Żywe pochodnie w Caracas

Żywe pochodnie w Caracas

Skomplikowanej sytuacji w Wenezueli nie da się zrozumieć bez kontekstu ropy naftowej 20 maja 2017 r., Caracas. Młody człowiek nieopatrznie znalazł się wśród rozgorączkowanego tłumu na ulicy. Jeszcze nie wie, że to jego ostatnie wyjście z domu. Agresywna grupa młodzieńców w kaskach, maskach gazowych, z nożami, pałami i tarczami w rękach obskakuje go ze wszystkich stron. Krzyczą: „Chávistowskie gówno!”, „Śmierć komunizmowi!”. Zaatakowany miota się, próbuje uciec. Szarpany i popychany otrzymuje sześć pchnięć nożem, przewraca się, usiłuje wstać, ktoś polewa go łatwopalnym płynem. Chłopak zwija się i płonie jak pochodnia. Następnego dnia rankiem, w niedzielę, umiera w szpitalu Domingo Luciani w Caracas. Nazywał się Orlando Figuera, miał 22 lata, nie był związany z żadnym ugrupowaniem politycznym. Prawicowym demonstrantom po prostu wydał się lewicowcem. Tej samej niedzieli w Caracas w płomieniach ginie jeszcze jeden człowiek. Tak od śmierci Hugona Cháveza wyglądają ulice wenezuelskich miast. Tak demokratyczna opozycja parlamentarna zwalcza demokratycznie wybranego, oskarżanego o dyktatorskie zapędy prezydenta Nicolása Madura. Ale czy rzeczywiście chodzi o dyktaturę i łamanie demokracji? Ropa wenezuelska, zyski amerykańskie Skomplikowanej sytuacji w Wenezueli nie da się zrozumieć bez kontekstu ropy naftowej. Eksploatację tego surowca rozpoczęto tu w 1875 r. Na krwawym zamachu

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji "Przeglądu", która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.
Wydanie: 2017, 49/2017

Kategorie: Świat