Libia: obraz zatrzymany w czasie

Libia: obraz zatrzymany w czasie

Do morza pierwszy idzie brat bo mamy jedną kuszę. Wraca po dwóch godzinach. Wiele nie ustrzelił. Ja po nim, około czwartej. Dno piaszczyste, nieciekawe, tylko nieduże, półprzeźroczyste ryby, które nazywaliśmy ekspresami bo zawsze były szybsze od strzały. Aż tu nagle widzę na dnie piękną sztukę. Na oko z 12 kilo. Ta ryba miała chyba diabła pod łuska i straszny plan skrócenia mi żywota. Wcale się mnie nie bała pozwalając zbliżac się na około dwa metry jakby znała możliwości techniczne radzieckiej kuszy. Ja w dół a ona smyk w bok kilka metrow. To ja za nią uważając, ze inteligencja studenta poważnego wydziału Uniwersytetu Warszawskiego musi przeważyć nad mózgiem środziemnomorskiej ryby. Zawziąłem się bo reputacja mojej alma mater i honor Polaka na szali a dodatkowo chciałem udowodnić prokuratorowi generalnemu, że nie tylko granatami ryby się łowi. Ale ta zołza ciągle smyk, smyk i jeszcze na mnie wyzywająco patrzyła czy wciąż za nią płynę wyraźnie zapraszając do swojego domu.

Za którąs próbą wypłynąłem na powierzchnię i patrzę, że robi się ciemno, wiatr mocniejszy, fala coraz wyższa. Zapomniałem natychmiast o rybie i chcę wrocić do brzegu. Ale brzegu nie widać bo wydmy niewysokie a fala w skali 4 do 5 Beauforta. Ryba wywiodła mnie chyba ponad kilometr od plaży. Dookola prawie ciemno. Kręcę się jak g…. w przeręblu, ze sprzętu oprócz kuszy mam płetwy na nogach i maskę z fajką na głowie. Całe dwudziestoletnie życie przeleciało mi przed oczyma. Jako student stosunków międzynarodowych i brydżysta kombinuję tak: jeśli zgadnę oś NS to dotrę albo do Libii albo do Turcji, inaczej trafię na Gibraltar lub Izrael zakładając oczywiscie, że pływam jak ryba. Na orientację według gwiazd nie mam co liczyć bo niebo w pełni zachmurzone.

Fala się wzmaga. Nadal się kręcę bo odpłyną w zla strone to mogiła. Na żadną pomoc ratunkową nie mogę liczyć bo może jakaś straż morska istnieje w Benghazi ale to kilka godzin drogi samochodem, żadnej łącznosci telefonicznej. Mam dokładnie 25% szans. Nagle zobaczyłem w oddali nikłą poświatę. Nie wiem czy to księżyc się przebija przez chmury, złudzenie czy jakieś zjawisko atmosferyczne ale myślę, że to lepsze to niż utonąć w zupełnej ciemności.

Życie uratował mi brat. Zaniepokojony, że długo nie wracam zarządził by te cztery samochody ustawić razem na lekko pochyłej wydmie, zapalić silniki i włączyć długie światła. Z czasem łuna stawała się coraz wyraźniejsza. Nabrałem nadzieji i chęci do życia.

Na brzegu matka w szlochach i spazmach. Reszta też ponura, nawet generalny prokurator, który może się obawiał, że zaginął obcokrajowiec znajdujący się w jego towarzystwie i będzie musiał się tłumaczyć. Nikt nie był w stanie powiedzieć słowa. Ja tylko podziękowałem bratu, że nie spanikował i zdołał coś wymyslić. Arabowie mieli równoległy patent uznając, że jednoczesne użycie klaksonów posłuży za wskazówke dla mnie. Patent dobry, tyle, że zanim się doszło z wydm do morza szum fal zagłuszał dokładnie wszystkie inne dźwieki. Cztery klaksony samochodowe to nie buczek mgłowy z latarni morskiej.

Jako student nauk politycznych, wnuk zagorzałych zwolennikow Witosa z zakazem wstępu do lokalnego kościoła, byłem naturalnie zainteresowany polityką. Stąd pytałem miejscowych o system partyjny, misję Libii w ruchu państw niezaangażowanych i podobne bzdety. Zero reakcji, tabu. Za to w każdym urzędzie, szkole, szpitalu, większym biznesie obowiązkowo oprawiony w ozdobne ramy portret Kadafiego w galowym mundurze z dystynkcjami. Jego nazwiska nikt nawet nie chciał wymówić. Nie byli też zainteresowani ani sytuacją w Polsce ani naszą rola, jakakolwiek była, na arenie międzynarodowej. Dla nich Europa to Włochy, były okupant, często bardzo okrutny.

