Archiwum

Powrót na stronę główną
Kraj

Notes dyplomatyczny

Tak jak Polska nie zdąży z autostradami i dworcami na Euro 2012, nasze MSZ nie zdążyło ze swoimi inwestycjami na prezydencję. Nie ma sensu ich wszystkich wymieniać, parę razy już to robiliśmy, ale o jednym przypadku warto wspomnieć – otóż minister Sikorski niedawno powiedział, że do końca roku zostanie załatwiona sprawa siedziby Stałego Przedstawicielstwa przy ONZ w Nowym Jorku. Ha! Nie chcemy być złośliwi, ale jeszcze nie tak dawno mówiono, że do nowej siedziby nasze służby dyplomatyczne przeprowadzą się w kwietniu. Ale jak widać, były to tylko słowa. W całej tej historii inna rzecz jest ważniejsza – otóż trzy lata temu wynajęliśmy w nowojorskim biurowcu pomieszczenia dla naszego przedstawicielstwa przy ONZ. Właściciel zaproponował, że w zamian za trochę wyższy czynsz dokona niezbędnej adaptacji pomieszczeń. Ale dla wojskowych, których do MSZ sprowadził min. Sikorski i których uczynił odpowiedzialnymi za sprawy infrastruktury, to było podejrzane. Zadecydowali więc, że MSZ własnymi siłami dokona prac adaptacyjnych. I zaczęli to załatwiać. W efekcie pomieszczenia od trzech lat są nieużywane, a Polska za ich wynajem płaci. Ile? W granicach 105- -115 tys. dol. miesięcznie. Pomnóżmy to przez 36 i mamy sumę ok. 4 mln dol. Tyle kosztowała nas bezmyślność dyletantów. A teraz o rzeczach przyjemniejszych –

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Kultura

Jak Iwo Kondefer nabrał jury

Ale nas zrobił, ale nas fantastycznie oszukał! – słychać było w sali kinowej Domu Kultury Oskard w Koninie podczas 57. Ogólnopolskiego Konkursu Filmów Amatorskich w Koninie. Mowa o Iwo Kondeferze i jego filmie „Wszystko”. Udało mu się zwieść niemal całą publiczność konińskiego festiwalu i doświadczone jury z Andrzejem Kołodyńskim, szefem miesięcznika „Kino”, Krzysztofem Majchrzakiem, aktorem i muzykiem, uważnym badaczem treści i formy, oraz nestorem polskiego ruchu filmów amatorskich, Stanisławem Pulsem. Skromna, prosta, dbająca o detale i osadzenie w rzeczywistości opowieść jednego bohatera, blokowego szpicla, zapierała dech realnością. Wyzwalała też śmiech, choć nieco nerwowy, gdyż podobnej persony nikt nie chciałby spotkać. Bo „najważniejsze, młody człowieku, by wiedzieć, z kim ma się do czynienia”. Blokowy wszechwiedzący sąsiad z korytarza powtarzał, że „trzeba wiedzieć, kto gdzie pracuje, skąd pochodzi, kim był jego ojciec. Muszę wiedzieć, z kim mam do czynienia”. A tę wiedzę przechowywał w zeszytach pełnych notatek o każdym z sąsiadów – dokładny zapis życia mieszkańców jednego z typowych polskich bloków. Przeznaczony dla każdej osoby zeszyt odzwierciedlał stosunek obserwatora do obserwowanego. Jednym przydzielone zostały kolorowe, ładne egzemplarze, drugim – byle jakie. „Jak z ludźmi, tak z zeszytami”. Był i cmentarzyk,

