W rytualnym czasie rytualnych obchodów narodowych mitów i rocznic dobrze się oderwać od przeciwnika i zreflektować, czyli oddać refleksji, namysłowi. Pretekstem jest antyfaszyzm – coś w rodzaju ruchu społecznego, często intensywnie związany z tradycją anarchistyczną (dobrze sobie uświadomić, że to jedna z najstarszych linii politycznego, chronicznie niepartyjnego zaangażowania, nowoczesnego, choć z przeszło 150-letnią tradycją o wymiarze globalnym). Tak jak system podbija oczy albo je mydli, żeby łatwiej było nami sterować, manipulować, zarządzać, antyfaszyzm oczy otwiera i pozwala postawić celną diagnozę. Ten współczesny polski, polityczny antyfaszyzm nie jest akademicką wiedzą tajemną, jest – wykorzystamy tu tytuł pisma zajmującego się filozofią polityki – „praktyką teoretyczną”. Ruchy antyfaszystowskie nie czują się zmuszone do legitymizowania swojego istnienia, działań i konceptów powszechnie akceptowalną, zrutynizowaną definicją samego faszyzmu ani wikłaniem się w jałowy spór o to, czy dziś już mamy faszyzm, czy dopiero będziemy go mieli za chwilę. A jeśli tak, to jaki, dlaczego inny niż u socjalisty Mussoliniego i gdzież nam do komór gazowych Hitlera. Antyfaszyzm w jakimś sensie wybił się na autonomiczność, stał się dość spójną przestrzenią działań wynikających z oceny „europejskich korzeni przemocy faszystowskiej”, żeby strawestować tytuł ważnej książki,