Z drugiej strony pierwszego policjanta w mundurze zobaczyłem dopiero w drodze powrotnej do Europy w Trypolisie. Kierował ruchem. Żadnego wojska też nie widziałem. Podobno stacjonowało gdzieś w pustynnych garnizonach. Inna sprawa, że nie widziałem także żadnego duchownego muzułmańskiego na ulicy. Kadafi trzymał Islam w ryzach.

Na „suku” czyli lokalnym rynku było wszystko prócz wieprzowiny. Przednia wołowina, baranina, wielbłądzina i kurczaki, europejskie sery twarde, bułgarska i grecka feta, holenderskie masło, amerykańska Philadelphia, włoskie makarony. Wszystko importowane z wyjątkiem warzyw i owoców. Pomarańcze, cytryny, winogrona, figi, różne rodzaje papryki, banany, bakłażany, arbuzy. Dla przybysza z PRL-u istny raj. Z lokalnej hodowli były tylko żywe króliki, którym przy kliencie sprawnie ucinano głowę i baranina konkurująca z bułgarską.

Na miejscu wypiekano chleb z importowanej mąki. Rewelacyjnie smaczny. Chodziliśmy z bratem po te jeszcze gorące placki po południu do piekarni i już po drodze nie sposób było im się oprzeć.

Zaciekawiło mnie skąd taka obfitość warzyw i owoców na piachu w prawie bezdeszczowym klimacie. Paradoksalnie początki ogrodnictwa i warzywnictwa zawdzieczają krwawemu dyktatorowi Mussoliniemu. Pod koniec lat 30-tych postanowił ucywilizować prymitywnych synów pustyni zmuszając ich do osiedleńczej uprawy cytrusów i warzyw. Inwestował w sprzęt, irygację i edukację rolnicza. Za Kadafiego Libie było już stać na zakup najnowowczesniejszych systemów nawadniających i zraszających.

Skąd pieniądze na ten import żywności? Wiadomo: z ropy. Przed II wojną dochód na głowę około US$40. Poprawiło się znacznie po wojnie bo zaczął się eksport. Jeszcze nie ropy bo odkryto ją dopiero w 1955 i dochód na głowę poszedł w górę jak rakieta do $8170 w 1979 (niewiele mniej niż w USA) ale z eksportu nader oryginalnego towaru jakim były uszkodzone czy zatarte pustynnym klimatem czołgi i inny ciężki sprzęt wojskowy. Powojenna Europa potrzebowała jakościowego złomu. Niemcy, Włosi i alianci zostawili je w pustyni mając głowę czymś innym zajetą jak fronty europejskie. Niemcy gro sił rzucili na front wschodni. Kto by wtedy myślał o ściaganiu wraków…

Z rybami nie było kłopotu bo z bratem codziennie tyle upolowaliśmy, że było nie tylko dosyć na kolację to i często można było podzielić się z sąsiadami. Trafiła mi się czasem osmiornica. Arabowie nauczyli nas jak ją przyrządzać, że paluszki lizać. Do zakupów potrzebny był arabski. Nauczyliśmy się może po 30 podstawowych słówek i zwrotów oraz opanowaliśmy cyfry w mowie i piśmie. Matka robiła też tylko sobie znanym sposobem przy użyciu bułgarskiego zakwasu i skodensowanego mleka Carnation jogurt, twaróg i zsiadle mleko. Żadnej krowy czy konia nie widziałem, osiołki owszem. Podobno tylko na samym południu kraju Tuaregowie hodowali wielbłądy bo to jedyny środek lokomocji jako, ze dróg tam żadnych nie było. A kraj ogromny, plus minus 6 razy Polska. Matka robiła też znakomitą wielbłądzine a la wołowina. Polędwica z wielbłąda była kikakrotnie tańsza od importowanej wołowej.

Strony: 1 2 3 4 5

Wydanie:

Kategorie: Od czytelników
Tagi: Libia

Komentarze

  1. yoko
    yoko 12 stycznia, 2016, 13:57

    Bardzo ciekawy artykuł. Szkoda, że te czasy już nie wrócą. Europa zmierza obecnie ku przepaści.

    Odpowiedz na ten komentarz
  2. Zygmunt
    Zygmunt 16 stycznia, 2016, 13:35

    Ciekawie i rzeczowo napisany artykuł.Przeczytałem jednym tchem.Gratulacje…..

    Odpowiedz na ten komentarz

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy