Adam i Ewa

Adam i Ewa

Pierwszą poetką, którą spotkałam w życiu, była Ewa Sonnenberg. Nie mogło być mowy, żeby jakikolwiek wieczór poetycki we Wrocławiu odbył się bez niej. Kiedy przyszłam w towarzystwie dwóch kolegów pod Klub Muzyki i Literatury, na ośnieżony plac Kościuszki, wynurzyła się z jakiejś bramy jak duch. Miała na sobie fioletowe futro, mroczny makijaż i kapelusz z wielkim rondem. W ręku trzymała lufkę (sic!), z której sterczał nie do końca sfajczony kiep. A kiedy podała mi rękę w koronkowej rękawiczce, myślałam, że zemdleję z wrażenia. W dodatku zaczął prószyć śnieg i tego było po prostu za wiele dla mojej młodzieńczej wrażliwości. I jeszcze to imię – Ewa – takie pojemne literacko, jakby stworzone specjalnie do wiersza. A nazwisko? Rozumiało się samo przez się, że Sonnenberg w naturalny sposób wymieniana być musi z Szymborską, Różewiczem i Herbertem – ludźmi o wspaniałych, twardych nazwiskach. Byłam w niebie. Przez cały wieczór zamiast słuchać bełkotu nieźle wstawionego poety (wiadomo, że na trzeźwo się nie da!) – mogłam bezkarnie obserwować, jak Ewa się porusza, siada, poprawia włosy. Wkrótce chciałam być wszędzie tam, gdzie ona. Nie było więc mowy, żebym nie poznała drugiej ważnej postaci we wrocławskim środowisku literackim lat 90. – Adama Borowskiego. Ten

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji "Przeglądu", która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.