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Świat

Niezły cyrk

Nad Tamizą tygrysy nie będą już skakać przez płonące obręcze. Czy podobne prawo jest możliwe nad Wisłą? Kiedy w internecie pojawił się film, na którym trener z Bobby Roberts Circus bije 59-letnią słonicę azjatycką Annę, czara goryczy w Wielkiej Brytanii się przelała. Wyspiarze uchwalili prawo zabraniające wykorzystywania dzikich zwierząt w występach cyrkowych. Dotychczas taki całkowity zakaz występu dzikich zwierząt na arenach cyrkowych wprowadziło u siebie sześć krajów: Austria, Chorwacja, Izrael, Boliwia, Kostaryka i Singapur. Częściowe zakazy obowiązują na terenie Czech, Danii, Finlandii, Szwecji i Indii. – W debacie padały stwierdzenia żywcem wyjęte z broszur organizacji pozarządowych. Niektóre wypowiedzi były przejaskrawione do granic możliwości – mówi „Przeglądowi” Chris Barltrop, członek grupy roboczej ds. cyrków z ramienia Departamentu Środowiska, Żywności i Rolnictwa. – Tylko jeden deputowany miał odwagę nazwać całą sprawę polowaniem na czarownice, bo osobiście zbadał sprawę. Niestety, został wyszydzony i zlekceważony. Cyrki brytyjskie pod naporem opinii publicznej stopniowo rezygnowały z występów zwierząt już od kilkunastu lat. Jeszcze w 1997 r. amatorzy egzotycznej fauny mogli ją podziwiać w 20 cyrkach. Dzisiaj ostały się zaledwie trzy, dla których pracuje ok. 20 dzikich zwierząt. Great British Circus

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Kultura

Gabi w fabryce snów

Renata Gabryjelska: – Teraz pracuję po drugiej stronie kamery Choć minęło już prawie dziewięć lat, to tej sceny krakowskie kwiaciarki z Rynku Głównego do dzisiaj nie mogą zapomnieć. Był poranek, 14 września 2002 r., gdy pod parasolem, między wazonami z kwiatami, ustawiono stolik i trzy krzesła. Najpierw zjawił się pracownik urzędu stanu cywilnego, a po chwili przyszli nowożeńcy. Ona piękna, 30-letnia, on o 13 lat od niej starszy. Wokół tylko kilka osób, najbliższa rodzina. Ktoś fotografował i filmował. Przechodnie nawet się nie zatrzymywali, bo myśleli, że to scena z nowego serialu. Tymczasem był to prawdziwy ślub Stanisława Tyczyńskiego, właściciela Radia RMF FM, z Renatą Gabryjelską, modelką i aktorką, wicemiss Polonia z 1993 r., Ewą ze „Złotopolskich”, dziewczyną z okładek „Elle” i „Playboya”. – To wszystko stało się pod moim parasolem – wspomina Kazimiera Rogozińska, jedna z najstarszych krakowskich kwiaciarek. – Kilka dni wcześniej przyszedł do mnie dziennikarz z Radia RMF i powiedział, że jego szef chciałby wcześnie rano wziąć ślub na stoisku z kwiatami. Powiedziałam, że rano jestem na giełdzie, ale zrobię wszystko, aby zdążyć, bo też słucham tego radia. To trwało krótko. Gdy tylko podpisali dokumenty, na stole stanęły dwa kielichy i wypili szampana. W imieniu wszystkich kwiaciarek wręczyłam

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Wywiady

Oblewanie matury – rozmowa z profesorem Bogusławem Śliwerskim

Od 1991 r., kiedy uznano, że cała młodzież musi skończyć szkołę średnią i w większości zdać egzamin dojrzałości, matura przestała znaczyć coś konkretnego Z profesorem Bogusławem Śliwerskim rozmawia Bronisław Tumiłowicz Jaka była tegoroczna matura? Czy dużo gorsza niż poprzednie? – Przede wszystkim była jak zwykle upolityczniona w tym sensie, że jej wyniki musiały odpowiadać pewnym decyzjom i oczekiwaniom politycznym. Nie mogła być porażką, więc odsetek matur niezdanych nie mógł przekraczać 15-20% abiturientów. Pod taki wynik – jak ujawnił to w jednym ze swoich artykułów prof. Krzysztof Konarzewski – jest „kalibrowany” ten egzamin, jego wszystkie zadania i pytania. Jednak nie zdało 25%. Czyli porażka. – Jest jeszcze możliwość poprawki po wakacjach dla części tych, którzy nie zdali z jednego przedmiotu. Mój pogląd dotyczy czegoś innego. W tym egzaminie nie chodzi o rzetelny obraz wiedzy i umiejętności maturzystów, ale o dopasowanie poziomu trudności zadań do pożądanego przez resort odsetka porażek. Minister Hall odwołała we wrześniu ub.r. dyrektora Centralnej Komisji Egzaminacyjnej, który chciał zreformować dotychczasowy sposób nie tylko konstruowania zadań maturalnych, lecz także ich oceniania. Matura w istocie ma niewiele wspólnego z wiarygodnym badaniem kompetencji uczniów w odniesieniu do podstawy programowej i konieczności opanowania przez nich określonej porcji

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Historia

Rzezie na Kresach

Gdy Polska zapomina o ofiarach ludobójstwa na Kresach, Ukraina nagradza jego sprawców. O tej zbrodni pisze się w Polsce niewiele. Jeszcze mniej się o niej mówi. Jej sprawcami nie byli Niemcy czy Rosjanie, toteż tym łatwiej przyszło rodzimym elitom ją przemilczeć. A jednak śmierć co najmniej 120 tys. Polaków, zamordowanych na Wołyniu i w Galicji, wciąż woła o pamięć. „Bandyci – uzbrojeni w widły, siekiery, maczugi, noże oraz broń palną okrążyli naszą wioskę i zaczęli spędzać ludzi w jedno miejsce. A gdy ktoś próbował uciekać, wówczas strzelali za nim. Schwytane dzieci brali za nogi i głową uderzali o węgieł domu czy innego budynku” – tak rozpoczyna swoją relację wydarzeń z 15 lipca 1943 r. Leokadia Skowrońska, mieszkanka Aleksandrówka na Wołyniu1. Postrzelona w stopę chowała się w wykopanej przez siebie norze przez kilkanaście dni, aż w końcu przyszła pomoc. Jej najbliżsi mieli mniej szczęścia. Zabili ich ukraińscy znajomi, u których Skowrońscy chcieli się schronić. Podobnych historii jest wiele. O tym, jak ukraińscy oprawcy czekali, aż Polacy zbiorą się na niedzielnej mszy, aby zamknąć ich w kościele i spalić żywcem. Kobiety, dzieci, starców – wszystkich bez wyjątku. O tym, jak krnąbrnym Lachom wykłuwano oczy, odcinano ręce i nogi, by na końcu

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Felietony Piotr Żuk

Do Polski na prawo, do Europy na lewo

Kościół w Polsce jest odporny na zmiany w świecie, a także coraz większe przekształcenia postaw i codziennych praktyk społeczeństwa. Okopując się w twierdzy fundamentalistów, funkcjonariusze kościelni coraz bardziej tracą kontakt z realnym światem i stają się wyrazistym symbolem mentalnego i kulturowego skansenu. O związkach partnerskich kard. Dziwisz ostatnio mówił, że to „demontaż rodziny sprzeczny z historią narodu i żaden parlament nie jest do tego upoważniony”. W tym samym czasie biskupi apelują o dalsze zaostrzanie przepisów tzw. ustawy antyaborcyjnej. W parlamencie natomiast projekt całkowicie odbierający kobietom w Polsce prawo do aborcji zyskuje poparcie nie tylko PiS i PSL, lecz także dużej części PO. Jello Biafra, amerykański muzyk, działacz społeczny i znany krytyk amerykańskiego systemu politycznego, twierdzi, że dwupartyjny system w USA to tak naprawdę brak możliwości jakiegokolwiek wyboru – ponieważ „Partia Demokratyczna jest w środku tym, czym Partia Republikańska na zewnątrz”. To stwierdzenie świetnie pasuje do polskich warunków. Wbrew wszelkim pozornym różnicom Platforma Obywatelska wewnątrz jest tym, co PiS i Kaczyński otwarcie pokazują na zewnątrz. Konserwatyzm, zaściankowość, strach przed nowymi ideami, pogarda dla odmienności kulturowej, ignorowanie praw i wolności obywatelskich są wspólne polskiej prawicy w różnych jej odcieniach. Jeśli PO jest w środku tym,

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Felietony Jan Widacki

Czy Senat może się stać Izbą Samorządową?

W polskiej tradycji parlament zawsze był dwuizbowy: składał się z Sejmu, czyli izby posłów, oraz z Senatu. Tak było w I Rzeczypospolitej, tak było i w drugiej. W PRL Senat zniesiono. Idea jego wskrzeszenia pojawiła się podczas obrad Okrągłego Stołu. Skoro w Sejmie, później zwanym kontraktowym, dla opozycji zarezerwowano tylko 35% mandatów, a prezydentem miał być przedstawiciel starej władzy, na pociechę opozycji dorzucono Senat, do którego wybory miały być całkowicie wolne. W Polsce było wówczas 49 województw, ustalono więc, że z każdego województwa będzie po dwóch senatorów, a ze stołecznego trzech – w sumie 100 senatorów. Dopisując instytucję Senatu do postanowień niejako w ostatniej chwili, nie przemyślano, jaką ustrojową rolę mu powierzyć. Dlatego po rozwiązaniu Sejmu kontraktowego, gdy wybory do następnego miały być już całkowicie wolne, należało też od razu zlikwidować Senat jako instytucję zbędną. Ale tego nie uczyniono. Wprawdzie niektóre partie wpisywały jego likwidację do swoich programów wyborczych, jednak w państwie definiowanym dość powszechnie (choć nigdy głośno!) jako zbiór posad do obsadzenia przez zwycięzców po wyborach, 100 posad senatorskich było nie do pogardzenia. I mimo że, jak pokazała praktyka, Senat naprawdę do niczego nie był potrzebny i stał się de facto izbą czwartego

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Kraj

Notes dyplomatyczny

Tak jak już pisaliśmy – Rafał Wiśniewski, dyrektor generalny MSZ, ewakuuje się do Danii. Tam będzie ambasadorem. Nie wzbudza to w MSZ emocji, bo do Kopenhagi Wiśniewski przymierzał się od ponad roku. Co najwyżej wywołuje uśmieszki, bo proszę, jak to prawicowego urzędnika ciągnie do państwa zbudowanego według lewicowych pomysłów! Ale jest w tej całej sprawie jeden element budzący zainteresowanie – otóż gruchnęła po gmachu wieść, że do pracy do MSZ przychodzi żona pana Wiśniewskiego – pani Wiśniewska. Faktycznie wygląda to więc tak, że ona przychodzi do MSZ po to, żeby wyjechać z mężem jako etatowy pracownik ministerstwa. No i to już budzi złość – bo w MSZ mamy taką sytuację, że robi się wszystko, by ci wyjeżdżający na placówki nie byli na ministerialnych etatach. Przenosi się ich na ryczałty, zawiera umowy, trwa walka z ludźmi. A tu, proszę, ktoś wchodzi z boku. Ta sprawa będzie więc kolejnym kamyczkiem do ogródka pana Wiśniewskiego – którego efekty zarządzania kadrami MSZ są mocno marne. Nie tak dawno prasa publikowała materiał na temat tego, jak resorty realizowały oszczędnościowe zalecenia premiera. I cóż się okazało – że w roku ubiegłym zatrudnienie w MSZ zwiększyło się o 72 osoby! Policzmy – z grubsza biorąc, kosztuje to przynajmniej 6 mln zł rocznie.

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Felietony Jan Widacki

Co by tu jeszcze komu obiecać?

W miarę jak zbliżają się wybory, pytanie to politycy stawiają sobie coraz częściej. Odpowiedzialna polityka polega na tym, by nie obiecywać rzeczy niemożliwych, nie rozbudzać populizmu, którego później nie sposób zatrzymać. Każda obietnica, nawet niespełniona, żyje potem swoim życiem. Żądanie jej spełnienia staje się czymś stałym, a niespełnienie – frustrującym. Przed laty pewien polityk PiS, który prawo studiował podobno lat 11 czy 12, a później ku swemu zdumieniu nie dostał się na aplikację, rzucił hasło „otwarcia zawodów prawniczych”, które wkrótce jego partia wzięła na swoje sztandary. Ile w tym było osobistej frustracji, ile chłodnej kalkulacji, dziś trudno powiedzieć. Kalkulacja była prosta: wydziały prawa w Polsce, i te na uczelniach państwowych, i na niepublicznych, wypuszczają rocznie po ok. 12 tys. absolwentów. Przez ostatnie dziesięciolecie, jak łatwo policzyć, wypuszczono w świat ponadstutysięczną armię młodych prawników. Większość z nich nie dostała się na aplikację, bo dostać się nie mogła, o czym za chwilę. Jeśli więc liczyć cynicznie, mamy potencjalny elektorat kilkudziesięciu tysięcy sfrustrowanych, jak na polskie warunki nie najgorzej wykształconych młodych ludzi. Jeśli policzyć ich razem z rodzinami, elektorat ten rozrasta się do kilkuset tysięcy. Zalecanie się do tego potencjalnego elektoratu ma więc wymierny

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.