Życie pod rakietami

Życie pod rakietami

Amos Oz: Nie będziemy mieli pokoju, dopóki setki tysięcy Palestyńczyków będą gniły w obozach uchodźców Życie w Strefie Gazy toczy się normalnie: kobiety wychodzą na poranne zakupy do zatłoczonych sklepików oblepionych kolorowymi reklamami towarów, których brakuje. Nie zwracają uwagi na warkot śmigłowców, ryk myśliwców i cienki, złowrogi dźwięk silników małych samolotów bezzałogowych. Co jakiś czas miastem wstrząsa seria eksplozji rakiet, którymi wszystkie trzy rodzaje izraelskich aparatów latających atakują prawdziwe lub rzekome siedziby islamskiego Hamasu i mieszkania jego członków. Ludzie na ulicy na chwilę się zatrzymują, dyskutują z ożywieniem „gdzie rąbnęło?”, po czym idą za swoimi sprawami. W ciągu dwóch tygodni ostatniej izraelskiej operacji pacyfikacyjnej wymierzonej przeciwko Hamasowi zabito 60 Palestyńczyków. Połowę stanowili przypadkowi cywile. W Strefie Gazy, jednym z najgęściej zaludnionych terytoriów świata, żyje 1,4 mln mieszkańców stłoczonych na obszarze o powierzchni 360 km kw. To pasek ziemi między Morzem Śródziemnym a Izraelem, który w najszerszym miejscu ma 12 km, a w środkowej części zaledwie 6 km. Każdy kilometr kwadratowy tego maleńkiego terytorium jest nieustannie monitorowany za pomocą najnowocześniejszych urządzeń elektronicznych przez izraelskie wojsko i wywiad. Mimo to bojownikom islamskim z ruchu Hamas, współrządzącego w Strefie Gazy, udaje się konstruować w zwykłych warsztatach rzemieślniczych prymitywne rakiety o małym zasięgu, nazwane Kasam, za pomocą których ostrzeliwują z południowej części Strefy izraelskie miasto Sderot leżące o 4 km od granicy. Ja nie strzelam, ja uprawiam oliwki – mówi Omar Jarghoun, 40-letni rolnik ze wsi Muamer w pobliżu granicy z Izraelem. W ubiegłym tygodniu powrócił do swego domu, na trzy dni zajętego przez izraelskich komandosów. Było to podczas krótkiego rajdu odwetowego czołgów izraelskich, które wjechały 2 km w głąb terytorium Strefy, skąd Hamas wystrzeliwuje swe rakiety. Nie doszło do poważniejszych starć, ale dom Jarghouna po najściu Izraelczyków przedstawiał smutny widok. Żołnierze wybili w ścianach otwory strzelnicze dla karabinów maszynowych, wyłamali wszystkie drzwi i okna. Łupem wojennym padły laptop gospodarza i biżuteria żony. Wojsko wycofało się, zabierając ze sobą 40 aresztowanych Palestyńczyków. W maju, w ciągu 10 dni na 25-tysięczne Sderot spadło 200 palestyńskich kasamów. Uszkodziły kilkanaście domów, zginęła 32-letnia kobieta, która z rodziną piła herbatę w ogródku. Mimo niewielkiej skuteczności powtarzający się od kilku lat ostrzał miasta wywołał wśród jego mieszkańców psychozę. Mimo słów otuchy ze strony premiera Ehuda Olmerta, który odwiedził Sderot w eskorcie kilkudziesięciu ochroniarzy i zachęcał ludność do „wytrwania na wysuniętym posterunku”, w ostatnich tygodniach z miasta wyniosło się kilka tysięcy mieszkańców. Miejscowa młodzież zdemolowała urząd miejski w proteście przeciwko temu, iż rząd ograniczył się do gestów i pozostawił Sderot bez pomocy. Z 59 schronów publicznych do użytku nadaje się tylko 20. Najbardziej zagrożone domy miały być otoczone wałami z worków z piaskiem, ale nic nie zrobiono. Pieniądze wyasygnowane na ten cel gdzieś się rozpłynęły – mówi Daniel Shetrit, Żyd z Argentyny, który przyjechał do rodziny w Sderot. Miasto jest zamieszkane głównie przez Żydów sefardyjskich, uchodźców z krajów arabskich, którzy uważają Żydów aszkenazyjskich pochodzących z Europy Środkowej i Wschodniej za izraelską elitę, nieprzejmującą się zbytnio problemami sefardyjczyków. Problem to nie kasamy, tylko nasz rząd – twierdzi David Itzaki, którego przodkowie przybyli do Izraela przed pół wiekiem z Hiszpanii. Jest rozgoryczony tym, że władze z Jerozolimy pozostawiły mieszkańców Sderot na pastwę losu. Nie przebiera w słowach: – To banda skorumpowanych polityków, zaczynając od Szarona, a kończąc na Olmercie. To są Żydzi, którzy dysponują wielkimi pieniędzmi tych, którzy przeżyli Holokaust. Mieszkańcy Sderot, sterroryzowanego przez palestyńskie rakiety, w przyszłych wyborach będą głosować na polityka bardziej radykalnego niż obecny premier, który wzywa do „zachowania spokoju i wytrwałości”. Pochodzący ze Sderot minister obrony, Amir Peretz, wbrew szefowi rządu podstawił wojskowe ciężarówki mieszkańcom pragnącym uciekać z zagrożonego miasta. Cytowany przez jedną z izraelskich gazet młody pracownik stacji benzynowej w pobliżu tego miasta, zapytany, jak mu się żyje w zagrożonej strefie, odpowiada: – W porównaniu z Tel Awiwem, gdzie nie docierają kasamy ani terroryści, to jest piekło. Ale w porównaniu z Gazą to raj.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2007, 24/2007

Kategorie: Świat