z nami moje dzieci, gdy tylko okoliczności na to pozwolą. (…)

Berlin, 2000
Sunęliśmy ulicami Berlina nowym, lśniącym mercedesem. (…) Czasem wyjeżdżaliśmy z miasta na wieś, żebym mogła pochodzić po lesie. Każdym z samochodów dysponowaliśmy jedynie przez krótki czas, były wysyłane dalej i im szybciej to się działo, tym mniejsze ryzyko dla nas. Auta były bowiem kradzione. (…)

Odwiedzał nas pewien współbrat z Algierii. Czasem wpadał, żeby coś u nas zjeść, innym razem nocował. Said był pod wrażeniem, bo nasz gość walczył na wojnie w Czeczenii.

– W głowie się nie mieści – mówił do mnie Said – on jest najlepszym z nas, gotów wszystko poświęcić. A jednocześnie nie daje się obudzić na poranną modlitwę. Jakby nigdy nic dalej śpi!

Pewnego razu usmażyłam mu szwedzkie naleśniki i tak mu zasmakowały, że poprosił o przepis. Następnym razem przyniósł mleko, jajka i mąkę i poprosił, żeby znów mu nasmażyć.

Między sobą nazywaliśmy go „Abu Naleśnik”, czyli Tata Naleśnik, i żartowaliśmy, że to jego ksywa, jego wojenny pseudonim.
Za każdym razem długo siedział u nas i opowiadał o wojnie. Said nigdy nie miał dosyć.
I want to fight! – mówił potem, frustrując się, że utknął w Berlinie, z dala od pola walki i chwały wojennej.
Pewnego razu Said wrócił do domu późną nocą. Dzieci już spały, ale ja czekałam na niego. Przyniósł stalową walizeczkę, którą ostentacyjnie otworzył, pokazując mi zawartość. Było w niej kilka pistoletów i rewolwerów.
– Weź do ręki broń – powiedział.
Niechętnie posłuchałam i wzięłam pistolet w dwa palce.
– Skoro nazywasz siebie niewolnicą Allaha i chcesz, żebyśmy walczyli z naszymi prześladowcami, musisz umieć posługiwać się bronią – powiedział i pokazał mi, co mam robić.
Ręce mi się trzęsły, nie chciałam do nikogo strzelać.
– Co się z tobą dzieje? – spytał, po raz pierwszy wyraźnie zirytowany na mnie.
(…) Pomyślałam o niemieckich tajnych agentach, wyobraziłam sobie, że szturmują nasze mieszkanie z bronią gotową do strzału, by zabić mojego męża i zabrać moje dzieci.

Wtedy znalazłam w sobie dość siły, zacisnęłam dłoń na kolbie, podniosłam broń i wymierzyłam w drzwi. Otworzyłam oczy i spojrzałam na Saida, oczekując reakcji, ale nic nie mówił. Siedział nieruchomo, lekko odwrócony i zerkał na mnie kątem oka.
Uznałam jego milczenie za aprobatę.

Następnego wieczoru wyszedł, zabierając walizeczkę, i wrócił już bez niej. Przekazał broń dalej.
– Szykuje się coś wielkiego – szepnął.

Nie powiedział, co konkretnie, ale domyśliłam się, że chodzi o zamach. Duży zamach na cywilów w Europie. Byłam przerażona, a z drugiej strony w dziwny sposób frapowała mnie myśl, że na kontynencie nastąpi atak naszych braci w islamie.

Nie myślałam o skutkach, nie stawały mi przed oczami trupy ani poszarpane ciała. Całkowicie zaufałam mojemu mężowi, prawowiernemu muzułmaninowi, który znał Koran i hadisy, zatem to, do czego dążył, musiało być dobre. Była w tym logika i konsekwencja.
– Wkrótce się stanie – powiedział tajemniczo.
Dziś wiem, że chodziło o plan przeprowadzenia zamachu w Strasburgu.

Zamachowcy z Frankfurtu
Trudno mi ustalić, co Said robił w Berlinie. Pole widzenia Anny było dość wąskie, jej świat ograniczał się do codzienności, dzieci, męża i sióstr w islamie. Nie miała dostępu do ważnych decyzji i planów. Nie wolno jej było o nich wiedzieć, zresztą wcale nie chciała.
Przeszukuję sieć i różne archiwa, do coraz grubszej teczki trafiają linki i artykuły z niemieckich i francuskich mediów, które po kawałeczku złożą się na obraz działań Saida Arifa i jego roli w różnych przedsięwzięciach.

Pewnego dnia otrzymuję awizo i z poczty odbieram gruby pakiet. Jest to wydruk uzasadnienia wyroku, który zapadł przed francuskim sądem w sprawie o terroryzm: przeszło 300 gęsto zapisanych stron pełnych szczegółowych, czasem niezrozumiałych informacji na temat międzynarodowej siatki terrorystycznej, do której należał Said Arif.

Uzasadnienie wyroku, które wydostał dla mnie z sądu mój przyjaciel z Paryża, zawiera wiele ciekawych tropów. Są tu fragmenty przesłuchań i raportów wywiadowczych z kilku państw, spisy podsłuchanych rozmów i numerów telefonów komórkowych, adresy śledzonych mieszkań. Wyłania się z nich coraz wyraźniejszy obraz.

26 grudnia 2000 r. niemiecka jednostka antyterrorystyczna Grenzschutzgruppe 9 der Bundespolizei – potocznie GSG 9 – uderza w dwóch miejscach we Frankfurcie i zatrzymuje czterech Algierczyków podejrzewanych o planowanie zamachu terrorystycznego w Strasburgu na koniec grudnia. Akcja niemieckich antyterrorystów zostaje przeprowadzona po otrzymaniu poufnej informacji od służb francuskich i brytyjskich, od wielu tygodni śledzących i podsłuchujących mężczyzn.

W mieszkaniach Algierczyków, które przypominają fabryki bomb, policja zabezpiecza 30 kg chemikaliów wystarczających do wytworzenia przeszło 6 kg materiałów wybuchowych. Poza tym wielkie ilości gwoździ i zapalniki radiowe, szybkowar, kilka fałszywych paszportów i cały arsenał broni: siedem pistoletów, tłumiki, dwa karabiny z celownikami optycznymi, dwa pistolety maszynowe i 772 sztuki amunicji różnego typu.

Policja znajduje również mapy Strasburga z zaznaczonymi celami i drogami ucieczki, jak i film wideo nagrany przez nich na bożonarodzeniowym jarmarku w mieście. Kamera panoramuje ponad masą ludzką, zatrzymuje się na gotyckiej katedrze, po czym znów filmuje kupujących, a jeden z mężczyzn komentuje z offu po arabsku:
– Oto wrogowie Boga, traficie do piekła.

Z aktu oskarżenia wynikało, że plan przewidywał detonowanie bomby rozpryskowej w tłumie kupujących na jarmarku albo przed strasburską katedrą. Media nazwały sprawców grupą z Frankfurtu, ponieważ to niemieckie miasto było ich bazą. Oskarżono ich o podżeganie do morderstwa i przygotowywanie zamachu bombowego, udział w siatce terrorystycznej i nielegalne posiadanie broni. Proces zakończył się skazaniem ich na kary wieloletniego więzienia.
– Wszyscy jesteście Żydami! Nie potrzebuję żadnego sądu, Allah jest moim obrońcą i jedynym sędzią. Wkrótce zostaniemy uwolnieni z więzienia i pójdziemy do nieba! – krzyczał na sali sądowej po ogłoszeniu wyroku jeden z oskarżonych.

Niebawem po akcji służb w drugi dzień świąt Bożego Narodzenia 2000 r. staje się jasne, że aresztowani nie działali sami: od wielu osób z różnych miejsc Europy otrzymywali pieniądze i broń, także pomoc przy planowaniu i w logistyce. Trwa intensywna działalność wywiadowcza. Śledztwo prowadzi policja niemiecka i wywiad we współpracy z kilkoma innymi państwami.

Z czasem zaczyna się wyłaniać obraz dużej, luźno powiązanej siatki terrorystycznej obejmującej setki działaczy. Jej jądrem są Algierczycy, mający doświadczenie z ugrupowań terrorystycznych walczących w tamtejszej wojnie domowej oraz z obozów szkoleniowych Al-Kaidy w Afganistanie, oprócz nich Tunezyjczycy i Marokańczycy.

Siatka ma związki z Osamą bin Ladenem, ale działa niezależnie od Al-Kaidy.

W pierwszej fali aresztowań w lutym 2001 r. policja zatrzymuje dziesiątki osób we Francji, Włoszech i w Wielkiej Brytanii. Szef siatki, Abu Doha, zostaje kilka tygodni później aresztowany na lotnisku Heathrow, skąd na fałszywych papierach usiłuje zbiec do Arabii Saudyjskiej.
Abu Katada, duchowy przywódca grupy, zostaje tymczasowo zatrzymany w Wielkiej Brytanii.

Jednocześnie Francuzi otwierają własne śledztwo dotyczące planowanego zamachu terrorystycznego w Strasburgu. Dochodzenie prowadzi francuski sędzia Jean-Louis Bruguiere.

Wkrótce w polu widzenia francuskiego kontrwywiadu, Direction de la Surveillance du Territoire, pojawia się pewne nazwisko: Said Arif.

Śledzeni
W styczniu 2001 r. policja niemiecka rozpoczyna tajną obserwację Saida Arifa w ramach śledztwa dotyczącego planowanego zamachu terrorystycznego w Strasburgu. Tak wynika z informacji przekazanej przez Bundeskriminalamt, federalną policję kryminalną, do francuskiego kontrwywiadu, ujawnionej w związku z procesem, który toczył się przed paryskim sądem w 2006 r.

Telefon męża Anny został objęty podsłuchem. W jednym z raportów czytamy: „Śledczy podsłuchiwali niemiecki numer telefonu XXXXXXX, używany przez Saida Arifa w Berlinie w 2001 r. do jego wyjazdu na Kaukaz”. Dość szybko przekonują się, że Said Arif utrzymywał i nadal utrzymuje regularny kontakt telefoniczny z wieloma Algierczykami z ugrupowań terrorystycznych GIA i ich następcy, GSPC, Salafickiej Grupy Modlitwy i Walki Islamskiego Maghrebu (GSPC przekształciła się w Al-Kaidę), oraz członkami tzw. grupy frankfurckiej, która przygotowywała plan zamachu na Strasburg. Raport niemieckiej policji przedstawia również działania Saida Arifa: w lutym 2001 r. próbuje od nielegalnego handlarza bronią kupić kałasznikowa z amunicją, ale z nieznanych powodów transakcja nie dochodzi do skutku. W kwietniu razem z drugim Algierczykiem zamawia w magazynie wojskowym 51 pojedynczych namiotów z demobilu i kilka dni później odbiera je wraz z osprzętem. W maju kupuje przenośny system nawigacyjny z zamiarem wysłania go mudżahedinom w Gruzji.
Policja notuje jego kolejne zmiany tożsamości i mieszkań: „Po powrocie z pobytu w Afganistanie latem 2000 r. Said Arif przebywał w Berlinie, podając się za Jesusa Manuela De Jesus Pacheco”. W raporcie napisano również, że „mieszkanie na Bohmische Strasse 9 należy do grupy frankfurckiej” oraz że „szwedzka żona Arifa, Anna Maria Sundberg, przybyła do Berlina, by z nim zamieszkać”, ale pod koniec kwietnia 2001 r. wraz z dziećmi wyjeżdża do Szwecji.

Jest wysoce prawdopodobne, że policja niemiecka zamierzała aresztować i postawić w stan oskarżenia Saida Arifa, ale tymczasowo pozostawiła go na wolności, aby dzięki podsłuchom i śledzeniu jego ruchów zebrać jak najwięcej informacji. W kwietniu i maju rozmowy Saida Arifa z islamskimi bojownikami w Europie coraz częściej dotyczą podróży do Gruzji w celu dołączenia do mudżahedinów.

Pod koniec maja Said Arif znika z pola widzenia służb. Dopiero później niemieckim śledczym udaje się odtworzyć drogę jego ucieczki.
29 maja 2001 r., posługując się paszportem swojego kolegi, Arif poleciał do Mediolanu, gdzie spotkał się z dwoma weteranami GIA, z którymi następnie poleciał dalej do Gruzji. W Tbilisi jego ślad się urywa. (…)

Fragmenty książki Anny Sundberg i Jespera Huora Żona terrorysty. Szesnaście lat życia wśród dżihadystów, przekład Inga Sawicka, Wydawnictwo Czarna Owca, Warszawa 2017

Wydanie: 2017, 31/2017

Kategorie: Świat

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy